17

Deszcz mżył teraz jednostajnie, a wiatr przycichł. Wierzchołki wzgórz pochowały się w chmurach, a rzekę przesłoniła mgła. Równomierny stukot młotów, choć tłumiony przez deszcz, działał krzepiąco. Pod dachem hangaru na przystani trwały prace przy konstrukcji trzeciej łodzi. Jeszcze rok temu pracujący tu ludzie byli rolnikami, nauczycielami, technikami, naukowcami — dziś każdy z nich był szkutnikiem.

Ben obserwował deszcz. Po chwili — uśpienia wiatr zawył nad doliną, pędząc przed sobą fale deszczu. Obraz za oknem rozmył się i pozostała jedynie bębniąca w szyby ulewa.

Molly zastanawia się pewnie, czy on przyjdzie. Okno zadrżało pod gwałtownym atakiem deszczu. Zaraz się stłucze! — pomyślał Ben. — Nie, na pewno się nie zastanawia. Na pewno nie zauważyła nawet jego nieobecności. Ulewa minęła równie gwałtownie, jak się rozpoczęła, a niebo zaczęło się przecierać, wyglądało niemal tak, jakby już za chwilę przedmioty na ziemi miały na nowo zacząć rzucać cienie: Jej to obojętne — myślał Ben — czy ja tam jestem, czy mnie nie ma. Rozmawiając z nim, odpowiadając na pytania, zawsze malowała, rysowała albo czyściła pędzle; czasem nie mogąc sobie znaleźć miejsca, ciągnęła go z sobą na spacery — zawsze po wzgórzach, do lasu, jak najdalej od zamieszkanej doliny, do której nie miała wstępu. To samo mogła robić będąc sama.

Wkrótce przybędą tu jego bracia i odbędzie się wyznaczone przez nich zebranie, na którym on, Ben, będzie musiał podać termin oddania raportu, którego nawet nie zaczął jeszcze pisać. Popatrzył na leżący na długim stole notes i znów odwrócił się do okna. Notes był całkowicie zapisany: Ben nie miał już o co pytać Molly, nie pozostało już nic, co chciałby jeszcze z niej wyciągnąć — a jednak dzisiaj wiedział równie mało jak jesienią.

W kieszeni miał paczuszkę sasafrasu, pierwszego w tym roku, który chciał podarować Molly. Zaparzą herbatę i usiądą przed kominkiem, sącząc gorący, wonny napój. Pójdą do łóżka i on będzie jej mówił o dolinie, o rozbudowie laboratoriów, postępach w konstrukcji łodzi, planach dotyczących klonowania przewoźników i robotników do naprawy dróg, budowy mostów, słowem — wszystkich prac koniecznych dla otwarcia komunikacji z Waszyngtonem, Filadelfią, Nowym Jorkiem. Ona zapyta o swoje siostry, które opracowują podręczniki szkolne, starannie kopiując ilustracje, mapy, wykresy, i słuchając jego odpowiedzi będzie z powagą kiwać głową, a jej wzrok prześliźnie się po ustawionych wokół obrazach, których nikt w dolinie nie potrafiłby i nie zechciał zrozumieć. Rozmawiała chętnie i o wszystkim, odpowiadała na wszystkie pytania — z wyjątkiem tych, które dotyczyły jej prac.

Z tego, co robiła, rozumiała nie więcej niż Ben, który zanotował sobie to spostrzeżenie. Jakiś wewnętrzny przymus pchał ją do malowania, rysowania, ukonkretniania niewyraźnych, chaotycznych, bolesnych wręcz wizji. Ben z goryczą pomyślał, że ten przymus wewnętrzny jest w przypadku Molly silniejszy niż wola życia. teraz przyjdą tu jego bracia i podejmą decyzję w jej sprawie:

Czy zaproponują jej worek nasion i eskortę w dół rzeki Ciężkie chmury stoczyły się a gór, gasząc nieśmiałe światło, a wiatr ponownie zatrząsł oknem i cisnął w nie twardymi kropelkami deszczu. Ben obserwował tę zmianę scenerii, kiedy jego bracia wkroczyli do pokoju i pozajmowali miejsca.

— Przejdźmy od razu do sedna sprawy — zaproponował Barry i Ben na jego miejscu zrobiłby to samo. — Nie polepsza jej się, prawda?

Zajmując swoje miejsce, Ben uzupełnił krąg braci. W odpowiedzi pokręcił przecząco głową.

— Prawdę mówiąc, jeżeli w ogóle zaszła jakaś zmiana od chwili jej powrotu do domu, to na gorsze — ciągnął Barry. — Separacja pozwoliła chorobie rozwinąć się i spotęgować, a ty, towarzysząc jej — aczkolwiek sporadycznie w tej separacji, sam też się zaraziłeś.

Ben popatrzył na braci zdumiony i zmieszany. Czy mieli jakiekolwiek podstawy, przesłanki, aby tak sądzić? Uświadomił sobie, że tym pytaniem odpowiada na następne: powinien był wiedzieć. W obrębie bezbłędnie funkcjonującej grupy nie ma mowy o sekretach. Potrząsnął wolno głową i przemówił ostrożnie:

— Przez pewien czas i mnie zdawało się, że jestem chory, ale ponieważ nadal żyłem w zgodzie z naszymi obyczajami i wymogami, odrzuciłem trapiącą mnie myśl. Czymże mogłem was dotknąć?

Barry niecierpliwie pokręcił głową.

Przez moment Ben czuł, jak bardzo tamci są nieszczęśliwi. — Mam pewną teorię na temat Molly — powiedział. — Teorię, która, być może, dotyczy także i mnie. — Słuchali w milczeniu. — Dawniej dzieciństwo człowieka było tym okresem, w którym osobowość rozwijała się w sposób naturalny i jeśli proces ów przebiegał bez zakłóceń, w jego wyniku powstawała jednostka, odrębna od rodziców. W naszym przypadku podobny proces nie jest konieczny, nie jest nawet możliwy, gdyż bracia i siostry nie znają dążenia do indywidualnej egzystencji; powstaje zatem świadomość zbiorowa. Istnieją bardzo stare badania par identycznych bliźniąt, które potwierdzają zjawisko zbiorowej świadomości. ówcześni badacze nie byli jednak przygotowani do zrozumienia tego mechanizmu. Poświęcono sprawie niewiele uwagi i właściwie nie kontynuowano badań. — Ben wstał i podszedł z powrotem do okna. Deszcz był ulewny i miarowy. — Moja hipoteza brzmi: każdy z nas nosi w sobie uśpioną zdolność do indywidualnego rozwoju osobowości.

Zdolność ta zamiera, gdy mija czas optymalnych warunków fizjologicznych dla jej spontanicznego rozwoju. W przypadku Molly jednak — a niewykluczone, że i u innych dostatecznie silne bodźce, działające w sprzyjających warunkach, mogą aktywizować ów rozwój.

— Sprzyjającymi warunkami nazywasz rozłąkę z rodzeństwem w sytuacji stresowej? — zapytał Barry z namysłem. — Tak mi się zdaje. Teraz jednak ważne jest — rzekł Ben z naciskiem — aby pozwolić zjawisku rozwinąć się, a wtedy zobaczymy, do czego ono prowadzi. Nie jestem w stanie przewidzieć przyszłych reakcji Molly. Nigdy nie wiem, jaka będzie następnego dnia.

Barry i Bruce wymienili spojrzenia, po czym popatrzyli na innych braci. Ben bezskutecznie usiłował rozszyfrować to, co dostrzegł w ich oczach. Przeniknął go chłód i znów zaczął patrzeć w deszcz.

— Ostateczną decyzję podejmiemy jutro — oświadczył w końcu Barry. — Ale niezależnie od tego, co postanowimy w sprawie Molly, nasza druga decyzja jest nieodwołalna. Nie wolno ci się więcej z nią widywać. Dla twego własnego dobra, dla dobro nas wszystkich, musimy ci zabronić odwiedzania Molly.

Ben kiwnął głową na zgodę.

— Będę jej to musiał powiedzieć — rzekł.

Ton jego głosu sprawił, że bracia znów, spojrzeli po sobie, ale niechętnie wyrazili zgodę.


— Czemu się tak dziwisz? — spytała Molly. — To musiało się stać.

— Przyniosłem herbatę — przerwał jej szorstko Ben. Molly wzięła od niego paczuszkę i długo jej się przyglądała.

— Mam dla ciebie prezent — powiedziała cicho. — Chciałam ci go dać innym razem, ale… Poczekaj, zaraz przyniosę.

Wyszła i natychmiast wróciła z małym pakiecikiem. Była to wielokrotnie złożona kartka papieru, która po rozłożeniu ukazała kilka twarzy — każda z nich była wersją twarzy Bena. Pośrodku widniała potężna głowa mężczyzny o groźnie ściągniętych brwiach i przenikliwym spojrzeniu. Otaczały ją cztery inne twarze, na tyle podobne do siebie, że można było stwierdzić pokrewieństwo.

— Kto to jest?

— Ten w środku to stary właściciel tego domu. Fotografie znalazłam na strychu. To jego syn, ojciec Dawida, to Dawid. A to jesteś ty.

— Albo Barry, albo Bruce, albo którykolwiek z naszych poprzedników — uzupełnił cierpko Ben. Nie podobała mu się ta mozaika. Twarze ludzi, którzy doświadczyli tak innego, tak niewytłumaczalnego życia, a jednocześnie wyglądali zupełnie tak jak on, nie budziły w nim sympatii.

— Nie sądzę — odparła Molly, popatrując to na obrazek, to na Bena. — W twoich oczach jest coś, czego tamci nie mają. Ich oczy widzą tylko to, co na zewnątrz, a twoje i tych innych mężczyzn na obrazku, mogą patrzeć w obu kierunkach.

Roześmiała się nagle i pociągnęła go w stronę kominka. — Lepiej przestań o tym myśleć. Napijmy się herbaty, zjedzmy coś słodkiego. Dostaję tu znacznie więcej, niż sama zjadam, więc sporo odłożyłam na zapas. Urządzimy sobie przyjęcie!

— Nie chcę herbaty — burknął Ben. Patrząc w płomienie kominka zapytał: — Więc tobie w ogóle nie zależy?

— Nie zależy mi?

Ben usłyszał w jej głosie dotkliwy, niezaprzeczalny ból. Z całej siły zacisnął powieki.

— Chcesz, żebym szlochała, wyła, darła szaty i biła głową o ścianę? Chcesz, żebym cię błagała, abyś nie odchodził, abyś został tu ze mną na zawsze? Chcesz, żebym wyskoczyła z najwyższego okna? Żebym wychudła, zbladła i zwiędła jak jesienny kwiatek zabity chłodem, którego nikt nigdy nie zrozumie? Jak mam ci udowodnić, że mi zależy? Powiedz — co mam zrobić?

Poczuł jej dłoń na policzku, a otworzywszy oczy stwierdził, że bardzo go pieką.

— Chodź ze mną, Ben — poprosiła Molly. — A może potem, gdy będziemy się żegnać, zapłaczemy oboje.


— Obiecujemy nigdy jej nie skrzywdzić — mówił cicho Barry. — Jeśli będzie potrzebowała któregokolwiek z nas, będziemy się nią opiekować. Pozwolimy jej dożyć swych dni w domu Sumnerów. Nigdy nie wystawimy jej obrazów na widok publiczny, nie pozwolimy też, aby inni to zrobili, ale będziemy je pieczołowicie przechowywać, aby nasi potomni mogli je przeanalizować i zrozumieć, dlaczego dziś podjęliśmy takie, a nie inne kroki. — Przerwał, a po chwili dodał: — Ponadto, nasz brat Ben przyłączy się do kontyngentu budowniczych obozu — bazy dla przyszłych grup w dole rzeki.

Barry oderwał wzrok od kartki. Ben posępnie skinął głową: Postanowienia były sprawiedliwe i wyrozumiałe. Podzielał udrękę braci i wiedział, że ich cierpienia skończą się dopiero wraz z powrotem łodzi, kiedy to będą mogli odprawić w jego intencji Pożegnanie Utraconego. Dopiero wtedy wszyscy staną się znowu wolni.


Molly patrzyła na pomykające rzeką łódki. Przy sterze wiodącej łodzi stał Ben; wiatr rozwiewał mu włosy. Nie odwrócił głowy ku domowi Sumnerów, dopiero gdy łódź dotarła do pierwszego zakola, za którym miała jej zniknąć a oczu, Molly dostrzegła na moment bladą twarz Bena. Zaraz potem wszystko zniknęło.

Molly długo jeszcze stała przy wielkim oknie. Przypominała sobie głos rzeki i odpowiedzi płynące z wierzchołków drzew, przypomniała sobie, jak wiatr poruszał koronami drzew nie muskając ani źdźbła trawy. W jej pamięci odżyły cisza i ciemność, które przytłaczały ich nocą, dotykając, sprawdzając, smakując intruzów. Jej dłoń podążyła w stronę brzucha i ucisnęła to miejsce, gdzie rosło wewnątrz niej nowe życie.

Letnie upały ustąpiły wczesnym wrześniowym przymrozkom. todzie powróciły, ale tym razem przy sterze stał ktoś inny. Drzewa zapłonęły żółcią i czerwienią, spadł śnieg, a w styczniu Molly sama, bez niczyjej pomocy, wydała na świat syna. Leżała patrząc na niemowlę, które spoczywało w zgięciu jej ramienia, i uśmiechnęła się do niego.

— Kocham cię — szepnęła czule. — Będziesz się nazywał Marek.

Przez ostatnie miesiące ciąży Molly powtarzała sobie niemal codziennie, że następnego dnia pośle Barry'emy wiadomość i, poddając się jego woli, da się umieścić na oddziale reproduktorek. Teraz jednak, patrząc na czerwone niemowlę o oczkach zaciśniętych tak mocno, jakby ich w ogóle nie miało — wiedziała, że nigdy go nie odda.

Co dzień rano bracia Andrew przynosili jej drewno i kosz z jedzeniem, w którym było wszystko, o co poprosiła. Zostawiali to na werandzie i odchodzili. Molly nie widywała nikogo, najwyżej z bardzo daleka. Skoro tylko Marek zaczął rozumieć jej słowa, Molly zaczęła wpajać mu konieczność zachowania ciszy, podczas gdy bracia Andrew kręcili się w pobliżu domu. Kiedy podrósł i zaczął bez końca pytać ,.dlaczego”, musiała mu powiedzieć, że bracia Andrew zabraliby go i oddali do szkoły i już nigdy więcej nie zobaczyłby matki. Wówczas po raz pierwszy zobaczyła, że chłopieć się boi. Odtąd na czas odwiedzin lekarzy stawał się tak cichy jak ona.

Chętnie uczył się chodzić i mówić. Czytać zaczął mając cztery lata i długie godziny spędzał skulony przy kominku nad rozsypującymi się książkami ze starej biblioteki. Czasem były to książki dla dzieci, czasem nie — Marek nie przebierał. Bawili się w chowanego po wszystkich zakamarkach, a w pogodne dni także i na zboczu za domem, z dala od oczu innych mieszkańców doliny, którzy nigdy. pod żadnym pozorem, nie odważyliby się wejść do lasu chyba że na wyraźny rozkaz. Molly śpiewała synkowi i opowiadała mu wyczytane w książkach bajki, a gdy już wyczerpali cały zasób książek — sama wymyślała historyjki. Któregoś dnia Marek sam wymyślił bajkę. Molly śmiała się z niej uradowana i odtąd każde z nich było na przemian to bajarzem, to słuchaczem. Gdy Molly malowała. Marek też coś rysował albo brał się za farby i pędzel. Coraz częściej jednak bawił się gliną znad rzeki, lepiąc figurki, które dosychały później w słońcu na balkonie.

Gdy Marek podrósł, mogli zapuszczać się dalej w głąb lasu. Pewnego letniego dnia pięcioletni wówczas chłopiec spędził tam kilka godzin. Molly pokazywała mu paprocie i wątrobniki, zwracając uwagę chłopca na zmiany barwy delikatnych listków pod wpływem słońca, które soczystą zieleń potrafiło przeistoczyć w głęboką czerń.

— Dosyć na dzisiaj — oznajmiła w końcu. Marek zaprotestował.

— Chodź, wdrapiemy się na sam czubek i zobaczymy cały świat.

— Następnym razem — odparła. — Zabierzemy z sobą jedzenie i wdrapiemy się na szczyt. Następnym razem.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

Schodzili w dół powoli, zatrzymując się często, aby obejrzeć z bliska to kamień, to młodą roślinkę, to znów korę starego drzewa — wszystko; co ciekawiło Marka. Doszedłszy do krawędzi lasu, przystanęli i rozejrzeli się ostrożnie, zanim opuścili schronienie drzew. Potem, trzymając się za ręce, pobiegli do kuchennych drzwi i ze śmiechem próbowali zmieścić się w nich jednocześnie.

— Za duży się robisz! — zawołała Molly, puszczając Marka przodem.

Marek zatrzymał się gwałtownie, szarpnął ją za rękę i spróbował rzucić się do ucieczki. Jeden z braci Barry wszedł do kuchni z jadalni, a inny zamknął drzwi wejściowe, stając za Molly i Markiem. Trzej pozostali w milczeniu weszli do kuchni i nie wierząc własnym oczom w milczeniu wpatrywali się w chłopca.

W końcu któryś przemówił:

— To Bena?

Molly przytaknęła. Jej ręka ściskała dłoń Marka aż do bólu. Marek stał tuż przy niej i z przerażeniem patrzył na braci.

— Kiedy? — zapytał ten sam, który zadał poprzednie pytanie.

— Pięć lat temu, w styczniu.

Jej rozmówca westchnął ciężko.

— Będziesz musiała pójść z nami, Molly. Chłopiec też. Potrząsnęła głową i zrobiło jej się słabo ze strachu.

— Nie! Dajcie nam spokój. Nikomu nie przeszkadzamy! Zostawcie nas!

— Takie jest prawo — odparł beznamiętnie rat. — Wiesz o tym równie dobrze jak my.

— Obiecaliście!

— Nasze porozumienie nie dotyczyło t e g o. — Zrobił krok w jej stronę. Marek wyszarpnął dłoń z uścisku Molly i rzucił się na niego.

— Zostaw moją mamę! Idź sobie! Nie ruszaj mojej mamy!

Ktoś pochwycił Molly za ramiona i przytrzymał ją; ktoś inny złapał i uniósł w górę Marka, który kopał i wił się z wściekłością, wrzeszcząc bez przerwy jak opętany.

— Nie róbcie mu krzywdy! — krzyknęła Molly, próbując się wyswobodzić. Nie poczuła prawie ukłucia zastrzyku. Jak przez mgłę dobiegł ją ostatni rozpaczliwy krzyk Marka, a potem nie było już nic.

Загрузка...