To był błąd — myślał Dawid obserwując chłopców z okna gabinetu Walta. — Te dzieci to żywe wspomnienia, nic ponadto. Clarence; już teraz nazbyt pucołowaty, za trzy, cztery lata będzie grubasem. Mały Walt w skupieniu marszczy czoło nad zadaniem, którego nie zapisze, póki nie będzie mógł od razu dopisać rozwiązania. Robert, niemal za ładny, ale mimo to zdecydowanie męski, zawsze próbuje być najsprawniejszy, chce najwyżej skoczyć, najszybciej przebiec, najmocniej uderzyć. I D-4, on sam… Odwrócił się i zagłębił w rozmyślaniach nad przyszłością chłopców. Wujowie, ojcowie, dziadkowie — wszyscy w jednym wieku. Znów rozbolała go głowa.
— Są nieludzcy, prawda? — rzekł z goryczą do Walta. — Przychodzą i odchodzą, a my nic o nich nie wiemy. Co myślą? Dlaczego są tacy nierozłączni?
— Pamiętasz taki stary frazes “konflikt pokoleń”? Zdaję się, że to jest właśnie to. — Walt wyglądał bardzo staro. Był zmęczony i nie usiłował już tego ukrywać. Podniósł wzrok na Dawida i rzekł cicho: — Może się nas boją?
Dawid potakująco skinął głową. Myślał już o tym.
— Wiem, czemu Hilda to zrobiła — powiedział. — Z początku nie mogłem zrozumieć, ale teraz już wiem. — Hilda zadusiła dziewczynkę, która z dnia na dzień coraz bardziej ją przypominała.
— Ja też. — Walt przyciągnął do siebie notes, który odsunął na widok wchodzącego Dawida. — Trochę to niesamowite brodzić w tłumie, w którym każdy jest tobą, na różnych etapach dorastania. Oni rzeczywiście trzymają się razem. — Walt z powrotem zabrał się do pisania, a Dawid — Niesamowite — pomyślał i ominął laboratorium, do którego pierwotnie się wybierał. Niech przeklęte embriony robią swoje bez niego. Wiedział, że nie ma ochoty tam wchodzić, bo na pewno zastałby D-1 lub D-2 przy pracy. To łańcuch D-4 dowiedzie słuszności lub braku słuszności eksperymentu. Jeśli nie uda się “czwórkom”, wówczas, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie uda się i “piątkom”, a co dalej? Błąd. Och, pomyłka, proszę pana. Najmocniej przepraszam.
Wspiął się na górującą nad jaskinią skałę za szpitalem i usiadł na chłodnym, gładkim wapiennym występie. Chłopcy odchwaszczali drugie pole. Praca w zespole szła im dobrze, rzadko przerywali ją rozmową, za to bardzo często wybuchali spontanicznym śmiechem. Od strony rzeki pojawił się sznureczek dziewcząt z koszykami jagód. Czarne jagody i proch strzelniczy — pomyślał znienacka Dawid i przypomniały mu się minione obchody Czwartego Lipca, pełne plam po jagodach, fajerwerków i siarki na pchły. No i ptaków. Drozdów, świergotków, słowików, gili.
Zobaczył trzy Celie, wdzięcznie rozkołysane pod ciężarem koszy — od największej do najmniejszej. Dawid zmitygował się: tak nie wolno myśleć. To nie były Celie, żadna z nich nie nosiła tego imienia. Nazywały się Mary, Ann i coś tam jeszcze. Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć imienia trzeciej, ale to i tak nie miało znaczenia. Każda z nich była Celią. Ta w środku mogła go zaledwie wczoraj zepchnąć ze stogu; z tą po prawej mógł turlać się po błocie w zaciętej walce.
Kiedyś, przed laty, Dawid miał sen, w którym Celia-3 przyszła do niego nieśmiało i poprosiła, aby ją kochał. Posiadł ją w tym śnie, a potem przez wiele jeszcze tygodni kochał ją i kochał, i kochał w swoich snach. Budził się płacząc z tęsknoty za prawdziwą Celią. W końcu nie mógł już tego znieść. Odszukał Celię-3 i jąkając się zapytał, czy zechce do niego pójść — ona zaś cofnęła się pośpiesznie, niechętnie, z lękiem wypisanym na gładkiej twarzy zbyt wyraźnie, aby mogła udawać, że go nie czuje.
— Wybacz, Dawidzie. Zaskoczyłeś mnie.
Panowały wśród nich swobodne obyczaje, wolna miłość była wręcz zalecana. Nikt nie był w stanie, przewidzieć, ile dziewcząt i chłopców uniknie bezpłodności jakie będą proporcje płci. Walt mógł testować mężczyzn, ale ponieważ do badania płodności kobiet potrzebne były króliki, których nie mieli — orzekł, że najlepszym sprawdzianem będzie tu ciąża. Dzieci mieszkały razem i wolność obyczajów traktowały jak rzecz normalną. Ale tylko między sobą. Unikały starszych. Słuchając dziewczyny, która wciąż się od niego odsuwała, Dawid uczuł pieczenie pod powiekami.
Odwrócił się i wyszedł gwałtownie. Przez lata dzielące tamto wydarzenie od chwili obecnej nie odezwał się do Celii-3 ani słowem. Czasem zdawało mu się, że dziewczyna obserwuje go bacznie — obrzucał ją wówczas tępym spojrzeniem i pośpiesznie się oddalał .
C-1-traktował jak własne dziecko. Patrzył, Jak rośnie, ja uczy się chodzić, mówić, jeść łyżeczką. To była jego córeczka, jego i Celii. Z C-2 było bardzo podobnie. Bliźniaczka C-1, identyczna, choć nieco mniejsza. Ale C-3 była inna. Nie — poprawił się — to on sam inaczej na nią patrzył Widział w niej Celię — i to go bolało.
Zmarzł na tej skale. Uświadomił sobie, że słońce, dawno już zaszło, a na dole rozbłysły światła. Sceneria byłą sympatyczna, przypominała dawne pocztówki z cyklu “życia na wsi”: duży dworek z rozjarzonymi oknami, czerń, stodoły, bliżej — szpital i budynek dla personelu z wesołym, żółtym światłem w oknach. Z ociąganiem schodził w dolinę. Przegapił kolację, ale nie chciało mu się jeść.
— Dawidl — wołał go jeden z najmłodszych chłopców “piątka”: Dawid nie wiedział, z kogo chłopiec jest wyklonowany; niektórych mieszkańców doliny nie spotkał nigdy w tak młodym wieku. Zatrzymał się, a chłopiec minął go biegiem, krzycząc: — Doktor Walt cię prosi!
Walt był w swoim gabinecie na terenie szpitala. Na biurku i stole rozłożył karty choroby czwartego łańcucha klonów.
— Skończyłem — oznajmił. — Naturalnie, będziesz musiał sprawdzić.
Dawid rzucił okiem na ostatnie rubryki kart. H-4 i D-4.
— Powiedziałeś już tym chłopcom?
— Wszystkim powiedziałem. Oni to rozumieją. — Walt tarł oczy, — Nie mają przed sobą tajemnic — dodał. — Wiedzą, co trzeba, o cyklu menstruacyjnym u dziewcząt i o konieczności przeprowadzania obliczeń. Jeśli którakolwiek z dziewcząt może zajść w ciążę, oni do tego doprowadzą. — Spojrzał na Dawida i z cieniem goryczy dodał: — Od tej chwili wszystko jest w ich rękach.
— Co to znaczy?
— W-1 włączył kopię moich obliczeń do swoich notatek. Będzie się nią posługiwał.
Dawid pokiwał głową. Znowu rugowano starszych. Niebawem już do niczego nie będą potrzebni — dodatkowe gęby do wyżywienia, nic poza tym. Usiadł i przez dłuższy czas pozostawali z Waltem w pełnej zrozumienia ciszy.
Następnego dnia w klasie nic nie sugerowało zmiany. Żadnego parzenia — pomyślał cynicznie Dawid. Godzili się na łączenie ich w pary równie obojętnie jak bydło. Jeśli dwaj płodni chłopcy budzili w ogóle czyjąkolwiek zazdrość, zazdrość ta musiała być głęboko skrywana. Zrobił niespodziewany sprawdzian i przechadzał się po klasie, podczas gdy oni ślęczeli nad zadaniami. Zaliczą wszyscy — Dawid był tego pewien. Nie tylko zaliczą, lecz odpowiedzą znakomicie. Mieli właściwą motywację. Jako nastolatki uczyli się rzeczy, których on sam nie wiedział mając lat dwadzieścia kilka. W programie nie było nic zbędnego, nic, co rozpraszałoby uwagę. Praca w klasie, w polu, w kuchni, w laboratorium. Pracowali na zmianę, bez przerwy; stanowili pierwsze prawdziwie bezklasowe społeczeństwo. Uświadomił sobie, że kończą pisać klasówkę, i przywołał myśli do porządku. Dał chłopcom godzinę, a oni kończyli w czterdzieści minut. “Piątki” pisały trochę dłużej — były w końcu o dwa lata młodsze od “czwórek”.
Po lekcji dwaj najstarsi D udali się do laboratorium, a Dawid podążył za nimi. Rozprawiali nad czymś z powagą, póki się do nich nie zbliżył. Wytrzymał piętnaście minut pracy w milczeniu, po czym opuścił laboratorium. Za drzwiami przystanął i ponownie dobiegł go szmer cichych głosów. Wściekły udał się w drugą stronę korytarza.
W gabinecie Walta wybuchnął gniewem.
— Do jasnej cholery, oni coś knują! Czuję to przez skórę.
Walt przyjrzał mu się z obojętnym namysłem obserwatora. Dawid był wobec niego bezradny. Nic nie potrafił pokazać palcem, niczemu nie potrafił przypisać konkretnego znaczenia, a jednak miał instynktowne przeczucie, które nie dawało się uciszyć.
— W porządku — poddał się niemal z rozpaczą. — Ale popatrz tylko, jak oni przyjęli wyniki twoich testów. Dlaczego chłopcy nie są o siebie zazdrośni? Dlaczego dziewczyny nie zalecają się do tych dwóch kogutów?
Walt pokręcił głową.
— Ja już nawet nie wiem, co oni robią w laboratorium — ciągnął Dawid. — A Harry'ego oddelegowali na stanowisko dozorcy bydła. — Zgnębiony, przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. — Wypierają nas.
— Liczyliśmy się z tym, że to kiedyś nastąpi — przypomniał mu łagodnie Walt.
— Ale jest tylko siedemnaście “piątek”, “czwórek” osiemnaście. Znajdzie się wśród nich sześcioro, może siedmioro płodnych. Z obniżoną średnią długości życia. Ze zwiększonym prawdopodobieństwem wad wrodzonych. Czy oni o tym nie wiedzą?
— Uspokój się, Dawidzie. Wiedzą doskonale. Ale to jest ich życie. Wierz mi, oni wiedzą. — Walt wstał i objął Dawida ramieniem. — Zrobiliśmy swoje, Dawidzie. To wszystko dokonało się dzięki nam. Nawet jeśli tylko trzy dziewczęta są płodne, mogą w sumie urodzić do trzydzieściorga dzieci. A w następnym pokoleniu wskaźnik płodności pójdzie w górę. Myśmy swoje zrobili, Dawidzie. A oni, jeśli chcą, niech ciągną to dalej.
Nim skończyło się lato, dwie dziewczyny z czwartego łańcucha były w ciąży. W dolinie odbył się festyn, nie mniej huczny niż obchody Czwartego Lipca zachowane w pamięci starszych. Gdy jabłka kraśniały na drzewach, Walt był już tak chory, że nie opuszczał pokoju. Kolejne dwie dziewczyny zaszły w ciążę; jedną z nich była ,.piątka”. Dawid całe godziny przesiadywał z Waltem. Nie ciągnęło go już wcale do laboratorium, a na zajęciach w klasie, gdzie “jedynki” stopniowo przejmowały obowiązki wykładowców, czuł się niepotrzebny.
— Niewykluczone, że będziesz musiał odebrać te dzieci już no wiosnę — rzekł Walt z ironicznym uśmieszkiem. — Trzeba by rozpocząć lekcje położnictwa. Walt-3, zdaje się, już gotowy.
— Poradzimy. sobie — odparł Dawid. — Nic się nie martw. Mam nadzieję, że przy tym będziesz.
— Kto wie. Kto wie. — Walt, na chwilę przymknął oczy i, nie otwierając ich, powiedział: — Miałeś rację co do nich, Dawidzie. Oni coś knują.
Dawid pochylił się ku niemu i mimowolnie zniżył głos.
— Co o tym wiesz!
Walt otworzył oczy i nieznacznie pokręcił głową.
— Mniej więcej tyle, co ty, kiedy przyszedłeś z tym do mnie po raz pierwszy na początku lata. Nic poza tym. Dowiedz się, co oni robią w laboratorium. Dowiedz się też, jak są traktowane ciężarne dziewczyny. To dwie ważne sprawy. I trzeba się śpieszyć. — Odwracając się od Dawida, dorzucił: — Mówił mi Harry, że opracowali nowy system imersyjno-podtrzymujący, który pozwala na wykluczenie sztucznego łożyska. Produkują ile się da. — Westchnął. — Harry'emu odbiło. Starość albo obłęd. W-1 nie potrafi mu pomóc.
Dawid wstał, ale zawahał się.
— Walt, sądzę, że już najwyższy czas, abyś mi powiedział. Co ci jest?
— Wynoś się stąd, do cholery — odpowiedział Walt, lecz jego głos stracił brzmienie, a siła, która powinna była wymieść Dawida z pokoju, gdzieś się ulotniła. Przez moment Walt wyglądał bezradnie i bezbronnie, zaraz jednak rozmyślnie zamknął oczy i tym razem jego głos zabrzmiał jak złowrogi pomruk. — Wyjdź. Jestem zmęczony. Muszę odpocząć.
Dawid długo szedł brzegiem rzeki. Już od tygodni, od miesięcy nawet, nie odwiedzał laboratorium. Nikt go tam nie potrzebował. Czuł, że zawadza. Przysiadł na zwalonym pniu i spróbował sobie wyobrazić, co oni myślą o ciężarnych dziewczętach. Na pewno je szanują. Nosicielki życia tak wśród nich nieliczne. Może Walt obawiał się powstania jakiejś nowej odmiany matriarchatu? Mogłoby do tego dojść. Dyskutowali nad tym problemem przed laty, w końcu jednak odsunęli go jako jedną z rzeczy, na które nie mieli wpływu. Mogłaby się zrodzić nowa religia, ale nawet gdyby starsi wiedzieli, że się na to zanosi, nie byliby w stanie nic uczynić. Co w końcu mieliby robić? Rzucał gałązki na gładką taflę wody, płynącą tej spokojnej, zimnej nocy bez jednej bodaj zmarszczki — i wiedział, że na niczym mu nie zależy.
Podniósł się ciężko i ruszył dalej, czując nagle, że jest mu zimno. Zimy były coraz sroższe, zaczynały się wcześniej, trwały dłużej i przynosiły więcej śniegu niż dawne zimy jego dzieciństwa. Ledwie człowiek przestał wzbogacać powietrze dymami i spalinami, atmosfera powróciła do stanu sprzed lat: zimy i lata były wilgotniejsze, niebo bardziej gwiaździste niż w najodleglejszych wspomnieniach Dawida, a każdej kolejnej nocy gwiazd pojawiało się jeszcze więcej niż poprzedniej; w dzień niebo było nieskończenie błękitne, nocą zaś aksamitnie granatowe, z blaskiem gwiazd nie znanym dawniej człowiekowi.
Skrzydło szpitala, w którym pracowali teraz W-1 i W-2. jarzyło się od świateł i w jego to stronę podążył Dawid. W pobliżu szpitala przyśpieszył kroku: za dużo było tych świateł, a widział też na tle okien sylwetki poruszających się ludzi, zbyt wielu ludzi, starszych.
W hallu natknął się na Margaret. Łkała bezgłośnie, nie bacząc na łzy płynące krętymi strużkami po policzkach. Nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat, ale wyglądała na więcej; Dawid z bólem pomyślał, że zaliczył ją do “starszych”. Kiedy zaczęli tak o sobie mówić? Czy to dlatego, że chcieli się jakoś odróżnić, a żadne nie pozwoliło sobie na nazywanie tamtych po imieniu? Klony! — rzekł brutalnie sam do siebie. — Klony! Istoty nie w pełni ludzkie. Klony.
— Co się stało, Margaret? — Uczepiła się jego ramienia, ale nie mogła mówić. Ponad jej głową Dawid ujrzał bladego i roztrzęsionego Warrena. — Co się stało?
— Wypadek w młynie. Jeremy i Eddie nie żyją. Kilkoro młodych odniosło rany. Jak poważne — nie wiem. Są tam, w środku. — Wskazał palcem w kierunku bloku operacyjnego. — Clarence'a zostawili. Zwyczajnie: przeszli obok i zostawili go. Myśmy go przynieśli, ale nie wiem… — Potrząsnął głową. — Zostawili go i tyle. Wzięli tylko swoich.
Dawid pobiegł korytarzem do gabinetu pierwszej pomocy. Sara zajmowała się Clarencem, a kilkoro starszych przechodziło to w przód, to w tył, ustępując jej z drogi.
Dawid odetchnął z ulgą. Sara od lat pracowała z Waltem: Była w tej roli najlepsza, zaraz po lekarzu. Zrzucił kurtkę i podszedł do niej.
— W czym mógłbym pomóc?
— Kręgosłup — powiedziała z napięciem. Była bardzo blada, ale pewnymi dłońmi tamponowała podłużną ranę w boku Clarence'a, po czym założyła na nią gruby opatrunek. — Tu trzeba szyć. Ale boję się, że to kręgosłup jest naprawdę groźny.
— Złamanie?
— Tak mi się zdaje. Obrażenia wewnętrzne.
— Gdzie, do cholery, podziewają się W-1 i W-2?
— Są ze swoimi. Mają, zdaje się, dwoje rannych. — Po dożyło dłoń Dawida na opatrunku. — Przytrzymaj to mocno przez chwilę. — Przycisnęła stetoskop do piersi Clarence'a, spojrzała mu w oczy i prostując się powiedziała: — Nic więcej nie mogę tu zrobić.
— Zaszyj tę ranę. Pójdę po W-1.
Dawid ruszył korytarzem, nie widząc starszych, którzy usuwali mu się z drogi. Przed drzwiami sali operacyjnej zatrzymało go trzech młodych mężczyzn. Poznał H-3 i zwrócił się do niego:
— Mamy tam człowieka, który prawdopodobnie umiera. Gdzie jest W-2?
— Kto? — zapytał H-3 z miną niewiniątka.
Dawid nie od razu przypomniał sobie imię. Patrzył w twarz chłopaka i czuł, że dłonie zaciskają mu się w pięści.
— Doskonale wiesz, o kogo mi chodzi. Potrzebny nam lekarz, a tam za drzwiami siedzi jeden albo dwóch. Jednego z nich chcę wywołać.
Uświadomił sobie jakiś ruch za plecami, a odwróciwszy się, zobaczył, że nadchodzi jeszcze czwórka : dwie dziewczyny i dwóch chłopców. Uniwersalni — pomyślał. Każde może robić to, co drugie.
— Poproście go tu do mnie — zażądał. Zobaczył, że jednym z nowo przybyłych jest Cl-2, i jeszcze surowszym tonem dodał: — Chodzi o Clarence'a. Sara twierdzi, że ma pęknięty kręgosłup.
Wyraz twarzy Cl-2 nie zmienił się ani na jotę. Cała czwórka zbliżyła się do Dawida. Otoczyli go, a za jego plecami H-3 oznajmił:
— Powiem im, Dawidzie, jak tylko skończą.
Dawid zrozumiał, że nic nie zdoła zrobić. Absolutnie nic.