24

Przybrana jaskrawymi wstęgami i kwiatami, łódź olśniewał w blasku porannego słońca. Udekorowano nawet stos drewna na pokładzie. Silnik parowy lśnił czystością. Zastępy młodzieży wkraczały dwójkami na pokład przy akompaniamencie śmiechów i ogólnego rozradowania. Tych dziesięcioro, tamtych ośmioro — w sumie sześćdziesiąt pięć osób. Załoga łodzi trzymała się z dala od młodych poszukiwaczy — zaopatrzeniowców, obserwując ich bacznie, jakby w obawie, że karnawałowy nastrój poranka może uszkodzić łódź.

Zaraźliwe rozdokazywanie młodych ludzi było istotnie niebezpieczne przez swoją spontaniczność, dzięki której udzielało się zebranym na brzegu widzom. W czasie gdy łódź szykowała się do szusu w dół rzeki, zapomniano o tragediach minionych wypraw. Ta będzie inna — głosił ogólny nastrój — ci młodzi ludzie zostali specjalnie wychowani i wytrenowani dla potrzeb czekającej ich misji. Odpływają, by spełnić cel swojego życia. Jak tu się nie radować, mając cel życia w zasięgu ręki.

U burty łodzi tkwiło bezpiecznie przytwierdzone canoe z brzozowej kory długości czterech metrów, a przy nim stał Marek w pozie strażnika. Wszedł na pokład wcześniej niż inni, być może nawet tam spał: nikt nie wiedział, jak znalazł się w łodzi, a przecież był tam ze swoim czółnem zdolnym prześcignąć na rzece wszystko, nawet ten duży parowiec o napędzie łopatkowym. Marek z obojętnością przyglądał się scenie pożegnania. Był szczupły i niezbyt rosły, ale bardzo dobrze zbudowany. Jeśli nawet irytowało go, że jeszcze nie wyruszyli, nie dawał tego po sobie poznać. Mógł tak już tkwić od godziny, doby, tygodni…

Na pokład wkroczyli teraz starsi członkowie wyprawy, toteż — wiwaty i śpiewy żegnających przybrały na sile: Nominalni szefowie ekspedycji, bracia Gary, skinęli Markowi na powitanie i zajęli miejsca na rufie.

Stojący na przystani Barry przyglądał się obłoczkom dymu z komina parowca, za którym już pieniła się woda, i myślał o Benie, o Molly, o tych wszystkich, którzy nie wrócili, albo też wrócili tylko po to, by na zawsze trafić do szpitala. Te dzieci — pomyślał — są niemal histerycznie szczęśliwe, Jakby się wybierały do cyrku albo na turniej rycerski, na służbę u boku króla, na potyczkę ze smokiem… Odszukał wzrok . Marka. Intensywnie niebieskie oczy wytrzymały jego spojrzenie i Barry zrozumiał, że przynajmniej Marek wie, co się tu odbywa, Jakie jest ryzyko, jakie cele. Wic, że ta misja oznacza albo koniec eksperymentu, albo też nowy początek dla nich wszystkich. Marek wiedział o tym i, podobnie jak Barry, nie uśmiechał się.

— Ta straszliwa odwaga dzieci — mruknął Barry pod nosem.

— Co takiego? — zapytał stojący przy nim Lawrence, ale Barry wzruszył ramionami, że nic. Nic.

Łódź powoli oddalała się od brzegu, pozostawiając za sobą szeroką bruzdę, która rozbiegała się ku obu brzegom i falami rozbijała o przystań. Odczekali, aż zniknie z pola widzenia.


Rzeka była wartka i mulista, spływające z gór śniegi pod= niosły poziom wody. Prace trwały tu już ponad miesiąc: oczyszczano katarakty, oznaczano bezpieczne przesmyki między skałami, naprawiano szkody, jakie zima wyrządziła na przystani koło wodospadów, budowano przejście lądem. Parowiec spisał się doskonale: tuż po obiedzie dotarli do wodospadów. Całe południe spędzili na rozładowywaniu łodzi i przenoszeniu zapasów do schroniska.

Wzniesiony u stóp wodospadów budynek był wierną kopią dormitoriów z doliny, toteż znalazłszy się w środku, członkowie wyprawy bez trudu zapomnieli o tym, że ich dom stoi samotnie, z dala od innych. Co wieczór zbierali się tu budowniczowie drogi, schodzili się żeglarze; nikt nie zostawał na zewnątrz, w ciemnym lesie. Las wokół schroniska został wykarczowany aż po pasmo wzgórz, które wznosiły się pionowo nad polaną. W najbliższym okresie, kiedy się ociepli, zasieją tu soję i kukurydzę. Nie wolno było marnować żyznej ziemi, nie można było też pozwolić mieszkańcom schroniska na bezczynność w czasie między kolejnymi wizytami parowca.

Następnego dnia członkowie nowej ekspedycji dokonali załadunku wielkiej łodzi u stóp wodospadów i noc przespali w schronisku. O świcie musieli podjąć drugi etap wyprawy do Waszyngtonu.

Marek nikomu nie pozwolił nieść swoich bagaży ani czółna, które przymocował do burty nowej łodzi. Było to już czwarte czółno, jakie zbudował, największe z dotychczasowych i Marek czuł, że nikt poza nim nie pojmie tego połączenia kruchości i siły, dzięki któremu czółno stawało się jedynym bezpiecznym środkiem podróżowania po rzece. Bezskutecznie usiłował przekazać tę prawdę innym uczestnikom wyprawy; żadne z, nich nie chciało nawet słyszeć o samotnym żeglowaniu po nieokiełznanych wodach.

Potomac okazał się rzeką bardziej burzliwą niż Shenandoah, w dodatku pływały po nim kry. O krach nikt nie wspominał — pomyślał Marek, zastanawiając się nad ich pochodzeniem o tej porze roku. Była połowa kwietnia. Na tym odcinku lasy przesłaniały wzgórza i Marek mógł się Jednie domyślać, że na wyżynach leży jeszcze śnieg i lód. Łódź powoli spływała w dół rzeki, a załogą uwijała się na pokładzie, pilnie bacząc na niebezpieczeństwa, jakie krył szeroki, wartki nurt. O zmroku byli już w okolicach Waszyngtonu i przycumowali na noc do wystającego z wody filaru mostowego — strażnika, który samotnie pozostał na posterunku, gdy cała reszta konstrukcji uległa nieubłaganemu działaniu wiatru i czasu.

Wczesnym rankiem zabrali się do rozładunku. Właśnie tutaj Marek miał się z nimi rozstać. Wszyscy liczyli na to, że wróci przed upływem dwóch tygodni, przywożąc pomyślne wieści o możliwościach dostania się do Filadelfii lub Nowego Jorku, a najlepiej do obu tych miast.

Marek wyładował swoje rzeczy, odczepił czółno I zdjął je delikatnie z burty parowca, po czym zarzucił plecak na ramiona. Był gotów. Ubrany w skórzane spodnie, mokasyny 1 miękką koszulę ze skóry, zatknął wzdłuż uda nóż, a na plecionym pasku z jeleniej skóry zawiesił zwój liny. Zniszczone miasto działało na niego przygnębiająco, chciał jak najszybciej znaleźć się z powrotem na rzece. Przeładunek Jut trwał: wynoszono zapasy, a na pokładzie gromadzono sterty materiałów znalezionych przez wcześniejsze ekspedycje i przechowanych w nadrzecznym magazynie. Marek przyglądał się tym poczynaniom przez chwilę, a potem w milczeniu podniósł czółno, założył je na głowę i począł się oddalać.

Przez cały dzień wędrował pośród ruin, trzymając się kierunku północno — wschodniego, który miał go wyprowadzić z miasta i zawieść z powrotem do lasu. Trafiwszy na niewielki strumień, spuścił czółno na wodę i przez kilka godzin płynął meandrowatą strugą, póki nie skręciła na południe. Wówczas uniósł czółno i wszedł do puszczy. Las był gęsty i cichy, znajomy przez swą wieczną obcość. Nim zapadł zmierzch, Marek wyszukał miejsce na biwak, gdzie rozpalił ognisko i ugotował sobie kolację. Zapas suchego prowiantu miał mu wystarczyć na dwa do trzech tygodni, zakładając, że nie znajdzie po drodze niczego do jedzenia — a przecież był pewien, że las go nie zawiedzie. Nie mogło tu przecież zabraknąć pędów paproci, korzeni szparaga i innej jadalnej zieleniny. Im bliżej wybrzeża, tym skutki mrozów były łagodniejsze niż w głębi lądu.

Gdy zaczęło się ściemniać, Marek wykopał płytki rów i napełnił go igiełkami sosny, na których rozpostarł swe poncho. Przyciągnął czółno tak, żeby utworzyło dach, i ułożył się na legowisku. Wiedział, że jego największym wrogiem będą wiosenne deszcze. Potrafiły być ulewne i niespodziewane. Wykonał kilka szkiców i notatek, po czym przewrócił się na bok i wpatrzył w zamierający blask ognia, póki nie zmienił się on w ledwie rozżarzony punkcik na tle głębokiej czerni. Wkrótce potem Marek zasnął.

Nazajutrz doszedł do Baltimore. Miasto spłonęło, widoczne byty też ślady wielkiej powodzi. Marek nie penetrował ruin. Przeniósł czółno do zatoki Chesapeake i ruszył na północ. Lasy zeszły tu aż na sam brzeg rzeki, od strony wody nie dało się dostrzec żadnych śladów ludzkiej działalności. Nurt był bardzo wartki: odpływ łączył się z nurtem rzeki Susquehanna. Marek przez jakiś czas walczył z prądem, w końcu jednak skierował czółno ku brzegowi. aby tam poczekać na przypływ. Uznał, że powinien przeciąć zatokę i trzymać się linii brzegu po przeciwnej stronie. W pobliżu delty Susquchanna rzeka będzie na pewno bardziej wzburzona i przeprawa czółnem może się tam okazać w ogóle niemożliwa. Dookoła pływały kry — niewielkie i przeważnie jeszcze nie spiętrzone — jakby zniesione z całkiem zamarzniętej rzeki, która teraz dopiero tajała.

Marek wyciągnął się na ziemi. Od czasu do czasu sprawdzał poziom wody, a gdy przestało opadać, przysiadł na brzegu i wrzucał do niej patyczki, które w końcu zaczęły dryfować na , północ. Wówczas wyruszył w dalszą drogę. Wiosłował w kierunku północno — wschodnim, sterując ku otwartemu morzu i przeciwległemu brzegowi rzeki.

W pobliżu lądu była spokojna, lecz w miarę zbliżania się do środka zatoki, Marek coraz wyraźniej czuł zmagania przypływu z nurtem rzeki. Mimo że walka dwóch prądów była ledwie widoczna na powierzchni wody, łódź dawała o nich znać: woda stawiała wiosłu większy opór, a czółno wykonywało nieoczekiwane zwroty. Marek z wysiłkiem pracował wiosłami i chociaż czuł słabość własnych barków i nóg w walce z prądem i przypływem, walka ta napawała go jedynie niewysłowioną radością.

Nagle zmagania ustały, przypływ z wielką siłą porwał łódkę na północ, a Markowi pozostało tylko pilnować kierunku i wypatrywać na brzegu miejsca do przycumowania. Brzeg był tu piaszczysty, upstrzony skąpą roślinnością. Marek domyślał się także skał podwodnych, grożących przebiciem dna. Słońce stało już nisko, gdy dziób łodzi zgrzytnął cicho o piaszczystą plażę. Marek wskoczył do wody i wyciągnął czółno na brzeg.

Ulokowawszy je bezpiecznie na skarpie, wrócił na plażę, by popatrzeć na drogę, którą przebył. Czarny mur gęstych lasów, turkusowa tafla morza, poznaczona strugami mulistej wody z rzeki, intensywnie błękitne niebo, słońce chylące się ku zachodowi — i nigdzie drugiego człowieka, ani śladu ludzkiego życia, żadnych domów, dróg, niczego. Nagle Marek odrzucił głowę w tył i zaniósł się radosnym, niemal dziecinnym śmiechem triumfu. To wszystko należało do niego. Nikt inny się o to nie upomniał. Nikt nie pojawił się, by zakwestionować jego prawo własności, więc Marek zagarnął wszystko.

Pogwizdując rozniecał ogień z naniesionych przez rzekę drew. Ognisko zapłonęło niesamowitymi barwami, odcieniami zieleni, błękitu, miedzi, szkarłatu. Marek ugotował w słonej wodzie suszoną kukurydzę i mięso i smakował je z zachwytem, a kiedy zasnął przed wygaśnięciem ostatnich płomieni, na jego twarzy nadal gościł uśmiech.

O świcie następnego ranka był już gotów ruszać dalej na północ wzdłuż wybrzeża, w poszukiwaniu dawnej drogi wodnej, która łączyła zatokę Chesapeake z zatoką Delawara. Gdy ją odszukał, okazało się, że z kanału pozostało niewiele: zmienił się w rozlewiste bagno, porośnięte wierzbami i bagienną roślinnością, która przesłaniała zarówno ląd, jak i wodę. Wypłynąwszy na moczary, Marek stracił nagle świat z oczu — wszystko zasłaniały otaczające go zewsząd trawy. Tam gdzie woda była nieco głębsza, roślinność znikała i Marek mógł posuwać się szybciej, ale przez większą część dnia czółno szorowało dnem po twardych łodygach, a Marek przeciągał łódkę chwytając się traw, korzeni, wszystkiego, co akurat znajdował pod ręką — byle posuwać się na wschód. Słońce pięło się po niebie. Marek zdjął koszulę. Pośród traw nie czuło się wiatru. Potem słońce zniżyło się, zapanował chłód i Marek ubrał się z powrotem. Kiedy mógł — wiosłował, a kiedy nie można było użyć wiosła — chwytał się traw i tak powoli przedzierał się przez moczary. Tego dnia nie robił postoju ani na posiłek, ani na odpoczynek; wiedział, że musi opuścić bagno przed zachodem słońca.

Cienie były już bardzo długie, gdy Marek poczuł wreszcie, że woda pod łodzią jest inna. Przyśpieszył pracę wiosła, a z każdym jego zanurzeniem czółno sunęło do przodu płynniej, nie powstrzymywane sterczącymi z wody, czepliwymi łodygami, które przez cały dzień utrudniały drogę. Trawy rozstępowały się, przerzedzały, wreszcie całkiem zniknęły, a wokół Marka swobodnie płynęła spieniona woda. Wiedział, że jest zbyt osłabiony na nową walkę z prądem, toteż pozwolił rzece unieść się w dół i osadzić na brzegu zatoki Delaware.

Następnego ranka zobaczył ryby. Bardzo ostrożnie, aby ich nie spłoszyć, otworzył plecak i wydobył z niego sieć, którą sporządził poprzedniej zimy ku uciesze dzieci z doliny. Sieć miała powierzchnię pół metra kwadratowego i chociaż Marek ćwiczył się w zarzucaniu jej jeszcze w dolinie, wiedział, że nie ma dość wprawy i że pierwsza próba będzie dla niego zapewne ostatnią szansą. Ukląkł w czółnie, które zaczęło dryfować, skoro tylko odłożył wiosło, i czekał, aż ryby podpłyną bliżej. — Jeszcze troszeczkę — ponaglał je szeptem — jeszcze kawałeczek. — W końcu zarzucił sieć, a czółno zakolebało się niebezpiecznie. Marek poczuł ciężar w sieci, szarpnął, pociągnął z całej siły i zaczął wyławiać łup. Oniemiał z radości: w sieci wiły się trzy ogromne srebrzyste ryby.

Marek ukucnął i przyglądał się ich nerwowym skokom, Przez dłuższą chwilę nie miał pojęcia, co z nimi począć. Z wolna zaczął przypominać sobie wszystko, co kiedykolwiek czytał o oczyszczaniu ryb, suszeniu ich mięsa na słońcu, opiekaniu nad ogniskiem…

Na brzegu oprawił zdobycz i rozpostarł mięso na płaskich kamieniach, aby ususzyło się w słońcu. Przyszło mu do głowy, że pod wodą mogą się kryć także i skorupiaki. Ponownie spuścił czółno na wodę, trzymając się tym razem jak najbliżej brzegu. Podpłynął do na wpół zatopionej skały, pod którą znalazł kolonię ostryg, a no dnie piaszczystej zatoki dostrzegł mięczaki, które zniknęły, gdy zmącił wodę. Późnym popołudniem miał już spory zapas ostryg i kilogramy mięczaków wykopanych z dna zatoki. Ryby niestety nie wyschły. Marek wiedział, że jeśli czegoś z nimi nie zrobi, wkrótce się zepsują. Kiedy wpatrzony w zatokę głowił się nad problemem przechowywania ryb w stanie świeżości, uświadomił sobie najprostsze rozwiązanie: kry.

Jeszcze raz wyprawił się na wodę i manewrując odpowiednio blisko sporej bryły lodu, zdołał opasać ją liną i doholować do brzegu. Z gałązek sosny uplótł płaski koszyk, na spód włożył mięczaki, potem ostrygi, na wierzchu zaś ułożył ryby. Koszyk umieścił na krze, a nożem odłupał trochę okruchów lodu, którymi przysypał zapasy. Nareszcie mógł odpocząć. Prawie cały dzień zszedł mu na gromadzeniu pożywienia i zabezpieczeniu go przed zepsuciem. Ale Marek nie żałował. Jedząc później pieczoną rybę i dzikie szparagi był pewien, że jeszcze nigdy w życiu nie miał w ustach czegoś, co byłoby choćby w połowie tak dobre.

Z miejsca jego biwaku wody Delaware wyglądały jak czarna dziura w posępnej puszczy. Od czasu do czasu jakiś bezgłośny płynący w powietrzu blady cień zakłócał doskonałość czerni. Lód — pomyślał Marek. Rzeka była bardzo wezbrana, drzewa przy brzegach stały w wodzie mogły też skrywać się pod wodę, niewidoczne aż do ostatniej chwili. Chłopcu groziły także skały i inne zasadzki. Rozważając ryzyko, na jakie się naraża płynąc czarną rzeką, Marek czuł wyłącznie radosne zadowolenie. Następnego ranka spuścił czółno na wodę i ruszył w stronę Filadelfii.


Miasta są takie przygnębiające — myślał wpatrując się w szare ruiny po obu stronach rzeki Schuylkill, Ja okiem sięgnąć, ze wszystkich stron rozciągał się identyczny krajobraz szarych ruin. Miasto było spalone, a1e nie tak doszczętnie jak Baitimore. Niektóre budynki zdawały się wręcz nietknięte, lecz wszędzie królowała ta sama szarość, ta sama ohyda zniszczenia. Gdzieniegdzie powyrastały drzewa, ale nawet one były tu brzydkie, skarlałe, cherlawe.

Marek poczuł ten sam lęk, na który inni skarżyli się w lesie. Czuło się tu czyjąś obecność, czuło się coś wrogiego. Marek złapał się na tym, że co chwila spogląda w tył przez ramię, i począł wiosłować ze zdwojoną energią. Zamierzał zatrzymać się wkrótce i naszkicować kilka widocznych z rzeki budynków. Powinien też chyba, choćby dla pozoru, zapuścić się trochę w — głąb lądu. Myślał o tym z niechęcią. Zwolnił nieco, aby przypatrzeć się kępie drzew. Były tak zdeformowane, że gatunku nie dałoby się ustalić. Osiki — zdecydował w końcu Marek. Spróbował wyobrazić sobie, jak korzenie tych drzew przedzierały się przez beton i stal ulic, po to tylko, by niżej natrafić na jeszcze większe pokłady betonu i stali.

A przecież w Waszyngtonie też były drzewa — myślał zanurzając wiosło głębiej, aby ominąć sporą, szczerbatą bryłę lodu. Tamte drzewa wyglądały jednak normalnie — a te…

Miały niespełna połowę zwykłej wysokości, były zdeformowane, o nielicznych i groteskowo wykoślawionych gałązkach. Marek gwałtownie wstrzymał łódź. Promieniowanie — pomyślał, czując nagły dreszcz. To skutki zatrucia promieniowaniem. W jego wyobraźni odżyły opisy i fotografie zwierząt i roślin zmienionych przez działanie promieni radioaktywnych.

Zawrócił czółno i puścił się w dół rzeki, do jej zbiegu z Delaware. Miał jeszcze parę godzin do zmroku. Po krótkim wahaniu zawrócił jednak na północ, tym razem zwracając pilniejszą uwagę na zdeformowaną roślinność i mnożące się kry lodowe.

Minął jeszcze jedną kępę poważnie uszkodzonej roślinności. Trzymając się przeciwległego brzegu rzeki, wiosłował dalej.

Filadelfia ciągnęła się w nieskończoność; ruiny poszczególnych budynków prawie niczym się od siebie nie różniły. Od czasu do czasu widać było skupiska domów praktycznie nietkniętych. ale Marek podejrzewał teraz, że to rejony pozamykane w momencie wykrycia radioaktywności. Nie wszedł do żadnego z domów. Z gigantycznych wieżowców pozostały w większości tylko szkielety, ale zachowało się jeszcze wystarczająco dużo, aby usprawiedliwić wyprawę na wielką skalę — pod warunkiem, że budynki nie były skażone. Marek wiedział, że ten problem musi pozostawić Barry'emu lub jego młodszym braciom. On sam płynął dalej. Znów otoczyły go lasy z rosłymi, potężnymi, wybujałymi drzewami. W miejscach gdzie rzeka się zwężała, korony drzew stykały się u góry i łódź sunęła pod nimi jak w tunelu, w którym tylko wiosło pluskało o wodę, a reszta świata wstrzymywała oddech w ciszy półmroku.

Kolejna zagadka — pomyślał przypatrując się nabrzeżom. Rzeka płynęła bardzo wartko, a jednak poziom wody był niski i brzegi wznosiły się miejscami na parę metrów. Być może jest to wynik częściowego zatamowania rzeki — trzeba będzie to sprawdzić przed powrotem do Waszyngtonu…

Już od kilku dni robiło się coraz chłodniej, aż pewnej nocy chwycił mróz. Nazajutrz Marek przepływał przez Trenton, gdzie, podobnie jak w Filadelfii, wszędzie rozciągały się ruiny, a roślinność była karłowata i zniekształcona.

Za cenę nadłożenia kilku kilometrów, opłynął miasto nie wysiadając z czółna, które opuścił dopiero, gdy znalazł się pośród normalnie wyglądających lasów. Wyciągnął łódź na skarpę, zabezpieczył ją i udał się pieszo na północ. Delaware zbaczała w tym miejscu na zachód, on zaś miał dotrzeć do Nowego Jorku. Tego samego wieczora spadł pierwszy deszcz. Marek zostawiał za sobą wyraźne ślady, aby wracając nie musiał szukać czółna. W ulewnym deszczu posuwał się miarowo, osłonięty od stóp do głów wielką peleryną.

Tego wieczora nie znalazł ani kawałka suchego drewna na ognisko, więc żuł zimną wołowinę, marząc w duchu o soczystej rybie.

Kiedy nazajutrz deszcz nie ustał, Marek doszedł do wniosku, że głupotą byłoby iść dalej i narażać się na zgubienie drogi w świecie o rozmazanych granicach, pozbawionych nieba i słońca, które wyznaczałoby podróżnikowi kurs. Znalazłszy kępę świerków, schował się pod największe drzewo i skulił pod swą peleryną, drzemiąc i budząc się na przemian przez cały następny dzień i całą noc. Obudziły go westchnienia drzew oznajmiające koniec deszczu: drzewa otrząsały się z wody, mrucząc coś chórem o paskudnej pogodzie i dziwiąc się chłopcu, który spał — pośród nich. Marek musiał przede wszystkim znaleźć słoneczną polankę, wysuszyć zawartość plecaka, pelerynę, ubranie, które miał na sobie, i mokasyny, wymagające również natłuszczenia… Wyczołgał się spod świerka, wyszeptał słowo podziękowania i począł się rozglądać za dogodnym miejscem do wysuszenia rzeczy, rozpalenia ogniska, zjedzenia porządnego posiłku.

Gdy tego samego dnia trafił na wynaturzoną ściółkę, cofnął się o kilkadziesiąt metrów, przykucnął i uważnie zlustrował rozciągający się wokół las.

Od Nowego Jorku dzielił go — jak przypuszczał — jeszcze jeden dzień marszu: trzydzieści kilometrów, może nieco więcej. Otaczający go teraz las był tak gęsty, że Marek nie potrafił stwierdzić, czy spustoszenie wśród roślin ograniczało się do jednego tylko miejsca. Cofnął się zatem o kilometr, rozbił obóz i pogrążył się w rozmyślaniach o najbliższej przyszłości. Musi omijać wszystkie miejsca, które, jego zdaniem, uległy napromieniowaniu. W takim razie — ile dni straci jeszcze na kluczenie dookoła Nie miał pojęcia. Czas się zatrzymał i Marek nie był już nawet pewien, ile dni spędził w lesie, ani jak dawno temu parowiec przycumował w Waszyngtonie. Pomyślał o reszcie — czy nic im się nie stało, czy odnaleźli magazyny, wydostali materiały, które mieli zabrać Wyobraził sobie; jak brnęliby na oślep przez skażone tereny Filadelfii, przez tę tutaj truciznę. Przeszył go dreszcz.

Jeszcze trzy dni wędrował wzdłuż granicy rejonu skażenia, zbaczając to na północ, to na wschód, to znowu na północ. Do miasta nie zbliżył się ani trochę. Otaczał je pierścień śmierci.

Dotarł do rozległego bagniska, w którym nurzały się gnijąc martwe drzewa i nie wyrastało nic nowego; dalej nie mógł już pójść. Podmokłe tereny rozciągały się jak okiem sięgnąć ku zachodowi; cuchnęły solą i zgnilizną, jak łachy mułu w czasie odpływu. Posmakował wody czubkiem języka i zawrócił. Była słona. Tej nocy temperatura gwałtownie spadła. Rankiem zobaczył poczerniałe drzewa i krzewy. Pałaszując łapczywie kukurydzę z wołowiną, Marek zastanawiał się, czy znajdzie jeszcze kiedykolwiek naturalne pożywienie. Jego zapasy były na wyczerpaniu: skończyły się rodzynki, suszonych jabłek też już prawie nie ostało. Z głodu nie umrze — tego był pewien — ale miło byłoby najeść się do syta świeżych jarzyn i owoców, zupy z mięczaków, gęstej od smakowitych kąsków białego mięsa… Odwrócił myśli od jedzenia i przyśpieszył kroku.

Posuwał się sprawnie, bez trudu odnajdując własne ślady wypalone na drzewach jak znaki drogowe: zakręt, tędy prosto. Wsiadłszy z powrotem do czółna, podążył rzeką Delaware na zachód, by przekonać się, co sprawiło, że poziom wody był tak niski i że wszędzie pływał lód, gęściejszy teraz niż poprzednio. Pomyślał, że to deszcze musiały rozdrobnić większe bryły. Niełatwo było płynąć na przekór bystremu prądowi, a unoszące się na wodzie odłamki lodu czyniły przeprawę jeszcze bardziej, niebezpieczną. Teren był tu płaski. Morek natychmiast dostrzegł zmiany na rzece. Nurt stał się szybszy, wokół czółna pieniła się teraz biała woda bystrzyny, a po obu brzegach rzeki teren zdecydowanie się wzniósł. Rzeka wyżłobiła tu kanał, a nieco dalej następny. Kiedy jej progi stały się zbyt niebezpieczne dla małej łódeczki, Marek wydostał czółno z wody, ukrył je w bezpiecznym miejscu i dalej podążył już pieszo.

Wyrosło przed nim wzgórze, skąpo usiane karłowatą roślinnością i kamieniami. Marek podjął ostrożną wspinaczkę. Było bardzo zimno, Drzewa wyglądały tu tak, jak w pierwszych dniach marca, a nawet pod koniec lutego. Pączki nabrzmiały, lecz nie było widać liści — ani skrawka zieleni, prócz czarnozielonych świerków, przybranych w zimowe igliwie. Na szczycie wzgórza Marek gwałtownie wstrzymał oddech. Rozciągała się przed nim rozległa, oślepiająca w słońcu połać śniegu i lodu.

Miejscami śnieżne pole sięgało brzegów rzeki, gdzie indziej widać je było w sporej odległości, a w górze rzeki, jakieś dwa kilometry od miejsca, gdzie zatrzymał się Marek, powstał niemal zator lodowy. Rzeka wyglądała jak czarna wstążka wijąca się pracowicie przez oślepiające pustkowie.

Widok na południe zasłaniały mu drzewa, ale na północ i zachód ogarniał wzrokiem całe kilometry, dostrzegając jedynie śnieg i lód. Białe góry sięgały czystobłękitnego nieba, dolinom zaś, odkładający się na zboczach śnieg nadał kształt misek. Wiatr zmienił kierunek i dmuchnął Markowi prosto w twarz; mróz zapierał dech w piersiach, wyciskał z oczu łzy. Słońce nie dawało ciepła. Marek pocił się co prawda pod skórzaną koszulą, ale widok śnieżnego bezmiaru i chłód omiatającego go wiatru świadczyły o tym, że słońce poniosło tu klęskę. Ulegając temu złudzeniu, chłopiec zadrżał gwałtownie. Odwrócił się i puścił w dół po stromym zboczu, na kilkanaście metrów przed końcem stoku począł się zsuwać, świadom już od samego początku ślizgawki, że to niebezpieczne, że poruszone kamienie popędzą za nim w pogoń, że mogą go dopaść i zranić, zanim zdoła uskoczyć. Na samym dole fiknął kozła, podskoczył na równe nogi i rzucił się do ucieczki. Biegł długo, słysząc za plecami hurkot spadających głazów.

W jego wyobraźni hałas ten zrósł się z obrazem nadciągającego lodowca, który toczył się ku niemu nieodwołalnie, miażdżąc wszystko w proch.

Загрузка...