4

Zima nadeszła wcześnie, w strugach lejącego nieustannie lodowatego deszczu. W laboratoriach trwały wzmożone prace, a Dawid odkrył nagle, że błogosławi dziadka za odkupienie aparatury Selnicka, którą nadesłano wraz ze szczegółową instrukcją przygotowywania sztucznych łożysk i niemal ukończonym opracowaniem programów komputerowych dla produkcji syntetycznych płynów owodniowych. Kiedy Dawid udał się na rozmowę z Selnickiem, Selnick upierał się jak wariat, pomyślał wówczas Dawid — aby zabrali wszystko albo nic.

— Przekonasz się — nalegał z tajemniczą miną. — Sam się przekonasz.

W tydzień później Selnick się powiesił. Aparatura była już w drodze do doliny Virginia.

Pracowali i spali w laboratorium, wychodząc tylko na posiłki. Zimowe deszcze ustąpiły miejsca deszczom wiosennym, a powietrze wypełnił nowy rodzaj ciszy.

Dawid wychodził właśnie ze stołówki, pochłonięty myślami o_ pracy w laboratorium, kiedy poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Obok stała matka. Nie widywał jej od tygodni i przeszedłby szybko dalej z pośpiesznym “cześć”, gdyby go nie zatrzymała. Wyglądała dziwnie, nieporadnie. Odwrócił się do okna i czekał, aż uwolni jego ramię.

— Celia wraca do domu — powiedziała cicho. — Twierdzi, że czuje się dobrze.

Dawida zmroziło. Z natężeniem wlepiał niewidzące spojrzenie w okno.

— Gdzie ona teraz jest? — Kiedy zdawało mu się już, że w ogóle nie otrzyma odpowiedzi, gwałtownie odwrócił się do matki. — Gdzie ona jest?

— Miami — odparła w końcu, kiedy przebiegła wzrokiem obie kartki listu. — Wysłany z Miami, tak mi się zdaje. Ponad dwa tygodnie temu. Ma datę dwudziesty ósmy maja. Nasza poczta w ogóle do niej nie docierała.

Wcisnęła list w dłoń Dawida. Łzy napłynęły mu do oczu, a matka, nie bacząc na to, odeszła.

Dopiero po jej wyjściu ze stołówki Dawid zabrał się do czytania. “Byłam jakiś czas w Kolumbii, prawie osiem miesięcy, i złapałam tam jakieś świństwo, o którym nikt nic nie potrafi powiedzieć”. Pismo było chwiejne i niepewne. A więc nie czuła się dobrze. Dawid poszukał Walta.

— Muszę wyjść jej naprzeciw. Nie może dostać się w łapy tej bandy u Wistonów.

— Wiesz, że nie powinieneś teraz wychodzić.

— Tu nie chodzi o to, co powinienem, a czego nie. Ja m u s z ę pójść.

Walt przyglądał mu się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.

— Jak się dostaniesz tam i z powrotem? Benzyny nie ma. Wiesz, że używamy jej tylko w rolnictwie.

— Wiem — odparł niecierpliwie Dawid. — Wezmę Mike'a i wózek. Z Mikiem mogę się trzymać bocznych dróg. Domyślił się, że Walt, podobnie jak on sam, oblicza, ile to wszystko potrwa. Poczuł, że twarz mu tężeje, a ręce zaciskają się w pięści. Walt bez słowa skinął głową.

— Wyjadę rano, jak tylko się rozwidni. — Walt zgodził się. — Dziękuję — rzekł nieoczekiwanie Dawid. Był wdzięczny Waltowi za to, że się nie pokłócili, że nie powiedzieli sobie tego, co każdy z nich dobrze wiedział: nie można przewidzieć, jak długo przyjdzie mu czekać na Celię, nie można przewidzieć, czy ona w ogóle dotrze do farmy.

Jakieś pięć kilometrów od domu Wistonów Dawid odczepił wózek i ukrył go w gęstych zaroślach. Zatarł ślady w miejscu, gdzie zjechał z polnej drogi, po czym wprowadził Mike'a do lasu. Powietrze było parne i ciężkie od nadciągającego deszczu; od lewej strony dobiegł Dawida ryk Krętego Strumienia, który szturmował własne brzegi. Ziemia była gąbczasta i Dawid stąpał ostrożnie, nie chcąc utknąć po kolana w zdradliwym błocku. Farma Wistonów bywała ustawicznie zalewana przez powodzie; dziadek Wiston utrzymywał, że to wzbogaca glebę, nie chcąc ganić natury za jej okresowe wybryki.

— Pan Bóg nie życzył sobie, żeby ten kawałek ziemi rodził rok po roku — mawiał. — Przychodzi czas, że ziemia, , tak jak człowiek, potrzebuje odpoczynku. Pozwolimy jej odpocząć w tym roku, a jak podeschnie, damy trochę koniczyny.

Dawid ruszył w górę, prowadząc Mike'a, który od czasu l do czasu wydawał ciche rżenie.

— Tylko do wzgórza, staruszku — powiedział cicho Dawid. — Potem możesz sobie odpoczywać i skubać trawkę na łące, póki ona nie przyjdzie.

Dziadek Wiston zaprowadził Dawida na wzgórze tylko raz, kiedy chłopiec miał dwanaście lat. Dawid pamiętał tamten dzień, upalny i nieruchomy jak dzisiejszy. Dziadek Wiston był wtedy krzepki i silny. Na wzgórzu zatrzymał się i dotknął masywnej narośli na pniu białego dębu.

— To drzewo, Dawidzie, widziało w dolinie Indian i pierwszych osadników, I mojego pradziadka, kiedy się tu pojawił. Ta nasz przyjaciel. Zna wszystkie rodzinne sekrety.

— Czy to miejsce na górze to też twoja własność, dziadku?

— Do tego drzewa, synku. Po drugiej stronie są już państwowe tereny leśne, ale to drzewo rośnie jeszcze na naszym gruncie. Także i twoim, Dawidzie. Któregoś dnia przyjdziesz tu, położysz dłoń na pniu tego drzewa i będziesz wiedział. że to twój przyjaciel, tak Jak i dla mnie było ono przyjacielem przez całe życie. Boże, dopomóż nam wszystkim, Jeśli ktoś kiedyś przyłoży do tego drzewa ostrze topora.

Tego dnia zeszli w dół po przeciwnej stronie wzgórza, a potem wspinali się na powrót — tym razem było dalej i bardziej stromo — aż dziadek zatrzymał się raz jeszcze z ręką na ramieniu Dawida.

— Tak właśnie wyglądała ta ziemia milion lat temu. Czas przesunął się nagle dla chłopca — milion lat, sto milionów lat, wszystko to była ta sama odległa przeszłość i Dawid ujrzał w wyobraźni pochód gigantycznych gadów. Poczuł cuchnący oddech tyranozaura. Pod wysokimi drzewami panował chłód i mgiełka, a niżej rosły młode drzewka. Rozpościerały gałęzie, jakby chciały uchwycić każdy zbłąkany promyk słońca, któremu udało się przedrzeć przez wysoki baldachim. Tam, gdzie słońce znalazło sobie drogę: unosiła się złocista i łagodna poświata — było to słońce z innej epoki. W jeszcze głębszym cieniu rosły krzewy, a u ich stóp pleniły się mchy i porosty, wątrobniki i paprocie. Łukowato wystające z ziemi korzenie drzew odziane były w aksamitną szmaragdową roślinność.

Dawid potknął się i łapiąc równowagę oparł się o olbrzymi dąb, z którym łączyły go tajemnicze więzy. Na chwilę przylgnął policzkiem do chropawej kory, po czym, odsunąwszy się nieco, spojrzał w górę między przepyszne gałęzie, gęsto przesłaniające niebo. W razie burzy drzewo ochroni go przed zasadniczą siłą ulewy, ale potrzebował jeszcze ochrony przed drobnymi kropelkami, które przedrą się przez liście, aby cicho opaść na chłonną ziemię.

Zanim przystąpił do budowy szałasu, dokładnie przyjrzał się farmie przez lornetkę. Za domem znajdował się ogród, uprawiany przez pięcioro ludzi: nie można było stwierdzić, czy są to mężczyźni, czy kobiety. Długowłosi, w dżinsach, na bosaka, zwinni. Nie miało to, znaczenia. Dawid zauważył, że ogród nie daje jeszcze plonów, że roślinki są nieliczne i słabe. Obserwował pole rozciągające się na wschód. Coś się tam zmieniło, ale nie był pewny, na czym ta zmiana polega. Nagle uświadomił sobie, że na polu rośnie kukurydza. Dziadek Wiston zawsze sadził tam na przemian pszenicę, lucernę i soję. Niżej położone pola były zalane, a pole północne zarosło trawą i chwastami. Wolno przesunął oko lornetki wzdłuż budynków. Doliczył się siedemnastu osób. Ani jednego dziecka poniżej ośmiu lat. Ani śladu Celii; nic też nie wskazywało na to, by zachwaszczona droga była ostatnio uczęszczana. Bez wątpienia, zamieszkałym tu ludziom było najzupełniej obojętne, czy ich drogę zarośnie zielsko, czy też nie.

Dawid wzniósł szałas przy pniu dębu, skąd, położywszy się, mógł obserwować farmę. Dach sporządził z gałęzi Jedliny, toteż gdy w pół godziny później nadciągnęła burza, na Dawida nie spadła ani kropla deszczu. Między grządkami ogródka w dole rwały strumyki, a dziedziniec farmy wydawał się z daleka srebrzysty i lśniący, choć Dawid wiedział. że z blisko byłaby to po prostu mulista kałuża głębokości kilkunastu centymetrów. Ziemia w dolinie nie była już zdolna wchłonąć więcej wody. Jej nadmiar spływał do Krętego Strumienia, który wzbierał coraz bardziej, grożąc północnemu polu i wystawionej na zagładę kukurydzy.

Trzeciego dnia woda zaczęła atakować kukurydziane pole i Dawid z litością patrzył na ludzi, którzy zebrali się bezradnie nie opodal. Ogród uprawiano nadal, lecz zbiory zapowiadały się bardzo mizernie. Do tej chwili Dawid naliczył dwadzieścia dwie osoby; pomyślał, że to chyba wszyscy. Podczas burzy, która tego popołudnia chłostała dolinę, usłyszał rżenie Mike'a, wyczołgał się więc z szałasu i wstał. Pasący się pod stokiem Mike nie mógł zbytnio ucierpieć od deszczu, wiatr także do niego nie docierał. A jednak rżał raz po raz. Ostrożnie, w jednej ręce dzierżąc broń, drugą zaś osłaniając oczy przed siekącym deszczem, Dawid wychynął zza drzewa. Jakaś postać niepewnie wdrapywała się na wzgórze: głowę miała nisko pochyloną, często przystawała, ale zaraz ruszała dalej, nie patrząc w górę, prawdopodobnie oślepiona deszczem. Dawid wrzucił strzelbę do szałasu i pobiegł na spotkanie.

— Celio! — wołał. — Celio!

Zatrzymała się i uniosła głowę. Deszcz spływał jej po policzkach i przylepiał włosy do czoła. Zrzuciła ciążący jej plecak I podbiegła ku Dawidowi, który, dopiero gdy ją pochwycił i przytulił z całej siły, uświadomił sobie, że oboje płaczą: .

W szałasie ściągnął z Celii mokre ubranie i wytarł ją do sucha, po czym opatulił w jedną z własnych koszul. Dziewczyna miała sine usta, skórę zaś niemal przezroczystą — nienaturalnie bladą.

— Wiedziałam, że tu będziesz — powiedziała. Oczy miała ogromne, ciemnobłękitne, bardziej błękitne niż pamiętał, a może bardziej błękitne przez kontrast z bladością skóry. Dawniej zawsze była opalona.

— Wiedziałem, że tu przyjdziesz — powiedział Dawid.

— Jadłaś coś!

Pokręciła głową.

— Nie wierzyłam, że tu jest aż tak źle. Myślałam, że to wroga propaganda. Wszyscy myśleli, że to propaganda.

Pokiwał głową i zapalił pod kocherem. Celia siedziała owinięta w jego kraciastą koszulę i patrzyła, jak Dawid otwiera i podgrzewa puszkę z gulaszem:

— Kim są ci ludzie na dole?

— Dzicy osadnicy. Babcia i dziadek Wiston umarli w zeszłym roku. Zjawiła się ta banda. Ciotce Hildzie i wujowi Eddiemu dali do wyboru: przyłączyć się do nich albo wynocha. Wanda nie miała żadnego wyboru. Zatrzymali ją i tyle.

Ze wzrokiem utkwionym w dolinę, Celia kiwała głową.

— Nie wiedziałam, że jest aż tak źle. Nie wierzyłam w to. — Nie patrząc na Dawida, zadała pytanie: — A moja matka, ojciec?

— Nie żyją, Celio. Oboje na grypę. Tej zimy.

— Nie dostawałam żadnych listów — powiedziała. — Prawie dwa lata. Kazali nam, widzisz, opuścić Brazylię. Ale nie było komunikacji z krajem. Pojechaliśmy do Kolumbii. Obiecali, że po trzech miesiącach wyekspediują nas do domu. A potem przyszli którejś nocy, późno, tuż przed świtem, i kazali nam się wynosić. Były jakieś zamieszki.

Dawid potakiwał ruchem głowy, chociaż wpatrzona w farmę Celia i tak nie mogła tego widzieć. Chciał jej powiedzieć, żeby opłakiwała rodziców, żeby się wyszlochała, a wtedy on mógłby wziąć ją w ramiona i spróbować pocieszyć. Ona jednak wciąż siedziała bez ruchu i mówiła martwym głosem.

— Szli na nas, na Amerykanów. Winili nas za to, że muszą głodować. Oni naprawdę wierzą, że tutaj nadal jest wszystko w porządku. Ja też tak myślałam. Nikt nie wierzył nawet jednemu doniesieniu. No i te bandy na nas szły. Odpłynęliśmy małą łódką. Dziewiętnaście osób. Strzelali do nas, kiedy zanadto zbliżyliśmy się do Kuby.

Dawid dotknął jej ramienia, a ona wzdrygnęła się i zadrżała.

— Celio, odwróć się teraz i jedz. Już nie mów. Później. Później zdążysz o wszystkim opowiedzieć.

Spojrzała na niego i wolno potrząsnęła głową.

— Nigdy więcej. Już nigdy a tym nie wspomnę, Dawidzie. Chciałam po prostu, żebyś wiedział, że nic nie mogłam zrobić. Chciałam wracać do domu, ale nie było jak.

Już nie była taka sina z zimna i Dawid z ulgą spostrzegł, że zabiera się do jedzenia. Była głodna. Zaparzył kawę, swoją ostatnią rację kawy.

— Chcesz, żebym ci opowiedział, co się tutaj działo? Potrząsnęła głową.

— Jeszcze nie. Widziałam Miami i te tłumy ludzi, pragnących się stamtąd wydostać. Ludzie całymi dniami wyczekują w kolejkach, stoją w pociągach. Miami jest ewakuowane. Kto pada martwy, zostaje tam, gdzie upadł. — Zadrżała gwałtownie. — Nie mów mi na razie nic więcej.

Burza minęła i w nocnym powietrzu zapanował chłód. Skulili się pod kocem i siedzieli bez słowa, popijając gorącą, czarną kawę. Gdy filiżanka zaczęła drżeć w dłoniach Celii, Dawid zabrał ją i łagodnie pchnął dziewczynę na przygotowane przez siebie legowisko.

— Kocham cię, Celio — powiedział cicho. — Zawsze cię kochałem.

— I ja cię kocham, Dawidzie. Zawsze. — Oczy miała zamknięte, a na tle bladych policzków jej rzęsy zdawały się bardzo czarne. Dawid pochylił się i pocałował ją w czoło, opatulił kocem i długo patrzył, jak śpi, póki sam nie położył się obok i także nie zasnął.

W nocy Celia zerwała się z krzykiem, a Dawid tulił ją, póki się całkiem nie uspokoiła. Nie przebudziła się zupełnie, toteż słowa, które wypowiadała, były całkiem niezrozumiałe.

Następnego ranka pożegnali dąb i ruszyli w kierunku farmy Sumnerów. Celia jechała na Mike'u, póki nie dotarli do wózka; drżała z wyczerpania, a wargi znów jej posiniały, chociaż dzień był już upalny. Wózek był zbyt mały, by mogła się położyć, więc Dawid wymościł drewniane siedzenie z tyłu swoim śpiworem i kocem, aby mogła przynajmniej oprzeć głowę i odpocząć na mniej wyboistych odcinkach drogi. Gdy Dawid okrywał jej nogi drugą, zdjętą z siebie koszulą, uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem.

— To nie z zimna — powiedziała, jakby stwierdzając oczywisty fakt. — Myślę, że ten cholerny wirus jakoś atakuje serce. Nikt nie wie, co to jest. Wszystkie objawy związane są z układem krążenia.

— Bardzo źle się czułaś? Kiedy to się zaczęło?

— Jakieś półtora roku temu. Tuż przed tym, jak kazali nam wyjechać z Brazylii. To ogarnęło całe Rio. Właśnie tam nas przewieźli, kiedy stwierdzili, że też jesteśmy chorzy. Niewiele osób przeżyło. Z tych, którzy zachorowali później prawie nikt. Wirus stawał się z czasem coraz złośliwszy.

Dawid pokiwał głową.

— To samo tutaj. Prawie sześćdziesiąt procent przypadków śmiertelnych, a teraz, myślę, doszło już do osiemdziesięciu.

Zapadła długa cisza i Dawid pomyślał, że Celia pewnie zasnęła. Droga była dwiema koleinami, niknącymi stopniowo pod krzewiącym się poszyciem. Trawy nie było jedynie w tych miejscach, gdzie deszcze spłukały ziemię, pozostawiając nagie kamienie.

Mike posuwał się statecznie, a Dawid go nie poganiał.

— Dawidzie, ilu ludzi pozostało w północnym krańcu doliny?

— Teraz około stu dziesięciu — odparł. Dwóch na trzech nie żyje — dodał w myśli, ale nie powiedział tego głośno.

— A szpital? Zbudowali go?

— Szpital jest. Kieruje nim Walt.

— Dawidzie, póki powozisz i nie możesz na mnie patrzeć, opowiedz mi, jak tu jest. Co się dzieje, kto żyje, kto umarł, wszystko.

Kiedy w wiele godzin później zatrzymali się na obiad, Celia zapytała:

— Chcesz się teraz kochać, zanim znowu spadnie deszcz? Położyli się, pod kępą żółtych topoli, których liście cały czas szeleściły, chociaż nie czuło się wiatru. Wśród szumu drzew ich własne głosy przeszły w szept. Była szczupła i blada, a przecież tyle miała wewnątrz ciepła i życia; jej ciało wznosiło się ku ciału Dawida, a piersi szukały jego dotyku, pocałunku. Czul jej palce we włosach, na plecach; wbijały mu się w boki, z początku silne, potem rozluźnione ł drżące, wreszcie zwinięte w pięści, które zaciskały się I otwierały spazmatycznie. Poczuł, że rozdrapuje mu plecy, ale było to gdzieś strasznie daleko. Wreszcie nie było już nic prócz szelestu liści i przeciągłych, głębokich westchnień.

— Kocham cię już ponad dwadzieścia lat, wiedziałaś o tym? — zapytał po bardzo długiej chwili.

Roześmiała się.

— Pamiętasz, jak przeze mnie złamałeś rękę?

Potem, już w wozie, dobiegł go z tyłu jej cichy, smutny głos.

— Koniec z nami, prawda, Dawidzie? Z tobą, ze mną, ze wszystkimi?

Do cholery z Waltem — pomyślał — do cholery z obietnicami, do cholery z tajemnicą. I opowiedział jej o klonach, rosnących pod masywem góry, w laboratorium na dnie jaskini.

Загрузка...