Epilog

Ukryty za drzewami, Marek znów stał na skraju doliny. Dwadzieścia lat — myślał. Ostatni raz widział to miejsce przed dwudziestu laty. Nie było wykluczone, że dolinę otaczał teraz wymyślny system alarmowy, ale Markowi jakoś nie chciało się w to wierzyć. Wszystko wskazywało na to, że od wielu lat nikt nie odwiedzał okolicznych lasów. Marek przebiegł ostatni odcinek drogi dzielącej go od doliny, przycupnął za wiechciem dzikich winogron i z uwagą przyjrzał się krajobrazowi na dole. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, wstrzymując nawet oddech, aż w końcu ruszył zboczem w dół.

Wokół nie było ani śladu życia. Na polach rosły dzikie akacje, po brzegach rzeki ciągnęły się gęste szpalery wierzb, pielęgnowane niegdyś jałowce i sosny wybujały tak, że prawie całkiem zasłoniły stojące wśród nich budynki. Różany żywopłot zmienił się w nieprzebyte chaszcze. Gwałtowny, niemal ludzki wrzask wstrząsnął Markiem i kazał mu się odwrócić. Kilkanaście sporych ptaków uniosło się w powietrze i niezdarnie przefrunęło do najbliższej kępy zarośli. Kurczaki zdziczały — pomyślał zdumiony Marek. — A bydło? Nie dostrzegł nigdzie ani sztuki, ale domyślił się, że zwierzęta rozpierzchły się po lesie i wzdłuż brzegów rzeki. Musiało ich być teraz pełno na całym terenie.

Szedł dalej. Wkrótce znów się zatrzymał. Brakowało jednego dormitorium, nie został po nim nawet kamień na kamieniu. Trąba powietrzna! — przyszło mu do głowy i w tej samej chwili dostrzegł smugę zniszczenia, wygładzoną i zabliźnioną przez czas: na tej jednej linii nie było domów ani większych drzew, rosły tam jedynie młode olchy, akacje i trawy, gotowe panować, póki świerki nie przywędrują ze wzgórz, póki wiatr nie przywieje nasion klonu i dębu, które, padłszy na gościnny grunt, zapuszczą w niego korzenie. Marek wędrował śladem katastrofy, z każdym krokiem utwierdzając się w przekonaniu, że była to sprawa huraganu. Huragan nie mógł jednak zgładzić wszystkich mieszkańców doliny. Musiało się zdarzyć coś więcej. Wtem dostrzegł ruiny młyna i stanął jak wryty.

Młyn uległ tak kompletnemu zniszczeniu, że tylko fundamenty i resztki rdzewiejącej maszynerii dowodziły, że to właśnie tu stała niegdyś ta królowa pszczół, jedyna szafarka woli życia, energii, środków do podtrzymania egzystencji.

Bez młyna, bez elektryczności, koniec musiał nadejść szybko. Marek postanowił nie podchodzić bliżej. Ze zwieszoną głową ruszył chwiejnym krokiem ku rzece. Wystarczyło mu to, co zobaczył.

Wracał powoli, co jakiś czas przystając, by popatrzeć na drzewa, na soczyście zielony kobierzec mchu, by odprowadzić wzrokiem rozmigotaną w słońcu szarańczę, której opalizujące skrzydełka to mieniły się barwami, to znów przestawały być widoczne, gdy owad zmieniał kierunek lotu i pozycję względem słońca: Szarańcza powróciła, znów widywało się komary i ziemne żyjątka. Marek przystanął pod gigantycznym białym dębem, który górował nad doliną, i zamyślił się nad przemianami, które ów niemy świadek musiał w swym życiu obserwować. Nad głową posłyszał szelest liści i, nim poszedł dalej, na chwilę przytulił twarz do chropawej kory drzewa.

Samotność bywała czasem nie do zniesienia; w takich złych chwilach Marek znajdował ukojenie w lesie, gdzie nie szukał niczego, co ludzkie. Czy innym nadal dokucza samotność? Nie był tego pewien: przestali na nią narzekać. Uśmiechnął się na wspomnienie kobiet, które szły za nim z płaczem, krzykiem i ociąganiem, a jednak co chwila podrywały się do biegu, by nie stracić go z oczu.

Przystanął na szczycie wzgórza, pod którym rozciągała się jego dolina, i oparty o pień srebrnego klonu patrzył na to, co działo się w dole. Na polach uwijali się mężczyźni i kobiety: odchwaszczali trzcinę cukrową, motykami okopywali kukurydzę i zbierali fasolę. Inni, usunąwszy jedną ścianę łaźni, pracowali teraz przy rozbudowie urządzeń sanitarnych; gigantyczne palenisko, zapewniające stały dopływ ciepłej wody, miało być ciaśniej i solidniej obudowane płytkami z palonej gliny. Grupa starszych dzieci majstrowała coś przy kole młyńskim.

Na obrzeżach pól kilkanaścioro malców zbierało jagody. Dzieci ubrane były w koszule z długimi rękawami i długie spodnie, mające e strzec od zadrapań. Ukończywszy zbieranie, poodstawiały koszyki i zaczęły na wyścigi ściągać krępujące stroje. Nagie, roześmiane, opalone na brąz, ruszyły w stronę siedziby. Każde było całkowicie różne od reszty.

Barry ostrzegał, że ludzi czeka następne pięć tysięcy lat epoki jaskiniowej, lecz Barry nie brał pod uwagę, że tak mierzy czas człowiek wstępujący po kolejnych stopniach piramidy, a nie ten, który choć chwilę przeżył na jej wierzchołku. Marek poprowadził swych ludzi w epokę nie znającą czasu; w której dni mierzyło się powrotami pór roku, cyklami niebieskimi i cyklami życia ludzkiego, od narodzin do śmierci. Radości i troski ludzi były tu ich własnymi sprawami, które przychodzą i odchodzą, nie pozostawiając śladu. W epoce nie mającej swego miejsca w czasie głównym celem stało się życie na dziś, nie zaś odtwarzanie tego, co było wczoraj, i nie budowanie wymyślnych planów na przyszłość. Wachlarz możliwości, już niemal zamknięty, zaczynał rozwijać się na nowo, każde kolejne narodziny otwierały go odrobinę szerzej. Czego więcej można było pragnąć

Na rzece pojawiły się cztery czółna: chłopcy i dziewczęta wracali z połowu. Ścigali się do domu. Marek wiedział, że już wkrótce niektórzy z nich poprószą o pozwolenie wypłynięcia na ekspedycję badawczą — nie w celu znalezienia czegokolwiek, lecz z prostej ciekawości otaczającego ich świata. Dorośli będą się bali, nie zechcą im na to pozwolić, ale Marek nie odmówi, jego odmowa i tak nie powstrzymałaby tych młodych ludzi. Ich przeznaczeniem było wyjechać.

Marek odepchnął się plecami od drzewa i ruszył w dół. Ni stąd, ni zowąd poczuł, że musi natychmiast znaleźć się w domu. Linda powitała go wyciągniętą dłonią. Miała dziewiętnaście lat i lada dzień spodziewała się dziecka. Jego dziecka.

— Dobrze, że już jesteś — rzekła cicho. — Czułam się samotna.

— A teraz już lepiej — zapytał, otaczając jej plecy ramieniem.

— Lepiej.

Nagie dzieci, dostrzegłszy Marka, rzuciły się ku niemu że śmiechem, wołając coś jedno przez drugie. Dłonie i buzie miały umorusane jagodami. Marek mocniej przytulił Lindę, a gdy spojrzała na niego pytająco, rozluźnił uścisk, przestraszony, że sprawił jej ból.

— Czemu się tak uśmiechasz? — zapytała.

— Bo dobrze jest być znowu w domu. Mnie też dokuczała samotność — odparł, świadom, że to tylko część prawdy i że drugiej części nie byłby w stanie jej wyjaśnić: bo każde dziecko było INNE.

Загрузка...