Barry znów posłyszał głosy — tym razem rzeczywiste, dziecięce. Zatrzymał się.
— Nic ci nie jest, Bob?! — zawołał na widok brata. Bob był wycieńczony, twarz miał umorusaną. Ciężko dysząc, kiwnął głową i pomachał Barry'emu.
— Szli w górę — oznajmił Marek, stając nagle u boku Barry'ego. Nadszedł z innej strony, tak że dostrzegli go, dopiero gdy przemówił.
Z wolna gromadzili się też chłopcy, z których każdy wyglądał o wiele gorzej niż Bob: Na niektórych twarzach widać było ślady łez. Dokładnie tak, jak przewidział Marek — pomyślał Barry.
— Sądziliśmy, że gdy wejdziemy wyżej, uda nam się stwierdzić, gdzie właściwie jesteśmy — rzekł Bob popatrując w stronę Marka, jakby szukał u niego aprobaty.
Marek pokręcił głową.
— Jeśli się zgubi drogę, trzeba zawsze schodzić w dół, ze strumieniem — powiedział. — Mały strumień doprowadzi do większego, a tamten z kolei — do rzeki. Wzdłuż rzeki można dojść tam, gdzie się chce.
Chłopcy wpatrywali się w Marka z jawnym uwielbieniem.
— A ty znasz drogę na dół? — zapytał któryś.
Marek skinął głową.
— Najpierw chwilkę odpocznijcie — poradził Barry. Nie słyszał już głosów, (as stał się na powrót tylko ciemnym lasem, wolnym od wszelkich stworów.
Marek sprowadził ich na dół bardzo szybko — nie tą drogą, którą wchodzili, ani nie tą, którą przemierzył z Barrym, lecz prosto, na skróty, dzięki czemu już po upływie pół godziny mogli ujrzeć dolinę.
— Błędem było wystawiać ich na podobne ryzyko rozgniewał się Lawrence. Odbywało się pierwsze po leśnej przygodzie zgromadzenie rady.
— Muszą się nauczyć przebywania w lesie — zaoponował Barry.
— Wcale nie muszą żyć w lasach. Najlepszy sposób na lasy, to omijać je tak szybko, jak tylko się da. Wybudujemy chatę za wodospadem, w której będą mieszkać tak samo jak tu — na otwartej przestrzeni.
— Obecność lasu staje się odczuwalna zaraz po opuszczeniu doliny — argumentował Barry. — Każdy, kto był w lesie, wspomina uczucie lęku przed osaczającymi go, grożącymi mu drzewami. Do tego właśnie trzeba się przyzwyczaić.
— W ogóle nie wyślemy ich do lasu — oświadczył Lawrence, pragnąc zamknąć dyskusję. — Zamieszkają w baraku nad rzeką, a kiedy przyjdzie ruszyć w drogę, popłyną łodzią i zatrzymają się dopiero na kolejnej otwartej przestrzeni, gdzie znów czekać ich będzie przyzwoite schronienie. Tam, gdzie las został odegnany na bezpieczną odległość i nigdy już nie powróci. — Mówiąc, podkreślał wagę słów uderzeniami pięścią w stół.
Barry patrzył na niego z goryczą.
— Prace w laboratoriach możemy prowadzić jeszcze najwyżej przez pięć lat. Pięć lat, Lawrence! W tej chwili mamy w dolinie prawie dziewięćset osób; większość to dzieci, szkolone w kierunku poszukiwania tego, co jest nam niezbędne do utrzymania się przy życiu. Na brzegach twoich wymarzonych uregulowanych rzek nie znajdą niczego! Czekają je wyprawy do Nowego Jorku, do Filadelfii, do New Jersey. Kto ma przed nimi iść i trzebić lasy? Musimy już od dziś uczyć te dzieci, jak mają sobie radzić z lasem. W przeciwnym razie zginiemy. I to wszyscy!
— Błędem było porywać się na to wszystko — odparł Lawrence. — Trzeba było na samym początku sprawdzić, na jakie znaleziska możemy liczyć i co przywieźć do doliny, zanim sprawa zabrnęła tak daleko.
Barry przytaknął.
— Trzeba było wybierać: albo — albo — powiedział. — I wybraliśmy. Każdy rok zwłoki to zgoda na to że mniej znajdziemy u celu wyprawy. A musimy zgromadzić wszystko, co się da. Inaczej wyginiemy — być może nieco wolniej, niż by na to wskazywał obecny harmonogram, ale koniec będzie tak samo straszny. Nie przeżyjemy bez narzędzi, bez maszyn, bez informacji, które zostały w miastach. Skazani jesteśmy na pójście tą drogą, a więc musimy zrobić wszystko, aby jak najbardziej uodpornić dzieci na trudy przyszłych wypraw.
Pięć lat — myślał — i ani dnia więcej. Tyle tylko czasu mieli na znalezienie źródła sprzętu laboratoryjnego: połączeń, zbiorników z nierdzewnej stali, wirówek. I części do komputerów, instalacji, obwodów scalonych. Wiedział, że przedmioty, o które im chodzi, były niegdyś pieczołowicie magazynowane — potwierdzały to posiadane przez nich dokumenty. Na pewno trafią na właściwe magazyny, hermetycznie pozamykane, wodoszczelne, z całymi kilometrami ciasno zapełnionych półek. Ryzykiem było tak raptownie powiększać liczbę dzieci — ale było to ryzyko podjęte świadomie, z pełną znajomością konsekwencji ewentualnego błędu. Jeszcze przed upływem pięciu lat mógł im grozić głód; dyskusje nad tym, czy dolina zdoła wyżywić ponad tysiąc osób, ciągnęły się bez końca. Konieczna odnowa bazy materiałowej wymagała jednak mnóstwa ludzi — za pięć lat okaże się, czy podjęcie ryzyka było słuszną decyzją.
Czterysta pięćdziesięcioro dzieci w wieku od pięciu do jedenastu lat — oto cała nasza pula — myślał Barry. — Oto właściwy rozmiar ryzyka. Za cztery lata pierwsza osiemdziesiątka dzieci opuści dolinę, być może na zawsze. Jeśli jednak uda im się powrócić, jeśli choćby kilkoro powróci z materiałami, z informacją o Filadelfii czy Nowym Jorku, z czymkolwiek, co przedstawiać będzie jakąś wartość — gra zostanie wygrana.
Ustalono, że ułożony przez Barryego program szkolenia zostanie wprowadzony na prawach eksperymentu: na próbę wystawi się nie więcej niż trzy grupy — trzydzieścioro dzieci. Jeśli dzieci wyjdą z tej próby z defektami psychicznymi, nie będzie się ich ratować, cały zaś eksperyment zostanie niezwłocznie przerwany. Barry opuścił zebranie z uczuciem zadowolenia.
— Co ja z tego będę miał? — dopytywał się Marek.
— Nie rozumiem…
— To proste: wy zyskujecie nauczyciela, dzieci będą miały szkolenie — a ja?
— A czego byś chciał? Będziesz miał towarzystwo — to i tak więcej, niż dotąd miałeś.
— Nie zechcą się ze mną bawić — odparł Marek. — Będą mnie słuchać, bo mają stracha i wiedzą, że ja się nie boję. Ale bawić się ze mną nie zechcą. Dajcie mi znowu własny pokój.
Barry popatrzył na braci i zrozumiał, że natychmiast zgodzą się na żądanie Marka. Jego obecność we wspólnej sypialni była nader uciążliwa. Na mocy cichej umowy nie rozwijali przy nim maty, musieli też uważać na każde słowo — przynajmniej wtedy, kiedy pamiętali o obecności chłopca. Barry skinął głową.
— Ale nie w budynku chłopców, tylko tutaj.
— Wszystko mi jedno.
— A więc zrobimy tak. Każda grupa będzie wychodzić raz na tydzień; z początku na nie dłużej niż godzinę dziennie i najwyżej o parę minut spacerem od miejsca, skąd widać dolinę. Po kilku takich próbach z ograniczeniem czasu i odległości, zabierzesz ich dalej i dłużej przetrzymasz w lesie. Czy znasz jakieś gry, którymi mogliby się tam zająć? Zabawa ułatwiłaby im zapewne przystosowanie się do leśnych warunków… — Nie było już sposobu na pominięcie Marka w planowaniu tej fazy treningu.
Marek siedział na wysokiej gałęzi, osłonięty od dołu gęstym baldachimem liści, i patrzył, jak chłopcy błądzą po brzegach polany w poszukiwaniu ścieżki, którą kazał im pójść. Jakby nie mieli oczu — dziwił się. Naprawdę zależało im tylko na trzymaniu się razem, nie pozwalali się rozdzielić nawet na moment. Była to w tym tygodniu już trzecia próba zabawy terenowej z klonami. W dwóch poprzednich grupach także się nie powiodło.
Z początku Marek lubił wyprawy z dziećmi. Cieszył go i zaskakiwał ich szczery podziw, po raz pierwszy poczuł, że dzieląca ich przepaść mogłaby się zmniejszyć, gdyby chłopcy przyswoili sobie pewne umiejętności, gdyby mogli bawić się razem z nim pomiędzy szepczącymi drzewami. Teraz wiedział, jak płonne były tamte nadzieje. Przepaść między nim a klonami stała się głębsza niż kiedykolwiek, a początkowy podziw zmienił się w coś, czego Marek nie potrafił pojąć. Wydawało mu się, że lubią go teraz jeszcze mniej niż dawniej, że się go niemal boją — a już na pewno traktują z niechęcią.
Gwizdnął i obserwował, jak reakcja na ten dźwięk dokonuje się w nich wszystkich równocześnie — jak w źdźbłach trawy poruszonych nagłym podmuchem wiatru. Nawet znając kierunek, nie potrafili trafić na ślad. Pełen niesmaku, Marek opuścił drzewo, ześlizgując się w dół po pniu, a tam, gdzie kora była zbyt chropawa — przerzucając zwinnie ciało z gałęzi na gałąź. Przyłączył się do chłopców i spojrzał na Barryego, którego mina zdradzała podobne uczucie niesmaku.
— Wracamy? — zapytał któryś z chłopców.
— Jeszcze nie — odparł Barry. — Marku, zabierz z sobą dwóch chłopców. Oddalcie się trochę i spróbujcie schować. Zobaczymy, czy reszta was znajdzie.
Marek kiwnął głową. Przyglądając się po kolei dziesięciu chłopcom, myślał, że to i tak wszystko jedno, których z sobą zabierze. Wskazał palcem na dwóch najbliżej stojących i odwróciwszy się wszedł w głąb lasu. Chłopcy deptali mu po piętach.
Znowu zostawiał ślady, które powinien dostrzec każdy, kto miał oczy, ledwie zaś zniknęli z pola widzenia grupy, zaczął zataczać koło, aby zajść chłopców na polanie od tyłu. Nawet nie starał się specjalnie oddalić — tamci nie potrafili prześledzić trapu nawet na przestrzeni paru metrów. Wreszcie przystanął. Przyłożył palec do ust, a pozostała dwójka skinęła porozumiewawczo głowami, po czym wszyscy przysiedli na trawie w oczekiwaniu. Chłopcy byli bardzo wystraszeni: siedząc, dotykali się dłońmi, stopami. Marek posłyszał głosy pozostałych ośmiu braci: wcale nie szli po śladach, lecz maszerowali wprost na nich. Zorientował się nagle, że idą za szybko. A przecież nie było to bezpieczne.
Bracia, którzy towarzyszyli Markowi, poderwali się z przejęcia na nogi, a już po chwili cała reszta wtargnęła pędem w pole widzenia. Scena odnalezienia była podniosła i triumfalna. Nawet Barry wydawał się zadowolony. Marek obserwował ich z boku. Zrezygnował z ostrzegania chłopców przed zbytnim pośpiechem w poruszaniu się po lesie.
— Na dzisiaj starczy — zdecydował Barry. — Było bardzo dobrze. Bardzo dobrze, chłopcy. Kto pokaże ,drogę do domu?
Podekscytowani pierwszym sukcesem w leśnych eskapadach, chłopcy zaczęli pokazywać każdy w inną stronę, śmiejąc się przy tym i poszturchując wzajemnie. Barry śmiał się razem z nimi.
— Lepiej już sam was stąd wyprowadzę — oświadczył. Rozejrzał się za Markiem, ale Marka nie było. Barryego przeszył dreszcz strachu. Tak nagły, że ledwie zauważalny. Odwróciwszy się, Barry ruszył w kierunku ogromnego dębu, który rósł na samej krawędzi zbocza nad doliną. Tyle przynajmniej zdążył się nauczyć, a i chłopcy — jak mu się zdawało — też powinni już znać tę zasadę. Triumfalny uśmiech, wywołany niedawnym sukcesem, gdzieś się rozpłynął. Barry znów poczuł na barkach brzemię wątpliwości i rozczarowania.
Jeszcze dwukrotnie odwrócił się wypatrując Marka, nie dostrzegł go jednak wśród leśnej gęstwiny. Marek widział go doskonale, ale nie reagował. Patrząc na podrygujących, rozchichotanych, wciąż szukających się dłońmi chłopców, poczuł, że pieką go oczy, a wewnątrz ciała wzbiera jak fala mdłości nieokreślona pustka. Kiedy zeszli już tak nisko w dolinę, że przestał ich widzieć, Marek wyciągnął się na ziemi i spojrzał w górę przez potężne gałęzie, które przesłaniały niebo, rozbijając je na płaszczyzny. światła — to czarne na białym, to znów białe poprzez czarne. Gdy mrużył oczy, czerń rozpływała się i królowały płaszczyzny światła, gdy otwierał — jasne plamy znowu się kurczyły.
— Nienawidzą mnie — wyszeptał Marek, a drzewa szepnęły mu coś w odpowiedzi, lecz nie potrafił rozróżnić słów. To tylko liście na wietrze — pomyślał nagle chłopiec. Wcale nie głosy. Usiadł i cisnął garścią zbutwiałych liści w najbliższy pień. Zdawało mu się, że usłyszał czyjś śmiech. Dżin!
— Ciebie też nie ma — powiedział cicho Marek. — Wymyśliłem cię. Ze mnie nie możesz się śmiać.
Odgłos utrzymywał się, narastał, aż nagle Marek poderwawszy się, ujrzał przez ramię czarny zwał chmur, który formował się na niebie przez całe popołudnie. Drzewa wykrzykiwały teraz ku niemu ostrzeżenia. Marek począł zsuwać się ze wzgórza, lecz nie śladem chłopców i Barryego: kierował się ku starej chacie na farmie.
Dom stał całkiem ukryty w gęstwinie krzaków i drzew. Jak pałac Śpiącej Królewny — pomyślał śpieszący ku niemu Marek. Wiatr szalał, miotał garściami błota, odłamkami gałęzi, zerwanymi z drzew liśćmi. Chłopiec wczołgał się między krzewy, gdzie wicher nie mógł dotrzeć. Niebo szybko ciemniało, wiatr zdawał się niebezpieczny. Trąba powietrzna — jak mawiali ludzie. Dwa lata temu przeżyli serię cyklonów; teraz każdy się ich obawiał.
Był już w domu, ale nie myślał o odpoczynku. Otworzył ukryty za plątaniną wierzbowych gałęzi zsyp na węgiel i zjechał w dół, lądując zwinnie w czarnej piwnicy. Ręką odszukał świecę i zapałki sztormowe, po czym ruszył na górę, skąd mógł obserwować zmiany pogody przez szparę w zabitym deskami oknie sypialni na piętrze. Cały dom został pozabijany deskami: wszystkie drzwi, okna, nawet komin. Zdecydowano, że Markowi nie służy samotne przebywanie w tych starych ścianach. Nikt jednak nie domyślał się istnienia zsypu węglowego, w rezultacie więc zapewnili mu kryjówkę, do której żywa dusza nie miała wstępu.
Burza przetoczyła się z rykiem przez dolinę i ustała równie gwałtownie, jak się rozpoczęła. Ulewa przeszła w deszcz, potem w mżawkę, w końcu zaś całkiem ustała i wyjrzało słońce. Marek odszedł od okna. W sypialni była lampa naftowa. Zapalił ją, by popatrzeć na obrazy matki, tak jak to już wielekroć robił przez lata, które minęły od dnia ich wspólnego biwaku. Tak — pomyślał — ona wiedziała. Zawsze tylko jeden człowiek: w polu, w bramie, na rzece, na morzu. Zawsze tylko jeden. Ona wiedziała, jak to jest. Szloch ogarnął go bez ostrzeżenia. Marek rzucił się na podłogę i łkał, aż osłabł od płaczu. Zasnął.
Śniło mu się, że drzewa biorą go za ręce i prowadzą do matki, a ona tuli go mocno, śpiewa, opowiada, bajki i śmieją się oboje.
— Będzie coś z tego? — zapytał Bob. — Można ich nauczyć bytowania w puszczy?
Marek, o którym lekarze zapomnieli, siedział po turecku w kącie pokoju. Oderwał oczy od książki w oczekiwaniu na odpowiedź.
— Nie wiem — odparł Barry. — Myślę, że całego życia tam nie wytrzymają. Ale na krótszą metę — tak. Jeśli chodzi ci o to, czy będą z nich leśni ludzie, odpowiadam: nie.
— Czy wobec tego pociągniemy to z innymi za rok? Czy korzyści, jakie oni z tego wynoszą, usprawiedliwiają wysiłek na wielką skalę?
Bruce wzruszył ramionami.
— Dla nas to też był trening. Co do mnie, mam dosyć wracania do tych przeklętych lasów. Coraz bardziej boję się swoich dyżurów.
— Ja także — wtrącił Bob. — Właśnie dlatego zadałem tamto pytanie. Czy to naprawdę ma sens?
— Myślisz o biwaku w przyszłym tygodniu, prawda? spytał Barry.
— Tak. Nie chcę w tym uczestniczyć. Wiem, że chłopcy też panicznie się go boją. Strasznie się uparłeś, Barry. Barry potwierdził skinieniem głowy.
— I ty, i ja zbyt dobrze wiemy, co przytrafiło się Benowi i Molly. — Ale co będzie z tymi dziećmi, gdy przyjdzie im spędzać w lesie noc po nocy? Jeśli taka zaprawa może im to ułatwić, jesteśmy obowiązani ją przeprowadzić.
Marek wrócił do swojej książki, ale przestał widzieć, co czyta. Co im się stało? — myślał. — Czego oni wszyscy tak się boją? W lesie nie było nic: żadnych zwierząt, żadnego zagrożenia. Może usłyszeli głosy, może to one tak ich przeraziły. Ale skoro i oni je słyszeli, to te głosy muszą być prawdziwe. Poczuł, jak wali mu serce. Przez tyle lat wmawiał sobie, że głosy to tylko szmer liści, który nabiera znaczenia jedynie w jego wyobraźni. Ale skoro słyszeli je i bracia, to muszą być prawdziwe. Bracia i siostry nigdy nie zmyślali. Nie wiedzieli, jak to się robi. Markowi chciało się krzyczeć z radości, ale nie pisnął nawet, żeby nie przyciągać uwagi braci. Zaraz zaczęliby się dopytywać, co go tak rozbawiło, a on przecież wiedział, że nie może im tego powiedzieć.
Obóz rozbity został na dużej polanie, o kilka kilometrów od doliny. Dwudziestu chłopców, dziesięć dziewczynek, dwóch lekarzy i Marek siedziało wokół ogniska i jadło. Markowi przypomniało się, jak kiedyś zajadał przy ognisku prażoną kukurydzę. Gwałtownie zamrugał powiekami i uczucie wywołane wspomnieniem, przygasło. Klony były nieswoje, ale nie przerażone. Liczebność grupy dodawała im ducha, a w bezustannym trajkotaniu głosów ginęły wszelkie leśne dźwięki.
Zaśpiewali coś, a potem jeden z nich poprosił Marka, żeby opowiedział bajkę o Dżinie. Marek jednak pokręcił głową. Rozleniwiony Barry zapytał, kto to taki: Dżin, na co wśród klonów zaczęły się wzajemne poszturchiwania i pośpiesznie zmieniono temat. Barry nie nalegał. Pomyślał, że to na pewno jedna z tych rzeczy całkiem oczywistych dla dzieci, lecz niedostępnych dla dorosłych. Marek opowiedział jakąś inną bajkę, pośpiewali jeszcze trochę i w końcu przyszedł czas, żeby rozwinąć koce i ułożyć się do snu.
Dużo później Marek usiadł nagle, nasłuchując. Doszedł do wniosku, że to tylko któryś z chłopców idzie do latryny, więc położył się z powrotem i niemal natychmiast znów zapadł w sen.
Chłopiec potknął się i dla odzyskania równowagi uchwycił gałęzi drzewa. Ognisko już ledwie się tliło, przez palenisko przeświecało jedynie trochę żaru. Postąpił jeszcze kilka kroków; ostatni ognik raptownie zgasł. Chłopiec zawahał się przez chwilę, ale naglił go pęcherz, a nie chciał ulec pokusie oddania moczu pod drzewem. Barry kategorycznie nakazał wszystkim używać latryny — ze względów higienicznych. Chłopiec wiedział, że rów oddalony jest od obozu najwyżej o dwadzieścia metrów — a więc jeszcze tylko parę kroków. — ale odległość ta, zamiast maleć, zdawała się powiększać i chłopca ogarnęło nagle przerażenie, że się zgubił.
— Jeśli zgubicie drogę — uczył ich Marek — trzeba przede wszystkim usiąść i pomyśleć. Nie biegać, tylko opanować się i przemyśleć sytuację.
Ale on nie mógł tu usiąść. Ze wszystkich stron słyszał głosy, dobiegł go śmiech Dżina, coś się do niego zbliżało, było tuż — tuż. Rzucił się na oślep, zakrywając uszy dłońmi, aby stłumić wciąż narastające głosy.
Coś go złapało, poczuł, jak rozrywa mu bok, jak tryska krew — i wydał okrzyk, dziki, piskliwy, niepowstrzymany.
W obozie jego bracia zerwali się ze snu i popatrzyli po sobie. Danny!
— Co to było? — zapytał surowo Barry.
Marek był już na nogach i nasłuchiwał, ale wszystko wyjaśnił krzyk braci.
— Danny! Danny!
— Każ im się zamknąć — poradził Marek. Natężył słuch. — Zatrzymaj ich tutaj — rzucił Barryemu, oddalając się w las, w kierunku latryny. Teraz już słyszał, jak w oddali oszalały chłopiec wpada na drzewa, na krzaki, potyka się, krzyczy. Nagle zapadła cisza.
Marek raz jeszcze przystanął nasłuchując, ale bez rezultatu. Za jego plecami, w obozie, odbywało się istne pandemonium, przed sobą jednak nie słyszał nic.
Przez kilka chwil stał nieruchomo, wytężając słuch. Danny mógł upaść, mógł się po prostu zasapać. Może stracił przytomność. Skoro umilkły prowadzące go dźwięki, Marek stracił orientację w ciemności. Powoli wrócił de obozu. Obudzone dzieci zbiły się w trzy grupki. Obaj lekarze także trzymali się blisko siebie.
— Nie znajdę go po ciemku — powiedział Marek. — Musimy poczekać do rana. — Nikt się nie poruszył. — Rozpalcie ognisko — poradził Marek. — Może Danny zobaczy blask i pójdzie w jego stronę.
Jedna grupa braci poczęła rzucać drwa do ogniska, tłamsząc żar. Bob włączył się do akcji i już po chwili ogień buchał na nowo. Bracia Dannyego siedzieli zbici w gromadkę, sparaliżowani strachem, zziębnięci, śmiertelnie przerażeni. Oni potrafiliby go znaleźć — pomyślał Marek — tylko boją się pójść w ciemny las. Któryś z braci zaczął płakać i natychmiast, jak na komendę, rozszlochali się wszyscy. Marek odwrócił się od nich i jeszcze raz poszedł na krawędź lasu. Słuchał.
Z pierwszym bladym promykiem brzasku Marek ruszył śladem zaginionego chłopca. Danny miotał się najwyraźniej to w przód, to w tył, biegł zygzakiem, odbijając się to od drzewa, to od kępy zarośli. W pewnym miejscu przebiegł do przodu aż sto metrów — po to tylko, by na końcu zderzyć się z głazem. Zostały ślady krwi. Musiał się podrapać o gałąź świerku. Tu znowu biegł, tym razem szybciej. Pod górkę… Marek przystanął, patrząc na wzniesienie; wiedział już, co znajdzie po przeciwnej stronie. Dotychczas posuwał się truchtem, teraz jednak zwolnił do normalnego marszu i podążał za tropem, stąpając nie po odciskach stóp Dannyego, lecz z boku, odczytując ze śladów, co tu miało miejsce.
Wzniesienie wieńczyła wąska grań wapienia. W lesie było sporo takich pagórków i prawie wszystkie miały po drugiej stronie równie spadziste stoki, czasem nawet bardziej strome, pełne kamieni. Marek stał na grani, patrząc w dół na niewielką połać skąpej roślinności i głazów, pomiędzy którymi leżało w nienaturalnej pozie ciało chłopca z oczami szeroko otwartymi, jak gdyby Danny wpatrywał się w blade, bezbarwne niebo. Marek nie zszedł na dół. Przez jakiś czas siedział w kucki patrząc na leżącą w dole postać, po czym odwrócił się i — już bez pośpiechu — ruszył do obozu.
— Wykrwawił się na śmierć — oświadczył Barry, kiedy przynieśli ciało z miejsca wypadku.
— Oni go mogli uratować — powiedział Marek. Nie spojrzał nawet na braci Dannyego — poszarzałych, zszokowanych, o twarzach jak z wosku. — Mogli dojść prosto do niego. — Podniósł się. — Schodzimy na dół?
Barry kiwnął głową. On i Bob nieśli ciało chłopca na noszach, sporządzonych z cienkich, powiązanych z sobą gałązek. Marek odprowadził ich na skraj lasu i zawrócił.
— Pójdę się upewnić, czy ognisko całkiem wygasło oświadczył. Nie czekając na pozwolenie, niemal natychmiast zniknął między drzewami.
Pozostałych dziewięciu braci Dannyego Barry zabrał do szpitala na kurację antywstrząsową. Nigdy już stamtąd nie wyszli, nikt też nigdy o nich nie zapytał.
Następnego ranka Barry zjawił się w klasie jeszcze przed nadejściem wszystkich uczniów. Marek siedział już na swoim miejscu w ostatnim rzędzie. Barry skinął mu głową, otworzył notatki, poprawił krzywo stojące biurko i podniósłszy wzrok, znów napotkał spojrzenie Marka. Oczy chłopca przywiodły mu na myśl dwa bliźniacze błękitne jeziora, pokryte warstwą lodu.
— Słucham cię — powiedział w końcu Barry, lękając się, że ten uporczywy wzrok uwięzi go już na zawsze.
Marek nie odwrócił oczu.
— Nie ma jednostki, jest tylko grupa — wyrecytował głośno. — Co jest dobre dla grupy, dobre jest i dla jednostki, choćby to była nawet śmierć. Jedności nie ma, jest tylko całość.
— Gdzieś ty to usłyszał? — zapytał Barry. — Przeczytałem.
— Skąd wziąłeś tę książkę?
— Z twojego gabinetu. Stała na półce.
— Zabraniam ci wchodzić do mego gabinetu!
— Nie szkodzi. Już i tak przeczytałem wszystko, co tam jest. — Marek wstał, oczy zabłysły mu w zmienionym świetle. — Ta książka łże! — oświadczył dobitnie. — Wszystkie te książki to łgarstwa! Ja jestem jeden. Jestem jednostką! Jestem jeden! — Ruszył ku drzwiom.
— Poczekaj chwilę, Marku — powstrzymał go Barry. — Widziałeś kiedyś, co się dzieje z mrówką, która wpadła w obcą kolonię mrówek?
Marek kiwnął głową od drzwi.
— Ale ja nie jestem mrówką.