16

Śnieg padał leniwie, bezszelestnie, wiatru nie było, a niebo opuściło się na wyciągnięcie ręki. Śnieg gromadził się na wszystkich płaszczyznach, na gałęziach drzew, na igiełkach sosen i świerków. Przesiewany przez szczelinę między rynną a dachem szpitala, utworzył niewielki nawis, w każdej chwili grożący zawaleniem się pod własnym ciężarem. Czysty, nieskazitelny śnieg kładł się warstwami na ziemi, a w miejscach osłoniętych, gdzie świecące chwilami słońce nie mogło go stopić i gdzie nie docierał wiatr, głębokość śniegu dochodziła do dwóch, a nawet trzech metrów. Na tle bieli połyskiwała rzeka, stonowana do odcieni szarości i błękitu. Chmury były tak gęste, że snująca się nad ziemią poświata zdawała się emanować wprost ze śniegu. Oglądane z daleka, śnieg, niebo i powietrze zlewały się razem w niewyraźnym, zacierającym wszelkie granice, świetle.

Nie ma granic — pomyślała Molly. — Wszystko stanowi jedność. Stała przy oknie. Za plecami miała sztalugi z rozpoczętym obrazem, ale nie potrafiła teraz myśleć o malowaniu. Śnieg, niesamowite światło dobywające się z ziemi i jednorodność scenerii pochłonęły ją całkowicie.

— Molly!

Odwróciła się gwałtownie. W progu stała Miriam, jeszcze w palcie, śnieg pokrywał jej ramiona, oblepiał kaptur.

— Powtarzam ci: Meg miała wypadek. Nie słyszałaś?

— Wypadek? Jak to? Co się stało?

Miriam wpatrywała się w nią przez chwilę, po czym potrząsnęła głową.

— Nic nie wiedziałaś, co?

Molly poczuła się zdezorientowana, jak intruz, który wkroczył w nie swoje sprawy i niczego nie rozumie. Własny obraz wydał jej się nagle krzykliwy, brzydki, pozbawiony sensu. Czuła ból i przestrach Meg oraz kojącą obecność siostry. Z całą jasnością myśli uświadomiła sobie, że jest im potrzebna — nie wiedziała jednak czemu i już po chwili uczucie dzielone z Meg ulotniło się.

— Gdzie ona jest? — zapytała. — Co się stało? Pójdę z tobą.

Miriam spojrzała na nią i pokręciła głową.

— Nie chodź. Zostań tutaj.

Odeszła.

Molly dowiedziała się, gdzie leży Meg, i poszła tam, aby dotrzymać towarzystwo siostrom, lecz te nie chciały jej wpuścić.


Ben popatrzył po twarzach braci i na pytanie: “Co począć z Molly?” — wzruszył ramionami. Wypędzić ją tak jak Dawida? Odizolować w separatce? Odesłać na oddział reproduktorek, matek? Puścić całą rzecz w niepamięć? Przedyskutowali już wszystkie rozwiązania, ale żadne ich nie zadowoliło.

— Nic nie wskazuje na to, aby czyniła jakiekolwiek postępy — powiedział Barry. — Albo żeby przynajmniej starała się wrócić do normalnego życia.

— Ponieważ sprawa Molly jest przypadkiem precedensowym, rozwiązanie, na które się zdecydujemy, musi być bezwarunkowo słuszne — zauważył trzeźwo Bruce. Na moment ściągnął krzaczaste brwi. — To przecież twoja pacjentka, Ben, dlaczego nic nie mówisz? Taki byłeś pewny, że malowanie będzie dla niej dobrą terapią — a jednak okazało się, że nie. Masz jakieś inne propozycje?

— Kiedy prosiłem o pozwolenie na studia psychologiczne zamiast pracy w laboratorium, otrzymałem odmowę. Reszta osób, które brały udział w wyprawie do Waszyngtonu, wydobrzała całkowicie, nastąpił pełny powrót do normy — dodał oschle. — Z wyjątkiem Molly. Nie starcza nam wiedzy na wyjaśnienie, dlaczego tak się stało, jak ją leczyć, czy kiedykolwiek wyzdrowieje. Moja rada brzmi: dajmy jej czas. Sale wykładowe obejdą się bez niej, niech maluje. Dajmy jej własny pokój i pozostawmy samej sobie. Barry kręcił głową.

— Psychologia to dla nas ślepy zaułek — odparł. — Może spowodować jedynie odrodzenie kultu jednostki. Kiedy grupa działa sprawnie, zawsze w końcu następuje wyleczenie poszczególnych jej członków. A co do pozostawienia Molly w szpitalu… Dla swoich sióstr jest źródłem bólu i niepokoju. Meg nic nie grozi, ale Molly nie wiedziała nawet, że jej siostra upadła, że złamała rękę. Siostry potrzebowały jej pomocy, a ona nie zareagowała. Wszyscy wiemy i zgadzamy się, że obowiązkiem każdego z nas jest strzec dobra grupy, a nie poszczególnych jej członków. Jeśli następuje tu konflikt interesów — należy zrezygnować z jednostki. To niepodważalna zasada. Pozostaje tylko pytanie: w jaki sposób?

Ben wstał i podszedł do okna. Za ścianą żywopłotu mieścił się oddział reproduktorek. Tylko nie tam! — pomyślał gwałtownie. One nigdy nie zaakceptują Molly. Mogłyby ją nawet zabić, gdyby znalazła się między nimi. Zaledwie miesiąc wcześniej odbyło się Pożegnanie Utraconego z racji Janet, która weszła odtąd w poczet reproduktorek i przechodziła teraz terapię odurzająco — hipnotyczną, mającą zmusić ją do zaakceptowania roli kobiety płodnej, która rodzi dzieci tak często, jak lekarze uznają to ha stosowne. Każdy noworodek przeniesiony będzie natychmiast do żłobka, aby dać reproduktorce czas na odzyskanie sił i wzmocnienie się przed kolejnym porodem, a potem przed następnym, i tak dalej…

— Posyłanie jej tam nie miałoby sensu — rzekł Bob zbliżając się do stojącego przy oknie Bena. — lepiej od razu przyznać, że nie ma wyjścia, i zdecydować się na eutanazję. To mniej okrutne!

Ben z ciężkim sercem odwrócił się ku braciom. Niejasno zaświtała mu myśl, że oni mogą mieć rację.

— Jeżeli coś takiego się powtórzy — mówił wolno, niepewny, dokąd wiodą go własne myśli — będziemy musieli raz jeszcze odbyć podobnie bolesną naradę, dojść do tych samych wniosków i te same rozwiązania odrzucić.

Barry skinął potakująco.

— Wiem. I ta świadomość spędza mi sen z powiek. Przecież coraz więcej osób zatrudnianych będzie w transporcie, przy naprawie dróg i penetrowaniu miast. Przypadek Molly może się powtórzyć.

— Oddajcie ją mnie — zaproponował nagle Ben. — Umieszczę ją w starym domu Sumnerów. Odprawimy Pożegnanie Utraconego i obwieścimy jej odejście. Siostry Miriam zabliźnią lukę i przestaną odczuwać ból, a ja będę mógł obserwować proces rozwoju choroby.


— Zimno w tym domu — powiedział Ben — ale rozgrzeje się, jak napalimy w piecu. Podoba ci się tutaj?

Obeszli cały dom i Molly zdecydowała się zamieszkać na piętrze, w skrzydle z widokiem na rzekę. Szerokie okna nie miały zasłon, cały pokój wypełniony był zimnym, popołudniowym światłem, ale wyglądało na to, że latem będzie tu ciepło i jasno — a poza tym zawsze można było popatrzeć na rzekę. Pomieszczenie obok musiało być dawniej pokojem dziecinnym albo alkową. Było małe, a podwójne okna sięgały niemal sufitu. Molly tu właśnie postanowiła urządzić pracownię. Oba okna wychodziły na miniaturowy balkonik.

Dźwięki otwierającej ceremonię muzyki unosiły się już nad doliną. Będą tańce, uczta, dużo wina.

— Dom nie ma światła — oznajmił oschle Ben. — Przewody są w złym stanie. Naprawimy je, jak tylko śniegi stopnieją.

— Nie zależy mi na świetle. Te lampy naftowe i kominek są bardzo ładne. Mogę też palić drewnem w piecu.

— Drewno będą ci dostarczać bracia Andrew. Zaopatrzą cię we wszystko, co potrzebne. Będą to zostawiali na werandzie.

Molly podeszła do okna. Przesłonięte wiotkimi chmurkami słońce zawisło na krawędzi wzgórza. Zaraz ześliźnie się na drugą stronę i zapadnie ciemność. Po raz pierwszy w życiu Molly miała zostać na noc sama. Stała odwrócona plecami do Bena, patrzyła na rzekę i myślała o starym domu, tak odległym od reszty zabudowań w dolinie, ukrytym pośród drzew i niewiele niższych od drzew zarośli.

Jeśli przyśni się jej coś złego i zacznie się rzucać albo krzyczeć we śnie, nie usłyszy jej nikt, w pobliżu nie będzie nikogo, kto mógłby ją ukoić, pocieszyć.

— Molly. — Głos Bena był w dalszym ciągu przesadnie szorstki, tak jakby Ben był na nią zły, a ona nie znała tego przyczyny. — Mógłbym zostać tu z tobą na noc, jeżeli się boisz…

Wówczas odwróciła się ku niemu. Twarz miała ukrytą w cieniu, za nią śnieg i szare niebo skąpane były w zimnym świetle i Ben zrozumiał, że Molly wcale się nie boi. Poczuł się tak, jak tamtej nocy nad rzeką: Molly była piękna, a światło w pokoju emanowało z niej samej, z jej oczu. — Jesteś szczęśliwa, prawda? — zapytał zdumiony.

Skinęła twierdząco.

— Rozpalę ogień na kominku. A potem przyciągnę do niego tamten fotel, usiądę sobie w nim i będę patrzeć w płomienie i słuchać muzyki, a po jakimś czasie położę się do łóżka, może .trochę poczytam przy lampie naftowej, póki nie zachce mi się spać… — Uśmiechnęła się do niego. — Nie martw się, Ben. Czuję… sama nie wiem, jak się czuję. Jakby ulotniło się coś, co ciążyło i przeszkadzało żyć. Ulotniło się, a ja jestem teraz lekka, wolna i… tak, nawet szczęśliwa. Więc może Jednak jestem szalona. Może tak właśnie wygląda szaleństwo. — Na nowo odwróciła się do okna. — Czy reproduktorki są szczęśliwe? — zapytała po chwili.

— Nie.

— Jak tam jest?

— Rozpalę ci ogień. Komin jest przetkany. Sprawdzałem.

— Co się tam z nimi dzieje, Ben?

— Przechodzą kurs wiedzy o tym, jak być matkami. Sądzę, że z czasem takie życie zaczyna im odpowiadać.

— Czy czują się wolne?

Ben, który układał już szczapy w palenisku, upuścił z hukiem spory kawał drewna i wyprostował się. Podszedł do Molly i brutalnie odciągnął ją od okna.

— One nigdy nie przestają cierpieć z powodu rozłąki powiedział. — Noc w noc zapłakują się do snu. Przez cały czas są pod działaniem narkotyków i uczestniczą w terapii warunkującej, która ma im pomóc to znosić — ale i tak co noc zasypiają z płaczem. Czy to właśnie chciałaś usłyszeć? Chciałaś wierzyć, że one są tak samo wolne jak ty teraz wolne w wyborze samotności, w wyborze zajęć, nie skrępowane myślą o odpowiedzialności wobec innych. Ale to tak nie jest! Są nam potrzebne i robimy z nich użytek w jedyny możliwy sposób, ograniczając do minimum cierpienie pozostałych sióstr, które nie są reproduktorkami. Gdy okres płodności minie, reproduktorka idzie pracować do żłobka — jeśli jeszcze jest do tego zdolna. Jeśli nie — zostaje uśpiona. Czy to właśnie chciałaś usłyszeć?

— Po co mi to mówisz? — wyszeptała Molly ze spopielałą twarzą.

— Żebyś nie miała żadnych złudzeń co do tego tu gniazdeczka. Możesz nam się przydać, rozumiesz? Póki możesz się przydać społeczności, będzie ci wolno żyć tu jak księżniczce. Ale tylko dopóki możesz się przydać:

— Jak to: przydać? Moje obrazy nikogo nie interesują, a mapy i rysunki z wyprawy już pokończyłam.

— Przeprowadzę sekcję każdej twojej myśli, każdej zachcianki, każdego marzenia. Mam zamiar dociec, co ci się stało, co kazało ci odseparować się od sióstr i wybrać status jednostki. A kiedy już zbadam, będziemy wiedzieli, jak zapobiegać w przyszłości podobnym wypadkom.

Wpatrywała się w niego, ale jej oczy nie były już świetliste; lecz chmurne, ukryte w głębokim cieniu. Łagodnie wyswobodziła ramiona z jego dłoni.

— Przeanalizuj sam siebie, Ben. Przyłap się na słuchaniu głosów, których nikt inny nie słyszy. Obserwuj siebie. Czy kogokolwiek innego drażniłaby sytuacja reproduktorek? Dlaczego walczyłeś o uratowanie mi życia, kiedy dobro ogółu wymagało uśpienia mnie jak niezdatnej już do pełnienia swej roli reproduktorki? Czy ktokolwiek inny rzuci chociaż okiem na moje obrazy? Kto wolałby siedzieć tu, w tym ciemnym, zimnym pokoju, z wariatką niż bawić się z innymi? Nasz związek nie ma w sobie radości, Ben. Kiedy się kochamy, robimy rzecz brutalną, gorzką, okrutną, która z niewiadomych powodów napełnia nas oboje smutkiem. Przestudiuj sam siebie, Ben, a potem mnie — i pomyśl, czy istnieje tu choroba, którą da się wykorzenić i unicestwić bez unicestwiania jej nosicieli.

Brutalnym gestem przyciągnął ją do siebie i z całej siły przycisnął jej twarz do swojej piersi, aby nie mogła dalej mówić. Nie opierała się.

— To kłamstwa, wierutne kłamstwa — wymamrotał. — Ty oszalałaś.

Przytulił policzek do jej włosów, a ramiona Molly powędrowały wzdłuż jego pleców i objęły go. Ben szarpnął się gwałtownie i odsunął od niej. Ciemność zdążyła na dobre zagościć w pokoju. Molly stała się jedynie cieniem na tle cieni.

— Pójdę już — rzekł oschle Ben. — Nie powinnaś mieć kłopotów z rozpaleniem ognia. Napaliłem w piecu na dole, niedługo zrobi się tu ciepło. Nie zmarzniesz.

Molly milczała. Ben odwrócił się i pośpiesznie wyszedł z pokoju. Biegł w głębokim. śniegu, aż nogi odmówiły mu posłuszeństwa i zaczął łykać powietrze bolesnymi haustami. Kiedy odwrócił się, aby spojrzeć na dom, czarne drzewa całkiem go już przesłaniały.

Загрузка...