11

Nim minęła pierwsza godzina podróży, życie na łodzi stało się rutyną. Okrzyki żegnających poginęły w przestrzeni; pozostała jedynie spokojna rzeka, nieme lasy i pola i miarowy plusk wioseł.

Po tygodniu treningu cała szóstka była świetnie zaprawiona do roboty, współdziałało im się doskonale. Lewis, projektant łodzi, trzymał straż na dziobie i wypatrywał niespodziewanych przeszkód. Trzej z braci i Molly wiosłowali na pierwszej zmianie, a Ben siedział za Lewisem.

Z przodu, tam gdzie umieścili zwinięty teraz baldachim, łódź miała nadbudówkę. Osłonięta była także ta część rufy, w której mieściły się cztery koje. Wykorzystano każdy centymetr powierzchni, głównie na żywność, zapasowe ubrania, medykamenty i nienagannie poskładane wodoszczelne sakwy, do których podróżnicy mieli ładować dokumenty, mapy i w ogóle wszystko, co ich zdaniem mogło przedstawiać jakąkolwiek wartość. /Molly wiosłowała i obserwowała linię brzegu. Opuścili już znaną sobie partię doliny z polami uprawnymi; krajobraz ulegał zmianie. Dolina to się zwężała, to znów poszerzała, po lewej stronie wznosiły się strome urwiska, po prawej na stokach wzgórz rosły lasy. Drzewa stały nieruchomo, ciszę poranka zakłócał jedynie plusk wioseł.

Patrząc, jak wiosło zanurza się w przejrzystej wodzie, Molly pomyślała, że jej siostry pełnią w tym tygodniu dyżur w kuchni. Wspólne żarty, wspólne zajęcia. Może już zaczęły za nią tęsknić… Wiosłowała miarowo, unosiła wiosło, patrzyła, jak na nowo zanurza się w wodzie.

— Uwaga, skała! Godzina dziesiąta, dwadzieścia metrów! — zawołał Lewis.

Sprawnie zmienili kurs, omijając przeszkodę szerokim łukiem.

— Godzina dziewiąta, dwadzieścia metrów!

Tomasz, który siedział przed Molly, miał szerokie bary i włosy koloru słomy, równie jak słoma proste. Lekki wietrzyk podwiewał je do góry, po czym włosy bardzo długo opadały. Mięśnie Tomasza pracowały płynnie, jego skóra lśniła od potu. Molly pomyślała, że byłby z niego świetny model do studium muskulatury. Tomasz odwrócił się i powiedział coś do Harveya, który siedział po przeciwnej burcie, po czym obaj zanieśli się śmiechem.

Słońce wznosiło się coraz wyżej, w twarze bił im żar, niesiony pędem powietrza powodowanym przez ruch łodzi, która sunęła powoli, lecz miarowo, gładko. Molly czuła wilgoć potu nad górną wargą. Wkrótce będą musieli się zatrzymać i rozpostrzeć baldachim. Zwiększy to opór powietrza, ale zdecydowali, że i tak korzyści przeważą stratę.,. wyprawę zorganizowano z uwzględnieniem maksimum bezpieczeństwa i wygody jej uczestników — było to ważniejsze niż pośpiech.

Przed wyprawą zbadano rzekę aż do miejsca, gdzie łączyła się z Shenandoah. Tuż za skałami zaczynał się długi spadek, wiodący do tamtej, bardziej rozlewistej i nieznanej wody. Po południu Molly miała opuścić miejsce przy wiosłach i podjąć swe właściwe zadanie: prowadzenie rysunkowego dziennika wyprawy, w którym miały się również znaleźć wszelkie niezbędne korekcje mapy.

Spróbowali postawić żagiel, ale wiatr w dolinie był kapryśny, zdecydowali więc, że próbę żagla odłożą na później, może do czasu, aż znajdą się na Potomacu. Zatrzymali się, aby rozwinąć baldachim i odpocząć, po czym wrócili do wioseł — wszyscy prócz Molły, która usiadła osobno, ze szkicownikiem i planami rzeki pod ręką. Dłonie miała zesztywniałe i cieszyła się, że może trochę posiedzieć bez ruchu. W końcu wzięła się za szkicowanie.

Tego samego popołudnia dotarli do pierwszych bystrzy, które przepłynęli bez przeszkód. Weszli na wody Shenandoah i zwrócili się na północ. Kiedy przyszłą pora odpoczynku, wszyscy usiedli w milczeniu i nawet Jed stracił ochotę na śmiechy i żarty.

Spali w łodzi, która łagodnie sunęła po wodzie. Molly myślała o siostrach, które po zwinięciu i odłożeniu maty śpią teraz w swych wąskich, białych łóżkach. Z trudem powstrzymała łzy samotności. Silny wiatr poruszał wierzchołkami drzew, a Molly wydało się, że słyszy ich szepty. Za pragnęła wyciągnąć rękę i dotknąć któregoś z braci, wszystko jedno którego. Westchnęła i usłyszała, że ktoś wyszeptał jej imię. Jed. Wśliznął się do jej wąskiej koi i usnęli objęci mocno.

Następnej nocy wszyscy połączyli się w pary i pocieszali wzajemnie, zanim każde zdołało zasnąć.

Rankiem zatrzymały ich znienacka bystrza i wodospad. — Tego wcale nie ma na mapie — oświadczyła Molly Lewisowi, z którym razem stała na brzegu. Rzeka była rozlewista i spokojna, dolinę, w której rosło niegdyś zboże i kukurydza, porastały krzewy i karłowate drzewa. Jeszcze dalej strome zbocza podchodziły tuż do rzeki, która stawała się tym miejscu węższa, głębsza i bardziej wartka. Już po wydrukowaniu mapy, którą się posługiwali, jedno ze zboczy musiało ulec wstrząsowi i rozpaść się na masywne głazy i drobne skalne okruchy, które tworzyły teraz na rzece gigantyczny zator, ciągnący się aż po horyzont. Woda wystąpiła z brzegów, zalewając dolinę na całej szerokości. Przed sobą słyszeli grzmot wodospadu.

— Jesteśmy chyba w pobliżu miejsca, gdzie północna odnoga Shenandoah zlewa się z południową — oświadczyła Molly. Odwróciła się, aby sprawdzić położenie zboczy. — Jeszcze ze trzy kilometry, to tam. — Wskazała palcem wysokie urwisko.

Lewis skinął głową.

— Musimy się cofnąć aż do miejsca, w którym uda się wyciągnąć łódź na brzeg. Przeprawimy się lądem.

Molly spojrzała na mapę.

— Patrz, tu jest droga. Zbliża się tam, wcześniej, prawie do samej rzeki, omija kilka wzgórz — to jakieś pięć kilometrów — i znowu skręca nad rzekę. Udałoby się chyba obejść wodospady. Po drugiej stronie między nami a północną odnogą nie ma nic: żadnej drogi, żadnej ścieżki, nic zupełnie.

Lewis zarządził obiad. Po posiłku i odpoczynku zawrócili łódź i popłynęli pod prąd, trzymając się blisko brzegu i wypatrując śladu drogi. Nurt był w tym miejscu wartki; po raz pierwszy uświadomili sobie, jak ciężko będzie walczyć z prądem przez całą drogę do domu.

Molly wypatrzyła przerwę między wzgórzami, którędy biegła stara droga. Znaleźli miejsce, gdzie można było wyciągnąć łódź na brzeg i przysposobić ją do podróży lądem. Mieli z sobą koła, osie i topory do ścinania drzew na budowę platformy. Czterech braci wzięło się za rozpakowywanie niezbędnych rzeczy.

Wydobyli porządnie poskładane grube spodnie, buty i koszule z długimi rękawami, mające chronić nie tyle przed zimnem, co przed ostrymi gałęziami krzewów, gdyż na czas podróży nie spodziewano się chłodów. Molly i Lewis przebrali się pośpiesznie i ruszyli na poszukiwanie najdogodniejszego przejścia do drogi przez plątaninę krzewów.

Molly pomyślała nagle, że tej nocy będą musieli spać w lesie — i przeniknął ją dreszcz. Czuła, że jej siostry zaniepokojone odrywają wzrok od tego, co akurat robią, wymieniają spojrzenia i z ociąganiem wracają do przerwanej pracy, w niewyjaśniony sposób dotknięte tym samym lękiem, który ją właśnie ogarnął. Gdyby nie była tak daleko, zbiegłyby się do niej, gnane niepohamowanym choć niewytłumaczalnym — impulsem bycia razem.

Molly i Lewis musieli kilkakrotnie zawracać, nim znaleźli przesmyk, którym można było przeciągnąć łódkę do drogi. Gdy powrócili nad rzekę — platforma była już gotowa, a łódź przytwierdzona do niej jak należy. Nad niewielkim ogniskiem grzała się woda na herbatę. Wszyscy mieli już na sobie długie spodnie i buty.

— Nie ma czasu na postoje — rzekł z irytacją Lewis. Do zmierzchu pozostały najwyżej cztery godziny, a trzeba przedtem dotrzeć do drogi i rozbić obóz.

— My możemy ruszać — powiedział cicho Ben — ale Molly napije się tu herbaty i zje kawałek sera. Jest zmęczona, powinna odpocząć. — Ben był lekarzem. Lewis wzruszył tylko ramionami.

Molly patrzyła, jak zaprzęgają się do platformy. W dłoniach trzymała kubek z herbatą i kawał sera barwy zleżałej kości słoniowej. U jej stóp dogasał ogień. Odsunęła się od niego; w grubych spodniach i koszuli było jej za gorąco. Chłopcy zaczęli holować łódź: czterech ciągnęło, a Tomasz popychał z tyłu. Obejrzał się na Molly z szerokim uśmiechem, a zaraz potem łódź przetoczyła się przez głaz, złapała równowagę i gładko pojechała w górę na lewo.

Molly przeniosła się z herbatą i serem nad samą rzekę, ściągnęła, buty i zanurzyła stopy w letniej wodzie. Wiedziała, że żadne z nich nie uczestniczyło w wyprawie przypadkowo, i wcale nie czuła się piątym kołem u wozu. Jedynie siostry Miriam potrafiły dokładnie zapamiętać i odwzorować to, co widziały. Rozwijano tę ich wrodzoną skłonność od najwcześniejszego dzieciństwa. Szkoda, że były takie drobne; Molly pojechała na wyprawę tylko dzięki swojej szczególnej umiejętności, a nie, jak bracia, z racji wyjątkowej tężyzny czy innych zalet. Co do tego jednak, że jest równie jak pozostali niezbędna, nikt nie miał najmniejszych wątpliwości.

Molly rozebrała się, żeby popływać. Woda czesała jej włosy, obmywała skórę, koiła zmęczenie. Kiedy Molly wyszła na brzeg, ognisko już dogasało. Zgasiła je do końca, posługując się w tym celu kubkiem po herbacie, ubrała się i ruszyła śladem pozostawionym przez braci i ciężką łódź.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, poczuła, że jest śledzona. Stanęła nasłuchując, próbując dojrzeć coś między drzewami, ale absolutną ciszę puszczy zakłócał jedynie dobiegający z wysoka, stłumiony szelest liści. Molly obejrzała się znienacka. Nic. Gwałtownie nabrała w płuca powietrza i podjęła marsz na nowo. To nie strach — oświadczyła sobie kategorycznie i przyśpieszyła kroku. Nie było się czego bać. W lesie nie było żadnych zwierząt. Przetrwały tylko owady zdolne żyć pod ziemią — mrówki, termity… Próbowała zatrzymać myśl na mrówkach — to one przejęły teraz funkcje zapylania — zorientowała się jednak, że wciąż popatruje w górę, na rozkołysane drzewa.

Upał był niemiłosierny. Molly zdawało się, że drzewa osaczają ją coraz ciaśniej. To dlatego, że po raz pierwszy w życiu została sama, tłumaczyła sobie. Naprawdę sama poza zasięgiem dłoni, poza możliwością kontaktu z innymi. To samotność gnała ją teraz przez zniszczone przejściem chłopców, powyrywane z korzeniami poszycie. Dlatego właśnie — pomyślała — ludzie w dawnych czasach tracili rozum: wariowali, bo byli samotni, bo nigdy nie zaznali dobrodziejstwa posiadania braci i sióstr, którzy są jak jedno — dzielą te same myśli, te same tęsknoty, marzenia, radości.

Biegła, łapiąc powietrze wielkimi haustami, póki nie zmusiła się, żeby stanąć i pooddychać głęboko przez kilka minut. Oparta o drzewo, czekała, aż puls wróci do normy, po czym ruszyła szybkim krokiem, powstrzymując się od biegu. Lęk minął jednak dopiero w chwili, gdy ujrzała braci.

Tej nocy rozbili obóz pośrodku zapuszczonej szosy w głębi lasu. Drzewa sklepiały się nad nimi nie przepuszczając ani skrawka nieba, a w powodzi napierającej ze wszystkich stron ciemności, niewielkie ognisko wydawało się słabiutkie i blade. Molly leżała sztywno wyprostowana, próbując złowić uchem jakikolwiek odgłos, jakikolwiek dźwięk, który powiedziałby im, że nie są sami na świecie — że ona, Molly, nie została na świecie sama. Wokół panowała martwa cisza.

Następnego dnia po południu Molly narysowała portrety braci. Siedziała na uboczu, ciesząc się słońcem i wodą, która nabrała gładkości i głębi. Myślała o braciach, o tym, jak bardzo różnią się między sobą, i nieświadomie zaczęła rysować ich tak, jak nigdy przedtem nie rysowała — jak nigdy przedtem nie widziała.

Podobał jej się Tomasz. Mięśnie miał podłużne i gładkie, a wysokie, sterczące kości policzkowe dzieliły jego twarz na równe płaszczyzny. Molly naszkicowała portret Tomasza samymi prostymi liniami, które kazały się domyślać kształtu policzków, ostrości wąskiego nosa, sterczącego podbródka. Tomasz wyglądał młodo, młodziej niż siostry Miriam, choć one miały po dziewiętnaście lat, a on — dwadzieścia jeden.

Przymknąwszy oczy, przywołała w pamięci postać Lewisa. Bardzo wysoki, ponad metr osiemdziesiąt. Potężny. Molly narysowała coś na kształt skalnej bryły, z podłużną głową i z twarzą, która — okrągła, pyzata na pozór, z wyjątkiem wydatnego nosa, pozbawiona rusztowania kości — zdawała się rozpływać poza własne kontury. Nos nie bardzo jej się podobał. Przymknęła oczy i po chwili starła go gumką. Narysowała nowy, umieszczony nieco ekscentrycznie i lekko skrzywiony. W portrecie — Molly była tego świadoma było sporo przesady, ale właśnie dzięki temu przerysowaniu udało jej się oddać twarz Lewisa.

Harvey był wysoki i chudy. No i te wielkie stopy — pomyślała Molly, uśmiechając się do wyrastającej spod ołówka postaci., Dłonie duże, oczy całkiem okrągłe, jak kółka.

Od razu widać, że to niezdara, co o wszystko się potknie i każdą rzecz przewróci.

Jed był łatwy. Korpulentny, same krzywizny. Małe, wydelikacone niemal ręce, filigranowy. Drobne rysy, zbyt ciasno skupione na twarzy.

Najtrudniejszy okazał się Ben. Przy niezłej budowie, głowę miał większą niż pozostali, nie był też tak pięknie umięśniony jak Tomasz. A jego twarz była po prostu twarzą żadnych cech szczególnych. Na portrecie Molly Ben miał silniej zarysowane brwi niż w rzeczywistości i lekko zezował, jak zawsze, gdy uważnie czegoś słuchał. Molly przyjrzała się rysunkowi przez zwężone powieki. Nieudany. Za ostry. Nazbyt zdecydowany, za wiele tu siły charakteru pomyślała. — Może za dziesięć lat Ben upodobni się do tego szkicu bardziej niż teraz.

— Skały! Godzina dwunasta, trzydzieści metrów! — krzyknął Lewis.

Molly, jak przyłapana na gorącym uczynku, przerzuciła kartkę szkicownika i wzięła się za rysowanie rzeki oraz czyhających na niej zasadzek.

Загрузка...