Barry rozejrzał się po klasie i w drugim końcu dostrzegł Marka z miną senną i znudzoną. Wzruszył ramionami: a niech się nudzi! Trzej bracia pracowali w laboratorium, czwarty zajęty był w sekcji reproduktorek. Pozostawał wykład, który Marek będzie musiał jakoś wytrzymać, nawet gdyby miał umrzeć z nudów.
— Problem, o którym, jak pamiętacie, była mowa wczoraj — zaczął Barry sięgając do notatek — dotyczy konieczności wykrycia przyczyn, które powodują zahamowania w rozwoju łańcuchów klonów generacji wyższych niż czwarta. Jak dotychczas, jedyną naszą metodą obejścia tej trudności jest ciągłe mnożenie ilości osobników za pomocą klonowania niemowląt poczętych drogą płciową przed ukończeniem przez nie trzeciego miesiąca życia. W ten sposób tworzymy rodziny braci i sióstr, chociaż trzeba przyznać, że nie jest to rozwiązanie optymalne. Czy któreś z was może mi wyjaśnić najbardziej oczywiste wady tej metody? — Barry przerwał i rozejrzał się po klasie. — Karen, słucham.
— Istnieją nieznaczne różnice między dziećmi powstałymi w wyniku klonowania, a tymi, które rodzą się drogą naturalną. Decyduje o tym wpływ organizmu matki na dziecko w okresie przedporodowym, jak również wstrząs porodowy, który może wywołać trwałe zmiany u osobnika zrodzonego drogą płciową.
— Doskonale — pochwalił Barry. — Kto chciałby coś dodać?
— Z początku klonowano dzieci dopiero po ukończeniu drugiego roku życia — powiedział Stuart. — Teraz tak długo się nie czeka, dzięki czemu wszystkie dzieci w rodzinie stają się właściwie klonami.
Barry skinął głową, wskazując na Carla.
— Jeśli w dziecku urodzonym przez matkę odkryjemy wady urazowe, wywołane wstrząsem porodowym, można pozbyć się go bez szkody dla powstałych z niego klonów.
— Trudno to chyba nazwać wadą metody — przerwał mu Barry z uśmiechem. Po klasie przebiegł szmer rozbawienia. Barry odczekał chwilę, po czym rzekł:
— Pamięć genetyczna nie podlega przewidywaniom. Zasady jej działania są nieznane, a składniki zróżnicowane tak dalece, że jeśli zabraknie regulacji i kontroli, zawsze istnieje groźba powstania osobnika o niepożądanych cechach. Wchodzi tu w grę także drugie, jeszcze groźniejsze ryzyko: ryzyko utraty cennych skłonności, ważnych dla naszego społeczeństwa. — Odczekał, aż słowa te dotrą do wszystkich, po czym ciągnął: — Jedyną metodą na zapewnienie sobie przyszłości, ciągłości, jest dla nas nieustanne doskonalenie metod klonowania. Dlatego właśnie musimy rozbudować pracownie, zwiększyć liczbę naukowców, ustalić źródła materiałów, które pozwolą nam na wymianę zużytych urządzeń i wyposażenie w sprzęt nowych laboratoriów. Musimy też znaleźć bezpieczne dojście do takiego źródła czy źródeł.
Ktoś podniósł rękę i Barry ruchem głowy udzielił mu głosu.
— Co będzie, jeśli nie znajdziemy wkrótce dostatecznych ilości sprawnego sprzętu?
— Będziemy zmuszeni decydować się na implantację klonowanych płodów w żywe łożyska. Postępowaliśmy już tak w szeregu przypadków i techniczna strona zagadnienia nie jest nam obca, oznaczałoby to jednak nieekonomiczne wykorzystanie żywych źródeł reprodukcji i konieczność przeprowadzenia drastycznych zmian w harmonogramie. — Rozejrzawszy się po klasie, dodał: — Celem naszym jest zlikwidowanie potrzeby rozmnażania drogą płciową. Dopiero wówczas będziemy w stanie planować naszą wspólną przyszłość. Jeśli potrzebni nam będą budowniczowie dróg, wyhodujemy pięćdziesiąt, nawet sto klonów przeznaczonych tylko do tej pracy, będziemy ich od dziecka uczyć budowy dróg, a potem wyślemy tam, gdzie dopełni się ich przeznaczenie. Będziemy klonować szkutników i żeglarzy, wysyłać ich na morze dla badania szlaków wędrówek ryb, które pierwsi podróżnicy wyśledzili w wodach Potomacu. Wyklonujemy setkę rolników, którzy pójdą do pracy zamiast tych, co wolą ślęczeć nad probówkami niż pielić marchewkę.
Ponownie odpowiedział mu śmiech uczniów. Sam Barry także się uśmiechnął: na razie każdy, bez wyjątku, musiał odpracować swoje w polu.
— Po raz pierwszy od dnia, w którym stopa ludzka dotknęła powierzchni ziemi — ciągnął Barry — nie będzie ludzi, którzy minęli się z powołaniem.
— Ani geniuszy — dorzucił od niechcenia jakiś głos. Spojrzawszy w koniec sali, Barry dostrzegł Marka, wciąż rozpartego na krześle, z błyskiem lekkiej ironii w błękitnych oczach. Marek mrugnął do niego porozumiewawczo, nie kryjąc się z tym wcale, po czym zamknął oczy, jakby ponownie zapadał w sen.
— Chcecie? Coś wam opowiem — zaproponował Marek. Stał pomiędzy dwoma rzędami łóżek, z każdej strony miał trzech chłopców. Bracia Carver, wszyscy jak na komendę, dostali ataku ślepej kiszki. Sześć par oczu popatrzyło na Marka i jeden z chłopców skinął głową. Mieli po trzynaście lat.
— Był sobie Dżin — zaczął Marek, przenosząc się pod okno, gdzie usiadł po turecku na krześle, oświetlony od tyłu promieniami słońca.
— Co to jest dżin?
— Jak będziecie przerywać to nic nie powiem — zezłościł się Marek. — Sami zobaczycie, kto to jest. Ten Dżin mieszkał w głębi lasu i co rok w zimie prawie zamarzał na śmierć: A to dlatego, że lodowate deszcze moczyły go do suchej nitki i zasypywał go śnieg, a Dżin nie miał w dodatku nic do jedzenia, bo wszystkie liście poopadały, a on jadał właśnie liście. Któregoś roku wpadł na pewien pomysł, więc poszedł do wielkiego drzewa świerku i opowiedział mu to, co wymyślił. Z początku świerk nie chciał nawet słuchać. Ale Dżin nie dawał za wygraną. Tak długo powtarzał świerkowi swój pomysł, Aż w końcu świerk powiedział sobie: “Co ja właściwie mam do stracenia? Spróbuję, czemu nie” — i kazał Dżinowi przystąpić do dzieła. Dżin całymi dniami pracował przy liściach świerku, zwijając je i zamieniając w igiełki. Kilkoma igiełkami poprzyszywał później wszystkie liście do gałązek… Gdy skończył, wdrapał się na sam czubek świerku i głośnym okrzykiem wezwał lodowaty wicher naśmiewając się z niego i drwiąc, że już nie zdoła mu dokuczyć, bo on, Dżin, ma dom i pożywienie na całą zimę.
Usłyszawszy to, inne drzewa zaczęły się śmiać i opowiadać jedno drugiemu o szalonym małym Dżinie, który drwi z lodowatego wichru, aż w końcu opowieść ta dotarła do ostatniego drzewa, które rosło tam, gdzie kończy się las, a zaczyna śnieg. Tym ostatnim drzewem był klon, który śmiał się tak serdecznie, że wszystkie liście drżały mu na gałązkach. . Lodowaty wicher usłyszał śmiech klonu. Nadciągnął dmąc wściekle i miotając śniegiem i kazał sobie powiedzieć, co tak rozbawiło drzewa. Klon opowiedział lodowatemu wichrowi o szalonym małym Dżinie, który kpi z jego siły, a gniew lodowatego wichru wzmagał się i wzmagał. Wicher dął coraz silniej. Liście klonu poczerwieniały i pożółkły ze strachu, po czym opadły na ziemię i drzewo stanęło przed wiatrem całkiem nagie.
W końcu lodowaty wicher dotarł do świerku i krzykiem rozkazał Dżinowi wyjść. Dżin nie chciał. Ukryty był głęboko między gałęziami świerku; lodowaty wicher nie mógł go dostrzec ani dotknąć. Wiatr zadął z jeszcze większą siłą i świerk zadrżał, ale jego igiełki mocno trzymały się gałęzi i nie zmieniały koloru. Lodowaty wicher wezwał wówczas na pomoc lodowaty deszcz, który okrył cały świerk soplami, ale igiełki trzymały się nadal, a Dżinowi było w środku sucho i ciepło. Lodowaty wicher rozgniewał się jeszcze bardziej i przywołał na pomoc śnieg. Śnieg padał i padał. Świerk przypominał w końcu wielką śnieżną górę, ale Dżin siedział głęboko, przytulony do pnia i było mu ciepło i radośnie. Wkrótce drzewo otrząsnęło się ze śniegu. Przekonało się, że lodowaty wicher nie może mu nic zrobić.
Lodowaty wicher hulał wokół świerku przez całą zimę, ale ani jedna igiełka nie spadła na ziemię, więc kryjówka Dżina była cicha i przytulna, a kiedy zdarzyło mu się czasem skubnąć kawałek igły, świerk mu to wybaczał — przecież to dzięki Dżinowi nauczył się nie truchleć z zimna i nie tracić barwy, nie musiał już nagi i drżący wystawać całą zimę przed lodowatym wichrem, tak jak to czyniły inne drzewa. Kiedy nadeszła wiosna, wszystkie drzewa zaczęły błagać Dżina, żeby i ich liście pozamieniał w igły — i Dżin w końcu przystał na ich prośby. Ale wysłuchał tylko tych drzew, które przedtem się z niego nie śmiały. I dlatego właśnie wszystkie drzewa iglaste są wiecznie zielone.
— To koniec? — zapytał jeden z braci Carver. Marek kiwnął głową.
— Co to jest dżin? Mówiłeś, że sami zgadniemy, jak opowiesz do końca.
— To takie coś, co żyje w świerkach — odparł Marek z przewrotnym uśmieszkiem. — Jest niewidzialny, ale można go czasem usłyszeć. Najczęściej się śmieje. — Marek zeskoczył z krzesła. — Muszę lecieć! — I podążył ku drzwiom.
— W ogóle nie ma czegoś takiego! — zawołał z oburzeniem jeden z braci.
Marek uchylił drzwi i wyjrzał ostrożnie na korytarz. Nikt nie powinien go tu widzieć. Następnie spojrzał przez ramię i rzucił w stronę braci:
— A skąd wiecie? Byliście tam chociaż raz, żeby posłuchać, czy on się śmieje; czy nie? — Oddalił się pośpiesznie w obawie przed nadejściem lekarza lub pielęgniarki.
Nadchodził świt późnomajowego dnia. Na przystani poczęły się gromadzić rodziny odprowadzające sześć załóg braci i sióstr, na których czekały już łodzie. Nie była to chwila radosna, nie poprzedził jej wieczorny festyn. Barry stał obok Lewisa, obserwując przygotowania. Obaj milczeli.
Nie można się już było wycofać, Barry to wiedział. Musieli znaleźć źródła zapasów w wielkich miastach — w przeciwnym razie czekała ich śmierć. Trzeciego wyjścia nie było. Płacili nazbyt wysoką cenę, ale Barry nie widział alternatywy. Specjalne przeszkolenie pomagało trochę, ale niedostatecznie. Wysyłanie całych rodzin też trochę pomagało. Mimo to, w czterech ekspedycjach utracili dotychczas dwadzieścia dwie osoby, a dwadzieścia cztery wróciły dotknięte szokiem tej ogniowej próby — dotknięte, być może, w sposób nieodwracalny — a poprzez nie także i ich rodziny. Tym razem było ich trzydzieścioro sześcioro. Mieli pozostać poza domem aż do nadejścia mrozów albo też do czasu jesiennego przyboru rzeki — zależnie od tego, co nadejdzie najpierw.
Jedni mieli budować przesmyk wokół wodospadów, inni kopać kanał między Shenandoah a Potomakiem. Kanał pozwoliłby omijać burzliwy odcinek rzeki, grożący teraz każdej kolejnej wyprawie. Dwie grupy miały kursować między wodospadami a Waszyngtonem, przewożąc to, co znaleziono w mieście przed rokiem. Ostatnia grupa stanowiła patrol rzeczny, który miał, za zadanie likwidację zatorów odnawiających się na kapryśnej rzece każdej zimy.
Ilu powróci tym razem? — zastanawiał się Barry. Wyruszają na dłużej, niż ich poprzednicy, czeka ich bardziej niebezpieczna praca. A zatem — ilu?
— Dom przy wodospadach powinien bardzo im pomóc rzekł nagle Lewis. — Świadomość otwartej przestrzeni dookoła była szczególnie trudna do zniesienia.
Barry skinął głową. Wszyscy powracający skarżyli się na uczucie pełnego obnażenia, bycia śledzonym. Zdawało im się, ze świat napiera na nich coraz silniej, że drzewa osaczają ich niebezpiecznie, ledwie słońce zdąży skryć się za horyzontem. Barry odwrócił się do Lewisa i, zapomniawszy co chciał powiedzieć, zaczął bacznie obserwować tik w kąciku jego ust. Lewis mocno zaciskał pięści. Wpatrywał się w odpływające łódki, a kącik ust drgał mu i uspokajał się tyko po to, by znów po chwili zadrgać gwałtownie.
— Nic ci nie dolega? — zapytał Barry. Lewis otrząsnął się i odwrócił wzrok od rzeki. — Lewis? Czy coś ci jest?
— Skądże! Pogadamy później — i Lewis oddalił się pośpiesznie.
— Przebywanie w lesie, zwłaszcza po zmroku, z niezbadanych przyczyn wywołuje wstrząs — oświadczył Barry swoim braciom. Siedzieli we wspólnej sypialni, z odległego kąta obserwował ich siedzący po turecku Marek: Barry nie zwracał na niego — uwagi. Przyzwyczaili się do obecności Marka tak dalece, że prawie go nie dostrzegali, chyba że wchodził im w paradę. Natychmiast jednak zauważali jego zniknięcia, które zdarzały się dość często.
Bracia czekali na dalsze słowa Barryego. O tym, co dotąd powiedział — o lęku przed niemym lasem — wszyscy wiedzieli od dawna.
— Program szkolenia dzieci pod kątem ról społecznych, które będą pełniły w przyszłości, powinien zostać wzbogacony o element dłuższego przebywania w lesie. Na początek mogłoby to być jedno popołudnie, później — biwak z noclegiem, i tak dalej, aż doszlibyśmy do kilku tygodni. Bruce potrząsnął głową.
— A jeżeli da to przeciwny skutek: uraz, który nie pozwoli im później w ogóle wkroczyć do lasu? Przekreślilibyśmy w ten sposób dziesięć lat ciężkiej pracy.
— Można urządzić eksperyment — odparł Barry. — Dwie grupy: męska i żeńska. Jeśli pierwsza próba wykaże reakcje ujemne, można będzie zwolnić tempo, a nawet odłożyć całą rzecz jeszcze na rok lub dwa. Prędzej czy później muszą się tam udać — chodzi o ułatwienie im tego zadania.
Liczbę bliźniaczych klonów w rodzinach, dawniej ustaloną na sześć, zwiększono od pewnego czasu do dziesięciu. — Mamy osiemdziesięcioro dzieci, które niedługo ukończą jedenasty rok życia — powiedział Bruce. — Za cztery lata wszystkie je czeka udział w wyprawie. Jeśli obraz statystyczny nie ulegnie zmianie, w ciągu czterech pierwszych miesięcy od ich wyruszenia stracimy dwie piąte całej osiemdziesiątki, bądź to wskutek wypadków, bądź też obciążeń psychicznych. Uważam, że warto podjąć próbę przyzwyczajenia ich do przebywania w lesie i życia w odosobnieniu jeszcze przed wyprawą.
— Potrzebny będzie nadzór — wtrącił Bob. — Któregoś z nas.
— My jesteśmy za starzy — skrzywił się Bruce. — A poza tym, wiemy, że nasza odporność na stresy jest niewielka: pamiętajcie o Benie.
— Właśnie — wpadł mu w słowo Bob. — Za starzy Jesteśmy, żeby coś wskórać, ale tu, na miejscu. Nasi młodsi bracia przejmują coraz więcej funkcji, które pełnimy, a ich mali braciszkowie już się szykują, by z kolei wskoczyć na ich miejsca. Nie jesteśmy niezastąpieni.
— Racja — przyznał niechętnie Barry. — To nasz pomysł, nasz eksperyment i to my mamy obowiązek kontrolować jego przebieg. Losujemy?
— Będziemy się zmieniać — rozstrzygnął Bruce. — Tak, żeby każdy spróbował.
— Mogę iść z wami? — zapytał nagle Marek, zmuszając ich wszystkich do spojrzenia w swoją stronę.
— Nie — zaprotestował zwięźle Barry. — Wiemy, że dla ciebie las nie jest straszny. Nie chcemy tu żadnych kłopotów, żadnych figli, sztuczek, bufonady.
— No to się zgubicie! — krzyknął Marek. Zeskoczył z łóżka i pobiegł ku drzwiom, gdzie przystanął, by wrzasnąć: — Znajdziecie się w samym środku lasu z całą chmarą zabeczanych dzieci i wszyscy powariujecie, a Dżin, patrząc na was, skona ze śmiechu!
W tydzień później Bob poprowadził pierwszą grupę chłopców w las nad doliną. Każdy z nich niósł niewielki pakiecik z prowiantem. Poubierani byli w długie spodnie, koszule i wysokie boty. Patrząc za nimi, Barry nie potrafił odegnać myśli, że to on sam powinien był przeprowadzić pierwszą próbę. Jego pomysł — jego ryzyko. Jakie znów ryzyko? Bob i chłopcy wyszli na przechadzkę po lesie. Zjedzą suchy prowiant, odwrócą się na pięcie i ruszą do domu. Pochwycił spojrzenie Marka. Przez moment wpatrywali się w siebie — mężczyzna i chłopiec — tak zadziwiająco podobni, a zarazem tak od siebie oddaleni, że o żadnym podobieństwie nie mogło być mowy.
Marek odwrócił oczy i znów spojrzał na chłopców, którzy w miarowym tempie pięli się pod górę, dochodząc już do gęstych zarośli. Wkrótce potem zniknęli za drzewami.
— Zgubią się — powiedział Marek. Bruce wzruszył ramionami.
— Przez godzinę się nie zgubią — odparł. — W południe zjedzą coś, odwrócą się na pięcie i ruszą do domu.
Na intensywnym błękicie nieba widniały białe obłoczki, a wysoko nad nimi ciągnęła się szeroka wstęga chmur pierzastych, bez widocznego początku i końca. Południe miało nadejść za niespełna dwie godziny.
Marek z uporem pokręcił głową, ale nic już nie powiedział. Wrócił na lekcje, potem poszedł na obiad. Po obiedzie miał przez dwie godziny pracować w ogrodzie — i tam to właśnie przysłał po niego Barry.
— Jeszcze ich nie ma — powitał Barry wchodzącego do gabinetu Marka. — Skąd wiedziałeś, że się zgubią?
— Nie rozumieją lasu — wyjaśnił lakonicznie Marek. — Nie widzą tego, co potrzeba.
— To znaczy czego?
Marek bezradnie wzruszył ramionami.
— Różnych rzeczy — odparł. Popatrzył kolejno na wszystkich braci i ponownie wzruszył ramionami.
— Potrafiłbyś ich odnaleźć? — zapytał szorstko Bruce. Głębokie bruzdy poryły mu czoło.
— Tak.
— No to chodźmy — rzekł Barry.
— We dwóch? — upewnił się Marek. — Tak.
Twarz Marka przybrała wyraz zwątpienia.
— Sam zrobiłbym to szybciej — zaoponował.
Barry poczuł wewnętrzne drżenie i gwałtownym ruchem odsunął się od biurka. Opanowywał się ze wszystkich sił. — Nie sam — powiedział. — Chcę, żebyś mi pokazał wszystko, co widzisz. Chcę wiedzieć, jak znajdujesz kierunek tam, gdzie nie ma drogi. Chodźmy już, robi się coraz później. — Popatrzył na kusą tunikę i bose stopy chłopca. — Idź się przebrać — dodał.
— To całkiem dobry strój na tamte okolice — odparł Marek. — Tam nie ma poszycia.
Zbliżali się do lasu, a Barry rozmyślał nad słowami chłopca. Przyglądał się Markowi, który to wybiegał naprzód, to znów maszerował u jego boku, z rozkoszą chłonąc leśne powietrze, i czuł się w milczącym mroku puszczy jak we własnym domu.
Posuwali się szybko, toteż już wkrótce weszli głęboko w las, tam gdzie korony sędziwych drzew tworzyły w górze nieprzenikalny dla słońca baldachim. Żadnych cieni, żadnego sposobu na określenie kierunku — myślał Barry, dysząc ciężko, gdyż próbował dorównać zwinnemu chłopcu. Marek ani razu się nie zawahał, nie przystanął — szedł szybko i bardzo pewnie. Barry nie miał pojęcia, jakie ślady każą Markowi wybierać za każdym razem tę drogę, a nie inną. Chciał go nawet o to zapytać, ale oszczędzał oddech na wspinaczkę. Pocił się straszliwie i nogi miał jak z ołowiu.
— Odpocznij chwilę — poprosił. Przysiadł na ziemi, oparty plecami o gigantyczny konar. Marek, który zdążył wysforować się do przodu, zawrócił posłusznie i ukucnął kilka kroków od niego.
— Powiedz mi, czego ty wypatrujesz — poprosił Barry po chwili. — Pokaż mi jakieś ślady ich przejścia.
Marek zdumiał się tym żądaniem.
— Wszystko wskazuje na to, że tędy szli — odparł. Pokazał na drzewo, o które opierał się Barry. — To jest drzewo gorzkiego orzecha. Widzisz? Orzechy. — Zmiótł pył, odsłaniając kilka owoców. Były na wpół przegniłe. — Chłopcy znaleźli je tutaj i wyrzucili. A tu — wskazał znowu — popatrz: młode drzewko. Ktoś przygiął je do ziemi, nie zdążyło się jeszcze wyprostować. No i ślady stóp, które wzburzyły pył i liście na ziemi. To wszystko są drogowskazy mówiące: tędy, tędy.
Barry istotnie dostrzegał znaki, o których mówił mu Marek, ale gdy spojrzał w innym kierunku, zdawało mu się, że i tam dostrzega ślady stóp.
— Nie, to woda — sprostował Marek. — To ślad po strumyku tającego śniegu. Wygląda przecież zupełnie inaczej. — Skąd wiesz tyle o lesie? Od Molly?
Marek przytaknął.
— Ona nigdy by się nie zgubiła. Zapamiętywała każdą napotkaną rzecz — a kiedy zobaczyła ją ponownie, wiedziała, że na pewno dobrze idzie. To ona mnie nauczyła. Albo już się z tym urodziłem, a ona tylko pokazała mi, co robić z całą tą wiedzą. Ja też nigdy nie gubię drogi.
— Mógłbyś nauczyć innych?
— Myślę, że tak. Tobie już pokazałem. Teraz sam mógłbyś poprowadzić, prawda? — Odwrócił się i przebiegłszy spojrzeniem po lesie, znów popatrzył na Barryego. — Wiesz, którędy iść, prawda?
Barry rozejrzał się ostrożnie. Ślady stóp były na ścieżce, którą właśnie przyszli — tam, gdzie pokazał mu je Marek. Dostrzegał też ślad strumyka. Z całych sił wypatrywał nowego drogowskazu. Nie widział nic. Popatrzył na uśmiechniętego Marka.
— Nie — powiedział. — Nie wiem, w którą stronę powinniśmy pójść.
Marek roześmiał się.
— Wszystko przez te kamienie. Chodź. — Ruszył, trzymając się teraz samej krawędzi kamienistej ścieżki.
— Skąd wiedziałeś? — zapytał Barry. — Nic nie widać między kamieniami.
— Ale nie było też śladów gdzie indziej. To jedyna droga, którą mogli wybrać. O, proszę. — Wskazał następne przygięte drzewo, tym razem silniejsze, starsze i mocniej zakorzenione. — Ktoś przyciągnął je do ziemi i puścił, jak sprężynę. Musiało to zrobić kilka osób, bo drzewo jeszcze nie stoi prosto. Widać też, że skopywali kamienie na bok.
Kamienista ścieżka zagłębiała się w ziemię, aż w końcu przeszła w łożysko strumienia. Marek uważnie wpatrywał się w jego brzegi i wkrótce znów zmienił kierunek marszu, pokazując Barryemu ślady stóp. Las był tu gęściejszy, bardziej przytłaczający. Zbocze, na które zaczęli się wspinać, było gęsto porośnięte chojakami; chwilami trzeba było siłą przedzierać się przez splątane gałęzie świerków. Ziemia była tu brunatna, sprężysta, usiana całymi pokoleniami igieł.
Barry uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech, aby nie zakłócać ciszy wielkiego lasu. Pojął jednocześnie, dlaczego inni czuli tu jakąś wrogą obecność, coś, co śledziło ich poruszenia między drzewami. To ta cisza — brzmiała jak w świecie snu, gdzie usta otwierają się i zamykają nie wydając dźwięku, gdzie instrumenty muzyczne ogarnia nagła niemota, gdzie człowiek krzyczy — lecz jego krzyk jest niesłyszalny. Za plecami czuł napierający szwadron drzew.
Nagle Barry uświadomił sobie uczucie, które musiało, nieuświadomione, narastać już od dawna: złapał się na tym, że nasłuchuje czegoś ponad i poza ciszą — czegoś, co przypominało głos, czy też głosy pomieszane w szeptach zbyt odległych, aby dało się rozróżnić słowa. Tak jak Molly — pomyślał przeszyty dreszczem lęku. Głosy oddaliły się. Marek przystanął i znów rozejrzał się dookoła.
— Tutaj zmienili kierunek — powiedział. — Pewnie zjedli obiad na górze i postanowili wracać, ale w tym miejscu zgubili drogę. Patrz: odeszli zanadto w bok i coraz bardziej zbaczali z drogi, którą przyszli.
Barry nie zauważył żadnych śladów potwierdzających tezę Marka, ale wiedział, że w tym ciemnym lesie jest absolutnie bezradny i zdany na chłopca.
Znowu poszli w górę. Świerki przerzedziły się, ustępując miejsca osikom i topolom okalającym strumień.
— Jak mogli nie zauważyć. że tego tu przedtem nie było! — oburzył się z niesmakiem Marek. Szedł teraz prędzej. Znowu przystanął, uśmiechnął się na chwilę, ale zaraz potem na jego twarz wystąpił wyraz troski.
— W tym miejscu niektórzy zaczęli biec — powiedział. Poczekaj. Zobaczę, czy połączyli się tam dalej, czy też będziemy musieli szukać jakiejś zguby.
Zniknął, nim skończył wypowiadać ostatnie słowa, a Barry osunął się na ziemię gotów czekać w nieskończoność. Głosy powróciły niemal natychmiast. Popatrzył na pozornie nieruchome drzewa. Wiedział, że to poruszane wiatrem korony drzew wydają szelest podobny do mowy — a jednak przez cały czas starał się wyłowić z ich szumu chociaż jedno słowo. Złożył głowę na kolanach, próbując siłą woli zmusić głosy do milczenia.
Czuł pulsowanie w nogach, był bardzo zgrzany. Strużki potu spływały mu po plecach, więc zgarbił się jeszcze bardziej, aż koszula przylgnęła do ciała i wchłonęła pot. Zrozumiał, że ich gatunek nigdy nie nauczy się żyć w puszczy. To wrogie otoczenie, przepojone duchem nieżyczliwości, stłamsiłoby ich, odwiodło od zmysłów, uśmierciło. Poczuł nagle obecność owego tajemniczego czegoś, co napierało na niego, zbliżało się, już prawie dotykało… Podniósł się gwałtownie i ruszył w ślad za Markiem.