Stalowa dłoń wzmocniła uścisk. Molly po omacku odnalazła framugę drzwi i uchwyciła się jej z całych sił.
— Po co ty tu przychodzisz? — wyszeptała. — Po co? — Wszystko przez ciebie! Wszystko popsułaś! Oni się ze! mnie śmieją, zamykają mnie za karę.
— A mimo to przychodzisz tu. Dlaczego?
Marek rzucił się nagle ku ławie z figurkami i jednym zamachem ręki zmiótł wszystko na ziemię. Słoń, głowy, stopa, dłonie — figurki rozprysły się o podłogę, a on sam skakał po nich druzgocąc skorupy, szlochając spazmatycznie, wydając nieartykułowane dźwięki. Molly nie poruszyła się. Atak szaleństwa minął równie nagle, jak się zaczął. Marek spojrzał na ziemisty pył pokrywający podłogę, na zachowane tu i tam szczątki figurek.
— To ja ci powiem, czemu tu przychodzisz — rzekła cicho Molly. Cały czas mocno trzymała się framugi. — Zamykają cię za karę w komórce, prawda? A ty się wcale nie boisz. W tej komórce możesz usłyszeć sam siebie. W wyobraźni widzisz glinę, kamień, któremu nadasz kształt. Widzisz, jak wyłania się z niego forma — to tak, jakbyś ją uwalniał, po zwalał jej swobodnie zaistnieć. To drugie ja, które do ciebie przemawia, wie, jaki to kształt drzemie w glinie. Mówi ci to przez twoje własne ręce, w snach, w obrazach, których nikt poza tobą nie może zobaczyć. A oni, ci powtarzają, że jesteś chory albo niedobry, albo nieposłuszny. — mówią tak, prawda?
Marek przyglądał jej się teraz z uwagą. — Prawda? — powtórzyła Molly.
Kiwnął głową.
— Oni tego nigdy nie pojmą, Marku. Oni nie słyszą, jak szepcze, jak ciągle szepcze to drugie ja. Nie widują takich obrazów. Nie dociera do nich nawet cień, nawet echo tamtego ja — tłumią je bracia i siostry. Szept staje się coraz słabszy, obrazy blakną, aż w końcu znikają zupełnie i tamto ja się poddaje. Może umiera. — Molly przerwała, popatrzyła na Marka i rzekła cicho: — Przychodzisz tu, bo tu właśnie odnajdujesz swoje drugie ja, tak samo jak ja odnalazłam moje. ,A to o wiele ważniejsze niż wszystko, co ni mogą ci dać — albo odebrać.
Marek spuścił wzrok na podłogę, gdzie walały się szczątki figurek, i otarł twarz ramieniem.
— Mamo… — powiedział i urwał nagle.
Molly zbliżyła się do niego. Udało jej się to zrobić, zanim znów przemówił. Przytuliła chłopca z całej siły, a on przylgnął do niej. Oboje płakali,
— Szkoda, że to wszystko rozwaliłem.
— Zrobisz nowe, jeszcze więcej.
— Chciałem ci je pokazać.
— Obejrzałam sobie wszystkie. Były bardzo udane. Szczególnie ręce.
— Ręce były trudne. Palce ciągle tak śmiesznie wychodziły, nie wiedziałem, co zrobić, żeby przestały być śmieszne.
— Ręce są zawsze najtrudniejsze.
Marek odsunął się od niej, a Molly uwolniła go z uścisku. Znowu przesunął ręką po twarzy.
— Chcesz się tu chować?
— Nie, oni wrócą, będą mnie szukali.
— Po co tu przyszłaś?
— Żeby dotrzymać obietnicy — odparła cicho. — Pamiętasz nasz ostatni spacer na wzgórza, kiedy chciałeś wdrapać się na sam szczyt, a ja ci obiecałam, że zrobimy to następnym razem? Pamiętasz?
— Mam tu trochę jedzenia. Możemy je z sobą zabrać powiedział przejęty Marek. — Robię sobie zapasy, żebym miał co jeść, gdyby mi się zachciało.
— Świetnie, zabierzemy je. Wyruszymy, jak tylko trochę się rozwidni.
Dzień był piękny, jedynie na północnym krańcu nieskazitelnie czystego nieba widniały pierzaste chmurki. Każde wzniesienie, każda odległa góra, odcinały się ostro na horyzoncie — za wcześnie było na mgłę, wiał łagodny, ciepły wietrzyk. Cisza była tak doskonała, że ani kobiecie, ani chłopcu nie śpieszyło się, by zmącić ją słowami, toteż wędrowali w milczeniu. Kiedy stanęli na odpoczynek, Molly uśmiechnęła się do Marka, a on odpowiedział uśmiechem i ułożył się z rękami pod głową, wpatrzony w niebo.
— Co tam masz, w tym wielkim worku? — zapytał później w trakcie wspinaczki. Sam niósł przygotowany przez nią niewielki tobołek, Molly zaś szła objuczona swoim worem, przytroczonym teraz pasami do pleców.
— Zobaczysz — odparła. — To niespodzianka. Jeszcze później Marek oświadczył:
— To jest dalej, niż nam się zdawało, prawda? Zdążymy przed zmrokiem?
— Dojdziemy o wiele wcześniej — uspokoiła go. — Ale to rzeczywiście jest daleko. Chciałbyś znów odpocząć? Marek skinął głową. Przysiedli pod świerkiem. Świerki schodzą z gór — pomyślała, przypomniawszy sobie z wszelkimi szczegółami dawne mapy lasów tego regionu.
— Nadal tak dużo czytasz? — zapytała.
Marek poruszył się niespokojnie, spojrzał na niebo, na drzewa, w końcu burknął coś niezobowiązująco.
— Ja tak samo — odparła. — W tym starym domu jest mnóstwo książek, prawda? Tylko trzeba bardzo uważać, żeby nie rozsypały się w proch — takie są zbutwiałe. Codziennie wieczorem, kiedy ty już spałeś, czytałam sobie wszystko, co tam było.
— Tamtą o Indianach też czytałaś? — zapytał Marek przewracając się ną brzuch. Oparł głowę na rękach. Oni wszystko umieli robić: rozpalać ogniska, budować łodzie, szałasy, wszystko.
— A w innej książce jest o chłopcach — chyba z jakiegoś klubu — którzy wyjeżdżali na biwaki i wszystko robili tak, jak dawniej Indianie. Teraz też można by tego spróbować — zakończyła Molly rozmarzonym głosem.
— Czytałem to. Było tam jeszcze o tym, co można jeść w lesie, i tak dalej.
Wędrowali, odpoczywali, mówili o książkach ze starego domu, o rzeczach, które Marek zamierzał wyrzeźbić, podeszli jeszcze kawałek w górę, a po południu stanęli na szczycie, skąd widać było całą dolinę, aż po odległą rzekę Shenandoah.
Molly znalazła płaski, osłonięty kawałek terenu i Marek mógł wreszcie obejrzeć niespodziankę, którą dla niego przygotowała: były tam koce, trochę jedzenia w puszkach, owoce, mięso; sześć placków kukurydzianych i kukurydza do prażenia nad ogniskiem. Po jedzeniu usypali sobie posłanie ze świerkowego igliwia i Marek, ziewając, otulił się kocem.
— Co to za hałas? — zapytał po chwili.
— To drzewa — odparła cicho Molly. — Wiatr idzie górą, nawet kiedy my tutaj go nie czujemy. Drzewa i wiatr szepczą sobie nawzajem różne tajemnice.
Marek roześmiał się i ziewnął raz jeszcze:
— To o nas mówią — powiedział. Molly uśmiechnęła się w ciemności.
— Prawie rozróżniam ich słowa — rzekł Marek.
— Już bardzo dawno nie oglądały ludzkiej istoty — odparła Molly. — Dziwią się zapewne, że w ogóle jeszcze ktoś z nas przetrwał.
— Ja też nie wracam! — protestował Marek. Zjedli właśnie resztkę placków z kukurydzy i suszonych jabłek, ognisko zostało wygaszone, ziemia wokół wyrównana.
— Posłuchaj mnie, Marku. Oni każą mi wracać na oddział reproduktorek. Rozumiesz, co to znaczy? Już nigdy stamtąd nie wyjdę. Dadzą mi lekarstwa, po których stanę się spokojna, nie będę rozpoznawać ludzi ani rzeczy. Takie będzie moje życie, jeśli tam wrócę. Ale ty? Ty tak wiele musisz się nauczyć. Przeczytać wszystko, co jest w starym domu, zapamiętać z tych książek, ile się da — i potem dopiero nadejdzie może dzień, w którym postanowisz odejść. Ale nie teraz, Marku — dopiero, gdy będziesz mężczyzną.
— Zostaję z tobą.
Molly pokręciła głową.
— Pamiętasz głosy drzew? Kiedy poczujesz się samotny, idź do lasu i posłuchaj, co ci mówią. Może wśród nich usłyszysz i mój głos. Nigdy nie będę daleko, jeśli tylko dobrze się wsłuchasz.
— Dokąd pójdziesz?
— Pójdę w dół rzeki, do Shenandoah, szukać twojego, ojca. Tam dadzą mi spokój.
Oczy Marka zaszkliły się łzami, ale chłopiec nie uronił ani jednej. Podniósł swój pakunek i zarzucił go na plecy. Zaczęli schodzić w dół. W połowie stoku przystanęli.
— Stąd już widać dolinę — rzekła Molly. — Dalej pójdziesz sam. Nie patrzył na nią.
— Do widzenia, Marku.
— Czy drzewa będą do mnie mówić, kiedy ciebie nie będzie?
— Zawsze, ilekroć się wsłuchasz. Tamci wierzą, że uratują ich miasta — a przecież miasta są martwe, leżą w gruzach. Za to drzewa żyją i przemówią do ciebie, kiedy tylko będziesz ich potrzebował. Obiecuję ci to, Marku.
Marek podszedł i objął ją bardzo mocno.
— Kocham cię — powiedział.
Potem odwrócił się i ruszył w dół, a Molly patrzyła za nim, póki mogła go dostrzec przez łzy.
Odczekała, aż wyłoni się z lasu i wejdzie w otwartą dolinę. Potem odwróciła się i poszła na południe, w stronę Shenandoch. Przez całą noc szeptały do niej drzewa. Kiedy się obudziła, wiedziała już, że drzewa uznały ją za swoją: nie uciszyły się, jak zwykle rankiem. A ponad i pod, i pomiędzy ich głosami Molly słyszała głos rzeki, bardzo jeszcze odległy, za nim zaś jeszcze inny, który musiał należeć do Bena, coraz potężniejszy, w miarę jak się do niego zbliżała.
Czuła teraz zapach świeżej wody. Głosy rzeki, drzew i Bena zlały się w jedno wielkie wołanie: szybciej; szybciej! Pobiegła ku niemu z radością. Pochwycił ją i zanurzyli się razem w chłodną, słodką wodę.