Kiedy Marek przekroczył próg auli, bal już trwał. Widocznych w przeciwległym krańcu sali tancerzy dzieliła od Marka spora grupka rozchichotanych dziewcząt. Odwróciły się ku niemu, a jedna odłączyła się od grupy i podeszła bliżej. Usłyszawszy za plecami chichoty, dała siostrom znak, aby się uciszyły, ale na próżno.
— Hej, Marku powitała chłopca. — Nazywam się Susan. Nim zdążył pojąć, co się dzieje, dziewczyna zsunęła z dłoni bransoletkę i zaczęła wciskać ją na jego rękę. Bransoleta ozdobiona była sześcioma misternymi łukami.
— Nie. — Marek pośpiesznie cofnął rękę. — Ja… Przepraszam. Nie. — Odwrócił się i wybiegł z sali, słysząc za sobą chichot dziewcząt, jeszcze donośniejszy niż poprzednio.
Pobiegł na przystań. Nie trzeba było uciekać — myślał wpatrując się w czerń wody. Susan i jej siostry miały po siedemnaście lat. Przez jedną noc nauczyłyby go wszystkiego, a on, głupi, odwrócił się i zwiał. Muzyka przybierała na sile; niedługo odbędzie się uczta, po której pary i grupki zaczną się oddalać z sali — wszyscy oprócz Marka i dzieci, które nie dorosły jeszcze do zabaw na macie. Na myśl o Susan i jej siostrach robiło mu się na przemian gorąco i zimno.
— Marek?
Marek zesztywniał. Nie poszły chyba za mną? — pomyślał w panice.
— To ja, Rose — powiedziała dziewczyna. — Nie dam ci bransolety, chyba że sam o nią poprosisz.
Zbliżyła się do niego, a wtedy Marek zwrócił twarz ku rzece, udając, że czegoś tam wypatruje. Nie chciał, aby dziewczyna dostrzegła w ciemności jego twarz i rumieniec, którym tętnił kark i policzki. Rose — myślał — jego rówieśniczka, jedna z dziewcząt, które brały udział w leśnym szkoleniu. Rumieniec i zażenowanie z jej powodu oznaczały dla Marka znacznie większą zniewagę niż ucieczka przed siostrami Susan.
— Nie przeszkadzaj — burknął.
— Rozumiem. Widziałam, co się stało. Ale nie przejmuj się. One nie powinny były tak się zachowywać, nie wszystkie naraz. Mówiłyśmy im.
Marek nie odpowiadał. Rose stanęła tuż przy nim.
— Niczego tam nie widać, prawda?
— Prawda. Przeziębisz się tutaj.
— Ty też.
— Czego chcesz?
— Niczego. Za rok latem nie będę już za mała na udział w wyprawie do Waszyngtonu albo do Filadelfii.
Odwrócił się wściekły.
— Idę do swojego pokoju.
— Czym cię tak rozgniewałam? Nie chcesz, żebym jechała do Waszyngtonu? Nie lubisz mnie?
— Lubię. Cześć.
Rose położyła mu dłoń na ramieniu i Marek zatrzymał się, czując, że z powodu tej dłoni nie może zrobić ani kroku.
— Czy mogę pójść z tobą do twojego pokoju? — zapytała głosem tej samej dziewczynki, która w lesie chciała wiedzieć, czy wszystkie grzyby są trujące, czy stworki w drzewach podpowiadają Markowi, którą obrać drogę, i czy naprawdę potrafi on stać się niewidzialny, kiedy zechce.
— A potem wrócisz do swoich sióstr i będziesz się ze mnie naśmiewać tak samo jak Susan — zaperzył się Marek. — Wcale nie! — szepnęła. — Nigdy! Susan też nie śmiała się z ciebie. One wszystkie były przerażone, bardzo się denerwowały. Najbardziej wystraszona była Susan, bo to do niej właśnie należało założenie ci bransolety. Nikt nie śmiał się z ciebie.
Mówiąc to puściła jego ramię i cofnęła się o krok, potem drugi. Marek widział teraz nieostry, blady zarys jej twarzy. Kiedy mówiła, potrząsała głową.
— Przestraszone? Jak to: przestraszone?
— Umiesz robić rzeczy, których nikt inny nie potrafi. — Rose mówiła cicho, prawie szeptem. — Robisz przedmioty, jakich nikt nigdy nie oglądał, opowiadasz historie, których nikt nigdy nie słyszał, potrafisz znikać i wędrować po lesie jak wiatr. Jesteś inny niż wszyscy chłopcy. I inny niż dorośli. Inny niż my wszyscy. I wiemy, że żadna z nas ci się nie podoba, bo nikogo nie bierzesz do łóżka.
— Dlaczego za mną przyszłaś, skoro tak się boisz?
— Nie wiem. Zobaczyłam, jak uciekasz i… nie wiem.
Znów poczuł, jak zalewa go fala gorąca, i ruszył przodem.
— Możesz iść ze mną. Wszystko mi jedno — rzucił szorstko, nie oglądając się na dziewczynę. — Idę do siebie.
Pulsowanie w uszach nie pozwalało mu słyszeć jej kroków. Szedł pośpiesznie, szerokim łukiem omijając aulę, ze świadomością, że Rose musi biec, aby dotrzymać mu kroku. Aby uniknąć spaceru jasno oświetlonym korytarzem w asyście depczącej mu po piętach dziewczyny, postanowił wejść do szpitala tylnymi drzwiami. Przed wejściem uchylił je i zerknął do środka, po czym puścił drzwi i prawie biegiem dotarł do pokoju, słysząc za sobą jej pośpieszne kroki.
— Co ty robisz? — zapytała, stając w drzwiach.
— Zasłaniam okno — odparł słysząc irytację we własnym głosie. — Żeby nikt nas nie widział. Często to robię.
— Ale dlaczego?
Schodząc z krzesła starał się na nią nie patrzeć, ale z każdą chwilą przyłapywał się na tym, nie obserwuje Rose. Zdejmowała właśnie długą szarfę, która owijała jej szyję; krzyżowała się na piersiach i kilkakrotnie opasywała talię. Szarfa była granatowa, koloru jej oczu. Włosy Rose miały odcień jasnobrązowy. Marek przypomniał sobie, że latem były całkiem jasne. Nos i ramiona miała usiane piegami.
Uporawszy się z szarfą, Rose uniosła tunikę i ściągnęła ją z siebie jednym ruchem. Palce Marka nagle się ożywiły i bez udziału woli zaczęły i jego rozbierać z tuniki.
Dużo później ona powiedziała, że musi już iść, a on poprosił, żeby jeszcze trochę została. Leżeli w półśnie, ramiona Marka mocno obejmowały dziewczynę. Kiedy powtórnie spróbowała wstać, Marek obudził się na dobre.
— Jeszcze nie — poprosił. Za trzecim przebudzeniem powitał go świt i widok Rose naciągającej tunikę.
— Musisz przyjść znowu — zażądał Marek. — Dzisiaj po kolacji. Dobrze?
— Dobrze.
— Obiecaj. Nie zapomnisz?
— Nie zapomnę. Obiecuję.
Patrzył, jak okręca się szarfą, a kiedy wyszła, odsłonił okno, by za nią popatrzeć. Musiała jednak przejść przez korytarz i wyjść z drugiej strony, bo jej nie zobaczył. Odwrócił się na drugi bok i znów zapadł w sen.
Nareszcie jestem szczęśliwy — myślał Marek. Nocne koszmary się skończyły, przestał go dręczyć powracający nieoczekiwanie lęk. Tajemnice znalazły swe wyjaśnienie i chłopiec zrozumiał, o co chodziło autorom piszącym w książkach o dążeniu do szczęścia, jakby to szczęście było celem, do którego wiedzie wytrwałość. Patrzył teraz na świat nowymi oczami, a wszystko, co widział, zdawało mu się piękne i dobre.
W dzień, siedząc nad książką, przerywał nagle naukę i z przerażeniem myślał, że może jej już nie ma, że zniknęła, wpadła do rzeki, coś jej się stało. Rzucał wtedy każdą robotę i biegł od budynku do budynku w poszukiwaniu Rose — nie żeby do niej przemówić, po prostu, by ją zobaczyć i upewnić się, że nic jej nie grozi. Czasem odnajdywał ją z siostrami w kafeterii i policzywszy wszystkie z daleka, wypatrywał tej jednej, wyróżnionej czymś szczególnym a nieuchwytnym.
Przychodziła do niego co noc i uczyła tego, czego ją samą nauczyły siostry i inni mężczyźni, aż uniesienie Marka sięgnęło takich szczytów, że dziwił się, jak inni to przed nim wytrzymywali, jak on sam zdolny był wytrzymać takie napięcie.
Po południu Marek biegł do starego domu, gdzie robił medalion dla Rose. Medalion przedstawiał słońce, miał pięć centymetrów średnicy i wykonany był z gliny. Na trzy warstwy żółtej farby Marek nałożył jeszcze czwartą. W starym domu przeczytał ponownie fragmenty książek dotyczących fizjologii, reakcji seksualnych, kobiecości — wszystkiego, co w jakiś sposób odnosiło się do jego szczęścia.
Pewne bliskiej nocy ona powie “nie”, a on da jej ten medalion, żeby pokazać, że wszystko rozumie. I będzie jej czytał. Poezję. Sonety Szekspira albo Wordswortha — coś delikatnego i romantycznego. A potem nauczy ją grać w szachy i tak upływać będą ich plantoniczne wieczory — na nauce wszystkiego o sobie nawzajem.
Siedemnaście nocy — myślał czekając na jej przyjście. — Już siedemnaście nocy. Okno zasłonięte, pokój wysprzątany, wszystko gotowe. Kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich Andrew, Marek podskoczył ogarnięty paniką.
— Co się stało? Coś niedobrego z Rose? Co jest?
— Proszę ze mną — przerwał mu surowo Andrew. Zza jego pleców patrzył na Marka któryś z braci.
— Powiedzcie mi, co się stało! — wrzasnął Marek, próbując przecisnąć się między nimi.
Lekarze pochwycili go za ramiona i przytrzymali.
— Zaprowadzimy cię do niej — rzekł Andrew.
Marek przestał się wyrywać. Przeszył go jakiś nieznany chłód. Bez słowa przemierzyli budynek, wyszli przeciwległymi drzwiami i wydrążoną w śniegu ścieżką udali się do jednego z dormitoriów. Marek szarpnął się znowu, ale natychmiast opanował zdenerwowanie i pozwolił się doprowadzić do jednego z pokoi. Przy drzwiach Andrew dał mu lekkiego kuksańca, aby sam wszedł do środka.
— Nie! — wrzasnął Marek. — Nie!
Widział przed sobą kłębowisko nagich ciał, które robiły to wszystko, o czym mówiła mu Rose. Na jego rozpaczliwy krzyk dziewczyna — jak i wszyscy pozostali — uniosła głowę, ale on i bez tego wiedział od razu że to właśnie ją wyłowił wzrokiem spośród reszty. Klęczała, za nią któryś z braci; oderwała się właśnie od jednej ze swych sióstr.
Widział, że poruszają ustami; musieli coś mówić, krzyczeć. Odwrócił się i wybiegł, Andrew zagrodził mu drogę, jego usta poruszały się w błyskawicznym tempie. Marek zacisnął pięść i rąbnął z całej siły, najpierw w twarz brata Andrew, a potem tego drugiego.
— Gdzie on jest? — denerwował się Barry. — Dokąd mógł pójść w środku nocy?
— Nie mam pojęcia — odparł naburmuszony Andrew. Wargi miał spuchnięte i obolałe.
— Nie wolno było tego robić! Wiedziałeś chyba, że skoro pierwszy raz zasmakował seksu, mógł dostać małpiego rozumu. Sądziłeś, że zniesie to inaczej? Nigdy przedtem się nie kochał! Po co ta głupia dziewucha do ciebie przyszła?
— Nie wiedziała, co ma robić. Bała się mu odmówić. Próbowała tłumaczyć, ale on nie chcieł nawet słuchać. Kazał jej do siebie przychodzić noc w noc.
— Dlaczego nie zwróciłeś się z tym do nas? — W głosie Barry'ego była gorycz. — Dlaczego uznałeś, że najlepszym lekarstwem będzie szok?
— Przewidywałem, że każesz mu dać spokój. Tak robisz przy wszystkich jego wybrykach. “Dajcie mu spokój, wszystko się samo wyjaśni”. Nie wydawało mi się prawdopodobne. aby i tym razem mogło samo minąć.
Barry podszedł do okna i wyjrzał w czarną, zimną noc. Na ziemi leżała metrowa warstwa śniegu, a temperatura była bliska zera.
— Wróci, jak trochę podmarznie — zawyrokował Andrew. — Wróci wściekły na nas wszystkich, a zwłaszcza na mnie ale wróci. Oprócz nas nie ma nikogo. — I Andrew bez pożegnania opuścił pokój.
— Ma rację — powiedział Bruce. W jego głosie drżała nutka wielkiego znużenia. Barry spojrzał na niego z ukosa, a potem na resztę braci, którzy podczas całej relacji brata Andrew zachowywali milczenie. Wszyscy byli równie jak on zatroskani o Marka i tak samo jak on zmęczeni nie kończącym się pasmem kłopotów z jego powodu.
— Do starego domu nie mógł pójść — odezwał się po chwili Bruce. — Wie przecież, że zamarzłby tam na kość: komin zablokowany, nie można rozpalić ognia. Pozostaje las. Nawet on nie wytrzyma w lesie nocą przy tej pogodzie. Andrew rozesłał dwunastu młodszych braci na poszukiwanie Marka do wszystkich budynków, nawet na oddział reproduktorek. Druga grupa udała się do starego domu. Ale Marek przepadł jak kamień w wodę. Tuż przed świtem śnieg zaczął padać na nowo.
Marek odkrył grotę całkiem przypadkowo. Zbierając kiedyś jagody na wzgórzu koło farmy, poczuł na gołych nogach zimny strumień powietrza i odszukał jego źródło. W ścianie wzgórza był otwór przesłonięty — z wyjątkiem niewielkiej szpary — dwoma złomami wapienia. Groty ciągnęły się długim pasmem pod wzgórzami. Marek odkrył już wcześniej kilka innych jaskiń; także laboratoria mieściły się w jaskini.
Ostrożnie podkopał od tyłu jedną z wapiennych płyt, otwierając tym samym wejście do groty na tyle, aby prze, cisnąć się do wewnątrz. Trafił na wąski korytarz, a za nim na skalną komnatę; za którą znów był korytarz, prowadzący do drugiej, większej sali. Przez lata, które upłynęły od dokonania odkrycia, Marek gromadził w jaskini drewno na opał, ubrania, koce i żywność.
Tej nocy leżał skulony w drugiej komnacie i, oczami bez śladu łez wpatrywał się w rozpalone niedawno ognisko, pewien, że w tej kryjówce nikt go nie odnajdzie. Nienawidził ich wszystkich, a najbardziej braci Andrew. Poczeka, aż śnieg stopnieje, i ucieknie stąd raz na zawsze. Uda się na południe. Zbuduje nowe czółno, tym razem dłuższe, pięciometrowe, i ukradnie tyle zapasów, ile mu będzie potrzeba. Popłynie aż do Zatoki Meksykańskiej. Niech sobie sami szkolą swoich chłopców i dziewczyny, niech szukają magazynów, niech trafiają, jeśli im się uda, na niebezpieczne tereny skażone. Najpierw puści całą dolinę z dymem. A potem odejdzie.
Wpatrywał się w ogień, aż zaczęło mu się zdawać, że to płoną jego oczy. W jaskini nie było słychać żadnych odgłosów poza trzaskami i cichymi wybuchami płomieni. Blask ognia ślizgał się po stalaktytach i stalagmitach, barwiąc je na czerwono i złoto. Dym omijał twarz Marka, powietrze było przyjemne, a przez kontrast z chłodem nocy niemal ciepłe. Przypomniał sobie, jak razem z Molly ukrywali się na zboczu w pobliżu wejścia do jaskini, ścigani przez Barryego i jego braci. Na myśl o Barrym zacisnął zęby. Barry, Andrew, Warren, Ethan… Wszyscy ci lekarze są jednakowi. Jakże ich nienawidził!
Otulił się kocem, a kiedy zamknął oczy, znów ujrzał Molly: łagodnie uśmiechniętą, przy grze w warcaby, przy wykopywaniu gliny do rzeźbienia. Poczuł przypływ łez.
Nigdy przedtem nie zwiedzał jaskini poza drugą komnatą, teraz jednak podjął systematyczne wyprawy w jej głąb. Z komnaty, w której zamieszkał, było kilka wyjść. Marek badał je kolejno, póki nie natrafił na zawalony korytarz, osypisko, czy też strop nazbyt wysoki, aby udało się dosięgnąć ewentualnych szczelin. Chodził z pochodniami i nie uważał specjalnie, gdzie stąpa: było mu wszystko jedno, czy upadnie, czy nie, czy dostanie się w zasadzkę, czy też ją ominie. Stracił rachubę dni spędzonych w grocie: kiedy był; głodny — jadł, kiedy chciało mu się pić — szedł do wyjścia i zgarniał trochę śniegu, który następnie topił przy ogniu. Kiedy był śpiący, kładł się spać.
Podczas jednej z ostatnich wypraw terenoznawczych posłyszał szmer płynącej wody. Wiedział, że zaszedł daleko, jakieś dwa kilometry. Może trzy. Spróbował sobie przypomnieć, jaką długość miała pochodnia, kiedy z nią wyruszał: była ledwie nadpalona, teraz zaś została z niej raptem jedna trzecia. Zapasową pochodnię miał przytroczoną do pasa na wszelki wypadek, lecz nigdy jeszcze nie zawędrował tak daleko, aby musiał jej użyć w drodze powrotnej. .
Drugą pochodnię zapalił jeszcze przed dojściem do podziemnej rzeki. Z nagłym ożywieniem uświadomił sobie, że musi to być ta sama rzeka, która przepływa przez jaskinię — laboratorium. Byłby to więc jeden system jaskiń, nawet jeśli poza połączeniem wyżłobionym przez rzekę nie istniało między grotami żadne inne przejście.
Śledził bieg rzeki, póki nie zniknęła w skalnym otworze; gdyby chciał dostać się dalej, musiałby płynąć. Przykucnął i bacznie przyjrzał się otworowi w ścianie. Właśnie przez taki otwór rzeka wpadała do laboratorium.
Postanowił, że następnym razem przyjdzie tu z liną i większym zapasem pochodni. Ruszył z powrotem do swej skalnej komnaty z ogniskiem i pożywieniem, tym razem jednak zwracał baczniejszą uwagę na pochodnię, chcąc dokładnie wiedzieć, jaką przemierza odległość, a co za tym idzie jak daleko znajdowała się tamta ściana od znanej mu części jaskini. Ale i tak był już prawie pewien, gdzie dotarł. Wiedział, że po drugiej stronie ściany znajduje się laboratorium, dalej zaś szpital i dormitoria.
Jeszcze jedną noc przespał w jaskini, a następnego ranka opuścił ją, by powrócić w dolinę. Przez kilka ostatnich dni jadał bardzo niewiele, czuł się na wpół zamorzony głodem i śmiertelnie zmęczony.
Pokrywa śniegu była o kilkanaście centymetrów grubsza, niż ją pamiętał, a śnieg padał nadal, kiedy Marek wkraczał z powrotem w dolinę. Gdy otworzył drzwi budynku szpitala, było już prawie ciemno. Napotkał kilka osób, ale z nikim nie rozmawiał. Udał się prosto do swojego pokoju, gdzie ściągnął wierzchnie okrycie i zwalił się na łóżko. Spał już prawie, kiedy w drzwiach pojawił się Barry.
— Dobrze się czujesz? — zapytał.
Marek bez słowa kiwnął głową. Po chwilowym wahaniu Barry wszedł do pokoju. Stanął przy łóżku Marka. Chłopiec bez słowa podniósł na niego wzrok, a on wyciągnął dłoń, dotykając najpierw jego policzka, a potem włosów.
— Zmarznięty jesteś — rzekł. — Nie chcesz jeść? Marek kiwnął głową, że tak.
— Przyniosę ci coś do jedzenia — powiedział Barry. Zanim jednak otworzył drzwi, ponownie odwrócił się do Marka. — Bardzo żałuję tego, co się stało — rzekł cicho. — Naprawdę, Marku, bardzo mi przykro. — Po czym szybko wyszedł.
Kiedy za Barrym zamknęły się drzwi, Marek uświadomił sobie, że wszyscy musieli uznać go już za zmarłego i że ten sam wyraz twarzy, który dostrzegł u Barry'ego, widział już kiedyś, dawno, u Molly.
Wszystko mi jedno — pomyślał. Żeby nie wiem co robili, nie odkupią wyrządzonej mu krzywdy. Nienawidzili go i myśleli, że jest słaby; zdawało im się, że mają nad nim taką samą władzę, jak nad klonami. Ale mylili się. Przeprosiny Barry'ego to mało. Barry żałuje? Jeszcze wszyscy pożałują, zanim Marek powie ostatnie słowo.
Kiedy usłyszał, że Barry wraca z jedzeniem, zamknął oczy i udał, że śpi, nie chcąc znowu oglądać tej pokornej, gotowej do przyjmowania ciosów twarzy.
Barry zostawił tacę przy łóżku Marka, a po jego wyjściu chłopiec pochłonął wszystko łapczywie. Naciągnął kołdrę na głowę i przed zaśnięciem jeszcze raz pomyślał o Molly. Ona wiedziała, że kiedyś będzie się czuł właśnie tak jak dzisiaj. Dlatego kazała czekać, czekać, aż stanie się mężczyzną, aż nauczy się, czego tylko można. Twarz Molly zaczęła się zlewać z obliczem Barryego i Marek zapadł w sen.