23

Pod koniec września łodzie znów pojawiły się na rzece, a na przystani zgromadził się tłum gapiów. Dzień był chłodny, deszczowy, krajobraz poszarzał już od przymrozków, a unosząca się nad rzeką mgła zamazywała kontury łodzi, póki nie podpłynęły całkiem blisko. Specjalna ekipa pomogła wyczerpanym żeglarzom wyjść na ląd, a gdy już wszyscy, wraz z ładunkiem, znaleźli się w porcie, wieść o tym, że dziewięć osób nie wróciło, okryła moment powitania żałobą.

Nazajutrz wieczorem odbyła się Ceremonia Ku Czci Zaginionych, a ci, co ocaleli, nieskładnie relacjonowali zdarzenia. Powrócili w pięć łodzi, z czego jedna prawie całą drogę płynęła na holu. Szóstą łódź zniosło u ujścia Shenandoah; znaleźli ją później rozbitą w drzazgi, bez załogi, a sprzęt chirurgiczny, który był na pokładzie, zatonął w rzece. Siódmą wyrzucił na mieliznę nagły sztorm, przewracając do góry dnem i niwecząc cały ładunek, na który składały się mapy, przewodniki, spisy magazynów — stosy bezcennych dokumentów.

Rozpoczęto budowę schroniska przy wodospadach, za to kanał okazał się istnym przekleństwem i nie sposób było go kopać zgodnie z planem. Rzeka podmywała go i rozmywała wciąż na nowo, toteż jedynym efektem dotychczasowych prac była podmokła płaszczyzna, która podczas przypływów stawała w wodzie, a w czasie odpływów zmieniała się w gliniaste bagno. A najgorsze — co do tego wszyscy byli zgodni — okazało się zimno. Chłód prześladował ich od chwili, gdy dotarli do Potomacu. Bywały nawet przymrozki; drzewa przedwcześnie traciły liście, rzeka zwalniała bieg. Większość roślin zmartwiała, ocalały tylko najbardziej odporne. Z powodu zimna, które utrzymywało się również w Waszyngtonie, kopanie kanału stało się przedsięwzięciem piekielnym.

Tego roku śnieg nawiedził dolinę wcześniej, już pierwszego października. Dopiero po tygodniu rozwiały go wiatry i roztopiły ciepłe prądy z południa. W rzadkie pogodne dni, kiedy słońce świeciło jasno, a mgła nie zasłaniała szczytów okalających dolinę wzniesień i gór, widać było, że śnieg wciąż leży na najwyższych graniach.

Po latach Barry miał wracać pamięcią do tej zimy, świadom, że była to zima przełomowa; na razie jednak wydawała mu się kolejnym ogniwem w nieskończonym łańcuchu pór roku.

Któregoś dnia Bob wywołał go z domu, żeby mu coś pokazać. Śnieg nie padał już od kilku dni, a jasne słońce stwarzało iluzję ciepła. Barry narzucił na ramiona ciężką pelerynę i wyszedł za Bobem na dwór. Pośrodku dziedzińca, między nowo wzniesionymi budynkami, stała rzeźba ze śniegu. Była to ponad dwumetrowa postać nagiego mężczyzny, stopami wrośnięta w podstawę, pełniącą zarazem funkcję piedestału. W jednej dłoni dzierżyła maczugę a może pochodnię — zaś druga ręka odchylona była w zamaszystym geście wzdłuż ciała. Uchwycone zostało wrażenie ruchu, życia. Był to mężczyzna śpieszący do celu, który tędy zaledwie przechodzi, nie dając się zatrzymać.

— To Marek? — zapytał Barry.

— A kto?

Barry powoli zbliżał się do posągu, otoczonego już wianuszkiem widzów, w większości dzieci. Do nielicznych dorosłych dołączali inni, aż wreszcie wokół figury zgromadził się tłum. Jakaś mała dziewczynka napatrzywszy się odwróciła wzrok i zaczęła toczyć kulę ze śniegu. Rzuciła nią w rzeźbę. Nim zdążyła cisnąć powtórnie, Barry chwycił ją za ramię.

— Nie rób tego — pogroził.

Przyjrzała mu się obojętnym wzrokiem, jeszcze bardziej obojętnym spojrzeniem obrzuciła śniegową postać i zaczęła się cofać. Barry zwolnił uścisk, a mała uciekła w tłum. Zaraz podbiegły do niej siostry. Zaczęły dotykać się nawzajem, jakby dla upewnienia, że nic się nie stało.

— Co tam jest? — zapytała któraś, nie mogąc dostrzec rzeźby poprzez tłum.

— Śnieg — odparła dziewczynka. — Zwyczajny śnieg. Barry przyjrzał jej się z większą uwagą. Mogła mieć jakieś siedem lat. Pochwycił ją ponownie, tym razem unosząc w górę, aby mogła dobrze zobaczyć posąg.

— Powiedz mi, co tam jest — zażądał.

Dziewczynka wiła się jak piskorz.

— Śnieg — powtórzyła. — Tam jest śnieg.

— To człowiek — sprostował ostro Barry.

Mała przyjrzała mu się z zakłopotaniem i jeszcze raz zwróciła oczy ku rzeźbie. Pokręciła głową. Barry zaczął podnosić do góry jedno dziecko po drugim. Wszystkie widziały tylko kupę śniegu.

Później tego samego dnia Barry i jego bracia rozmawiali o swoim spostrzeżeniu z braćmi Andrew, młodszymi lekarzami, których wyraźnie irytowało wyolbrzymianie oczywistej — ich zdaniem — błahostki.

— No więc dobrze: młodsze dzieci nie widzą, że to ma wyobrażać człowieka. I co z tego? — zaperzył się Andrew. — Nie wiem — odparł z namysłem Barry. I rzeczywiście nie wiedział, dlaczego fakt ten miałby być aż tak istotny pewien był jedynie, że to rzeczywiście jest ważne. Tego popołudnia słońce z lekka nadtopiło śnieg, który potem w ciągu nocy zamarzł na kamień. Rankiem, w świetle dnia, statua była oślepiająca. Barry kilkakrotnie wychodził na dwór, żeby na nią popatrzeć. Nocą ktoś — a raczej jakaś grupa — przewrócił posąg i wdeptał go w ziemię.

W dwa dni później cztery grupy chłopców zameldowały o zaginięciu swoich mat. Przeszukano pokój Marka i inne miejsca, w których, jak podejrzewano, mógł ukryć łup ale bez rezultatu. Marek zabrał się do rzeźbienia kolejnej postaci, tym razem kobiecej,, która miała być zapewne uzupełnieniem posągu mężczyzny. Tym razem rzeźba stała aż do wiosny, chociaż już dużo wcześniej przestała być czytelna, pozostając jedynie zwałem tającego i zamarzającego na przemian śniegu.

Kolejny incydent miał miejsce tuż po obchodach Nowego Roku. Natrętna dłoń na ramieniu wyrwała Barry'ego ze snu.

Usiadł półprzytomny i zdezorientowany, jakby znalazł się tu, w łóżku, po długiej wędrówce — zziębnięty, ogłupiały, mrużący oczy w niepewności, kim jest ten młody człowiek, który nad nim stoi.

— Barry! Obudź się! Otwieraj oczy! — Najpierw rozpoznał głos Anthony'ego, a dopiero w następnej chwili jego twarz. Pozostali bracia też się już budzili.

— Co się stało? — Barry nagle całkiem otrzeźwiał. — Awaria w dziale komputerów. Musisz nam pomóc. Gdy Barry i jego bracia wkroczyli do laboratorium, Stephen i Stuart już rozmontowywali komputer. Kilku młodszych braci zajmowało się odłączaniem przewodów od końcówki, aby przejść na ręczną regulację przepływu. Inni młodzi lekarze sprawdzali wskaźniki na tarczach pojemników. Barry pomyślał, że panuje tu uładzony chaos — jeżeli coś takiego w ogóle jest możliwe. Kilkunastu ludzi poruszało się pośpiesznie, każdy gorliwie pilnował własnego zadania, a jednocześnie żaden nie był na swoim miejscu. Korki w przejściach między pojemnikami powstawały już wówczas, gdy znalazło się tam więcej niż dwie osoby — teraz zaś było ich dwanaście i nadal co chwila ktoś przybywał.

Barry z zadowoleniem stwierdził, że kontrolę nad całością objął Andrew. Każdy z nowo przybyłych natychmiast otrzymywał jakieś zadanie. Barry'emu przypadł w udziale nadzór nad szeregiem siedmiotygodniowych embrionów. W pojemnikach znajdowało się dziewięćdziesiąt płodów w różnych stadiach rozwoju. Dwie grupy można było w zasadzie przenieść na oddział wcześniaków i wydobyć na świat, ale zmniejszyłoby to drastycznie ich szanse przeżycia. Na swoim odcinku Barry nie dostrzegł żadnych zakłóceń, ale z drugiego końca rzędu dobiegło go nerwowe mamrotanie Bruce'a, z którego wynikało, że Bruce ma kłopoty. Wzrósł poziom soli potasowych. Płody zostały otrute.

Rozpieszczeni są ci młodzi naukowcy — pomyślał Barry. — Tak przywykli do komputerowej analizy płynów owodniowych, że pozwolili sobie zaprzepaścić własne umiejętności. Metoda prób i błędów działała zbyt wolno dla uratowania embrionów. Jedyny, który ocalał, także został wyłączony. Koniec z jedynakami. Ucierpiała jedna grupa, lecz tym razem przedawkowano tylko w czterech przypadkach. Pozostałej szóstce pozwolono żyć dalej.

Przez całą noc kontrolowali poziom płynów, w miarę potrzeby dodawali sole, rozcieńczali, jeśli sól zaczynała się wytrącać, prowadzili kontrolę temperatury i tlenu. Nad ranem Barry czuł się tak, jakby sam pływał po oceanie zakrzepłych płynów owodniowych. Komputer nada! nie działał. Zanosiło się na to, że jeszcze przez następną dobę trzeba będzie pełnić kontrolę ręcznie.

Podczas czterodniowego kryzysu utracili trzydzieścioro czworo dzieci i czterdzieści dziewięć płodów zwierzęcych. Wyczerpany Barry opadł na łóżko ze świadomością, że poważniejsza w skutkach była utrata zwierząt. Liczyli przecież na wyekstrahowanie z nich wydzielin gruczołowych i chemikaliów pochodzących ze szpiku kostnego i krwi. Później — pomyślał zapadając w mgłę snu. Później będzie się przejmował rzeczywistym znaczeniem tej straty.


— Żadne “może”! Musimy zdobyć części do komputera, jak tylko stopnieje śnieg. Jeśli taka historia się powtórzy, nie wiem, czy zdołamy naprawić maszynę. — Everett był chudym, wysokim ekspertem od komputerów. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat — może nawet i mniej. Starsi bracia traktowali go jednak z szacunkiem, a to oznaczało, że Everett wie, co mówi.

— Nowe łodzie z napędem łopatkowym będą gotowe na lato — oświadczył Lawrence. — Gdyby ekipa drogowców mogła się wyprawić odpowiednio wcześniej, by sprawdzić, czy przejście jest wolne…

Barry zatrzymał się i wytężył słuch. Znowu padał śnieg. Ogromne, leniwe płatki dryfowały w powietrzu; nie śpiesząc się na ziemię, podfruwały to tu, to tam. Z okna, przez które wyglądał, widział tylko pierwsze dormitorium, oddalone odeń zaledwie o dwadzieścia metrów. Dzieci siedziały w szkole, chłonąc wszystko, cokolwiek im przekazywano. Warunki w laboratorium ponownie się ustabilizowały. Wszystko będzie dobrze — wmawiał sobie Barry. — Cztery lata jakoś przetrzymają, a po czterech latach przekroczą granicę między tym, co eksperymentalne, a iym, co dowiedzione.

Śnieg dryfował za oknem, a Barryego zdumiewała niepowtarzalność płatków. Tak samo jak miliardy innych ludzi przede mną — pomyślał, zatrwożony złożonością przyrody. Nagle zaciekawiło go, czy Andrew — a więc jak gdyby on sam w wieku lat trzydziestu — dziwił się kiedykolwiek złożoności przyrody. Albo czy którekolwiek z dzieci wiedziało, że każdy płatek śniegu jest inny. A gdyby im powiedzieć, że tak właśnie jest, kazać w ramach zajęć szkolnych przeprowadzić obserwację płatków śniegu — czy wówczas dostrzegłyby różnice? Czy uznałyby, że to cudowne zjawisko? Czy też raczej przyjęłyby to jako jeszcze jedną z nieskończonej ilości lekcji do wyuczenia na pamięć — i jako taką zapamiętały posłusznie, nie wynosząc z nowej wiedzy żadnej, przyjemności ani satysfakcja.

Przeszył go chłód i Barry ponownie skupił się na temacie zebrania. Ale myśli nie chciały się zatrzymać. Te dzieci uświadomił sobie — chłoną wszystko, czego się je uczy. Potrafią bezbłędnie odtworzyć to, co już było, ale niczego nie są w stanie zainicjować. Nie umiały nawet dostrzec wspaniałej rzeźby ze śniegu, którą ulepił Morek.

Po zebraniu udał się wraz z Lawrencem na przegląd nowych łodzi z napędem łopatkowym.

— Mamy same priorytety — rzekł z namysłem. — Bez wyjątku.

— Kłopot w tym — odparł Lawrence — że oni mają rację. Rzeczywiście każda z tych spraw ma wagę priorytetową. Wznieśliśmy kruchą konstrukcję, Barry. Niezwykle kruchą.

Barry skinął głową. Bez komputerów mogliby nadzorować zaledwie kilkadziesiąt pojemników, resztę trzeba by było zniszczyć. Bez części do generatora musieliby ograniczyć zużycie prądu, opalać pomieszczenia i kuchnie drewnem, czytać przy łojowych świecach. Bez łodzi nie dotarliby do miast, gdzie potrzebne im zapasy niszczały z miesiąca na miesiąc. Bez nowych ekip robotników i poszukiwaczy nie byliby w stanie kontrolować szosy wokół wodospadów ani rzeki, po której miały płynąć łodzie…

— Czytałeś kiedyś ten wiersz o potrzebie gwoździa? — zapytał Barry.

— Nie — odparł Lawrence, przyglądając mu się pytająco. Barry pokręcił głową na znak, że to nic takiego.

Przez chwilę obserwowali pracujących przy łodzi, po czym Barry zapytał:

— Lawrence, jakimi szkutnikami są młodsi bracia?

— Są znakomici — odparł Lawrence bez namysłu.

— Nie chodzi mi o wykonywanie poleceń, tylko o to, czy zdarzyło się, by któryś z nich wystąpił z jakimś projektem zmian.

Lawrence znowu bacznie mu się przyjrzał. — Co ci chodzi po głowie, Barry?

— Odpowiedz na moje pytanie.

Lawrence ściągnął brwi i zamilkł na dłuższą chwilę, W końcu wzruszył ramionami.

— Nie wydaje mi się… Nie pamiętam. Ale z drugiej strony, Lewis ma zawsze tak wyraźną wizję tego, co i jak ma być, że nikomu po prostu nie przychodzi do głowy spierać się z nim czy też uzupełniać jego plany.

Barry kiwnął głową.

— Tak właśnie przypuszczałem — rzekł odchodząc oczyszczoną ze śniegu dróżką, wzdłuż które biegły dwie śnieżne ściany sięgające jego głowy.

— Jeszcze nigdy nie było tyle śniegu — powiedział do siebie. No proszę: wymówił to na głos! Przyszło mu do głowy, że jest zapewne pierwszym z mieszkańców doliny, który coś podobnego powiedział. Jeszcze nigdy nie było tyle śniegu.

W kilka godzin później posłał po Marka, a kiedy chłopiec stanął przed nim, zapytał go:

— Jak wygląda las zimą, w takim śniegu jak teraz? Marek przez moment miał minę winowajcy. Wzruszył ramionami.

— Wiem, że nauczyłeś się chodzić w rakietach śnieżnych ciągnął Barry. — Jeździsz też na nartach. Widziałem twoje ślady wiodące do lasu. Jak tam teraz jest?

Oczy Marka rozpaliły się na to błękitnymi ogniami, a usta ułożyły w mimowolny uśmiech, który zaraz zniknął. Chłopiec wciągnął głowę w ramiona.

— Inaczej niż latem — odparł. — Ciszej. No i ładnie. — Zaczerwienił się i umilkł.

— Bardziej niebezpiecznie? — nie ustępował Barry…

— Chyba tak. Nie widać jarów, bo zasypuje je śnieg, czasem też na szczytach wzgórz powstają nawisy i wtedy nie wiadomo, gdzie naprawdę urywa się grunt. Myślę, że jak się tego wszystkiego nie wie, jest dosyć niebezpiecznie.

— Chcę uczyć nasze dzieci posługiwania się rakietami i nartami. Mogą przecież znaleźć się w lesie także zimą. Trzeba im dać przeszkolenie. Czy znajdą tam teraz dość drew na ogniska?

Marek kiwnął głową.

— Od jutra posadzimy ich do robienia rakiet — oświadczył kategorycznie Barry. Wstał. — Będziesz mi potrzebny. Nigdy w życiu nie widziałem rakiety śnieżnej, nie wiem, jak się zabrać do roboty. — Otworzywszy drzwi, zadał wychodzącemu Markowi jeszcze jedno pytanie: — A skąd ty wiedziałeś, jak je robić?

— Zobaczydem w książce.

— W jakiej książce?

— W takiej jednej — odparł chłopiec wymijająco. — Już jej nie ma.

Barry zrozumiał: w starym domu. Jakie tam jeszcze książki pozostały? Wiedział, że będzie musiał to sprawdzić. Tej nocy wraz z braćmi długo i rzeczowo omawiał wyciągnięte przez siebie wnioski.

— Musimy nauczyć ich wszystkiego, co może im się przydać w samodzielnym życiu — rzekł Barry, czując jak ogarnia go zupełnie nowy rodzaj znużenia.

— Najtrudniejsze, co nas czeka — dodał po krótkim namyśle — to przekonać innych, że dzieci nie obejdą się bez pomocy. Musimy rzecz sprawdzić, upewnić się, że mamy rację, a na koniec udowodnić. Dla nauczycieli, dla starszych braci i sióstr, będzie to straszliwe brzemię.

Bracia nie podważali wniosków Barry'ego. Każdy z nich wyciągnąłby z podobnych obserwacji identyczne konkluzje. — Możemy sporządzić kilka prostych testów — powiedział Barry. — Po południu opracowałem kilka projektów.

Pokazał im: kreskową postać w biegu, wchodzącą na schody, siedzącą; symbol słońca — koło otoczone promieniami; symbol drzewa — szyszkę na patyku; domek z czterech kresek, dwóch równoległych i dwóch skośnych dla oznaczenia dachu; księżyc w pełni; garnek, z którego falistymi liniami uchodzi para…

— Można im też kazać dokończyć opowiadanie — poddał Bruce. — Musi być tylko równie proste jak rysunki. Trzy, czterozdaniowa historyjka bez zakończenia, do której muszą dopisać pointę.

Barry zgodził się na projekt Brucea. Bracia w lot pojęli, o co mu chodzi. Jeśli dzieci nie są zdolne do myślenia abstrakcyjnego, fantazjowania, uogólniania — trzeba to stwierdzić już teraz i starać się skompensować owe braki. Ich obawy potwierdziły się w ciągu jednego tygodnia. Dzieci poniżej dziewięciu, dziesięciu lat nie potrafiły odczytać kreskówek, nie umiały zakończyć najprostszego opowiadania, nie były w stanie uogólnić zdarzenia ani skorzystać z minionych doświadczeń w zmienionych okolicznościach.

— Trzeba ich zatem nauczyć wszystkiego, co konieczne dla przetrwania — podsumował oschle Barry. — I cieszyć się, że potrafią chociaż zapamiętać wszystko, czego się ich uczy.

Wiedział, że trzeba będzie zmienić program szkolny i zacząć korzystać ze starych książek, które zostały na farmie , Wprowadzić lekcje utrzymywania się przy życiu, budowie najprostszych szałasów, rozpalania ognisk, zastępowani rzeczy brakujących tymi, które akurat są pod ręką…

Wziąwszy łomy i młoty, Barry i jego bracia udali się na starą farmę i zerwali deski z frontowych drzwi. Podczas gdy inni przeglądali w bibliotece pożółkłe, rozsypujące się książki, Barry poszedł na górę, do dawnych pokoi Molly. Otwarłszy drzwi, stanął jak wryty i wstrzymał oddech.

Były tam obrazy, i te, które pamiętał, i nowe, były drobne przedmioty z gliny, a także rzeźby w drewnie i głowa będąca bez wątpienia podobizną Molly — wyrzeźbiona w kawałku leszczyny. Głowa wykonana była precyzyjnie, bez zarzutu, i przypominała — a zarazem wcale nie przypominała — siostry Miriam. Barry nie potrafiłby powiedzieć dla — czego, ale wiedział, że ta twarz przypomina tylko jedna z sióstr Miriam: Molly. Stały tu jeszcze rzeźby w piaskowcu i w wapieniu — niektóre ukończone, większość jednak w stanie surowym, jak gdyby autor rozpoczął je, a potem stracił do nich serce. Barry dotknął rzeźbionej podobizny Molly i z niewiadomego dla siebie powodu — poczuł, jak pod powiekami gromadzą mu się łzy. Odwrócił się gwałtownie i wyszedł z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.

Nic nie powiedział braciom, a przyczyna, dla której utrzymał całą rzecz w tajemnicy, była dla niego równie niejasna, jak łzy, które uronił nad powycinanym przez dziecko kawałkiem drewna. Tej samej nocy, gdy powracający obraz rzeźbionej głowy nie pozwalał mu zasnąć, domyślił się, dlaczego nie opowiedział o wszystkim braciom. Byliby zmuszeni odszukać i zapieczętować sekretne wejście, którym Marek dostawał się do środka. A wiedział, że tego Markowi nie zrobi.

Загрузка...