4

Lilja, wróciwszy do domu tego popołudnia, usłyszała wołanie matki:

– Liljo! Ten Lemuryjczyk, wiesz… Strażnik Goram, czy jak tez on się nazywa, dzwonił i pytał, czy jesteś w domu.

Serce dziewczyny wykonało w jej piersi tak gwałtowny skok, że mało brakowało, a upuściłaby na podłogę tę okropną maszynę.

– Naprawdę? I co mu powiedziałaś?

– Powiedziałam zgodnie z prawdą, że cię nie ma. On na to, że zajrzy koło piątej, bo chce z tobą porozmawiać. Ale ja stwierdziłam, że to nie jest dobry pomysł, bo jeszcze ludzie zaczną gadać, pomyślą, że jesteśmy przestępcami, skoro muszą do nas przychodzić Strażnicy…

Ach, mamo, jakaś ty niemądra, pomyślała Lilja zrozpaczona.

Matka jednak na szczęście ciągnęła:

– Naturalnie o tym mu nie wspomniałam. Poprosiłam go, żeby spotkał się z tobą na rynku w mieście, obiecał, że będzie tam o piątej. Liljo, ty chyba jesteś ostrożna w stosunku do tych Lemuryjczyków? Niech nic przypadkiem nie przychodzi mu do głowy!

– Oczywiście, mamo – zapewniła Lilja lekko poirytowana. – Nasz związek jest najzupełniej platoniczny.

Przygnębiająco platoniczny, dodała w myśli z goryczą.

Ręce jej się trzęsły. Która może być godzina?

Stanowczo za późno. Zdenerwowana postawiła maszynę na kuchennej ladzie i pomknęła do swego pokoju, żeby się przebrać. Nie zważała więcej na urażone okrzyki matki.


Na wielkim rynku w Sadze Lilja znalazła się stanowczo zbyt wcześnie. Gdzie ma się spotkać z Goramem? Przy fontannie na środku? Czy przy restauracji? A może koło schodów wiodących do pałacu Marca? Szkoda, że matka była tak mało precyzyjna.

Lilja cieszyła się bardzo, że jej długie jasne loki lśnią świeżo umyte. Ubrała się w jasnoniebieski kostium spacerowy, idealnie pasujący do jej błękitnych oczu i doskonale leżący. Nie chciała zanadto się stroić, jeszcze mogłoby się wydawać, że za bardzo jej na nim zależy.

Ale przecież tak właśnie było.

Jaką on może mieć do niej sprawę? Ta myśl nie opuszczała jej nawet na chwilę, odkąd matka przekazała jej wiadomość. Może, może, może po prostu chce się z nią ot, tak sobie, spotkać? Tak byłoby najprzyjemniej.

Jej przyjaciel i rycerz, ascetyczny i szlachetny.

Och!

Czyżby zaczynał się wahać?

Nie, tak nie wolno jej myśleć. Obiecała wszak, że będzie go wspierać w dążeniu do szczytnego celu i spełnianiu dobrych uczynków, nie może więc nagle zacząć oczekiwać czegoś zupełnie innego.

Ale czego on może od niej chcieć?

Wielki zegar na ścianie ratusza pokazywał, że do wyznaczonej pory wciąż brakowało kilku minut…

A jeśli on nie przyjdzie?

Gdzie powinna stanąć, jak powinna stać? Wyprostowana czy też nonszalancko oparta o ścianę? Nie, to nie w jej stylu, Rozplotła dłonie, które nerwowo zaciskała. Ach, włożyła nie te buty, do jasnoniebieskiego nie powinna była…

Och, on już, jest! Lilja zwilżyła wargi i usiłowała odzyskać kontrolę nad oddechem.

Nie, nie, pomyślała. Dlaczego przyszedłeś? Dlaczego znów podsycasz moje uczucia? Gdyby nie to, być może łatwiej przyszłoby mi o tobie zapomnieć.

Wiedziała jednak, że to zwyczajne kłamstwo. Jak mogłaby w ogóle zapomnieć kogoś takiego jak Goram?

Nie był wprawdzie najprzystojniejszym ze wszystkich lemuryjskich Strażników, na to jego twarz była zbyt charakterystyczna, ja, jednak pociągała z hipnotyczną wprost mocą, a to dlatego, że go kochała. Kochała tego ascetycznego, szlachetnego, idiotycznie cnotliwego Lemuryjczyka z Elity Strażników.

Goram nadszedł z poważną miną. Z tak poważną, że miał dla niej tylko jeden przelotny uśmiech.

Lilja w odpowiedzi uśmiechnęła się drżąco.

Obrzucił ją jeszcze spojrzeniem mówiącym „Ładnie dziś wyglądasz”, i zaraz potem, nie owijając niczego w bawełnę, oznajmił:

– Liljo, postanowiłem ci o tym powiedzieć osobiście, nie chciałem, żebyś sama próbowała się czegoś domyślać. Złożyłem podanie o przeniesienie i otrzymałem zgodę.

– O przeniesienie? – spytała, czując, jak serce zamiera jej, zdjęte chłodem.

– Tak. Daleko.

Chciała spytać, jak daleko, lecz głos już dłużej jej nie słuchał. Czuła, że jej twarz zesztywniała w maskę, której starała się nadać normalny z pozoru wygląd, lecz to się nie udawało.

– Już się więcej nie zobaczymy – dodał Goram cicho. – To jest więc nasze pożegnanie.

– Ale… dlaczego? – zdołała wreszcie wydusić, a w jej głosie zabrzmiała taka rozpacz, że Goramowi aż serce ścisnęło się w piersi.

– Znasz przecież odpowiedź, Liljo. Lepiej zrobić to teraz, zanim obojgu nam będzie zbyt trudno się z tym pogodzić.

Nic nie mogła poradzić na to, że do oczu napłynęły jej łzy.

– Rozumiem – powiedziała cicho. – Staję się dla ciebie ciężarem. Ale ja nie jestem z natury natrętna.

– Wiem o tym.

– A więc nie powinno być konieczne…

– Owszem – odparł cicho, zdecydowanie. – To jest konieczne.

Trudno było wytłumaczyć sobie tę odpowiedź, Lilja nie chciała zbyt dogłębnie jej analizować.

Na moment przycisnęła dłonie do oczu. Potem oświadczyła zdecydowanym tonem:

– Akceptuję twoją decyzję. Ale ty…

– Tak? – spytał, gdy dalej milczała.

Lilja z trudem dobywała słów.

– Odbierasz mi najpiękniejsze, co mam.

– Co to takiego?

– Nasza przyjaźń.

Przez chwilę na rynku zrobiło się tak cicho, jakby nie było tam nikogo poza nimi dwojgiem. Potem zegar ratuszowy wybił pięć głośnych uderzeń, a Lilja miała wrażenie, że drgają jej wszystkie nerwy.

– Nasza przyjaźń będzie trwała na wieki – oświadczył w końcu Goram.

Dziewczyna mogła mu jedynie kiwnąć głową, wiedziała, że głos jej nie posłucha. Zastanawiała się jednak, jak to możliwe, by przyjaźń, hodowana bez żadnej pożywki, mogła przetrwać.

Ku własnemu zawstydzeniu czuła, jak łzy toczą jej się po policzkach,

Odwróciła głowę i powiedziała niewyraźnie:

– Życzę ci wszystkiego dobrego, Goramie. Zegnaj, mój najlepszy przyjacielu.

Wydawało jej się, że kątem oka dostrzega, jak on wyciąga do niej ręce, zaraz jednak je cofnął. Oddałaby wszystko, byle tylko mogła rzucić mu się w ramiona i przytulić do niego, wiedziała jednak, czego się od niej wymaga. Goram przecież nawet nie próbował wziąć jej za rękę na pożegnanie.

Przyjęła to za dobry znak.

Pobiegła przed siebie, oślepiona łzami.


Marco siedział przy wielkim, czarnym, lśniąco gładkim biurku i czuł się dosyć nieswojo. Z pozycją najwyższego dygnitarza w Sadze łączyło się mnóstwo nudnej papierkowej roboty i to zupełnie mu nie odpowiadało.

Ubolewał w duchu nad tym, że kiedy ktoś okazuje się nadzwyczaj dobry w tym, co robi, szybko zostaje odsunięty od tego zajęcia. Na przykład pielęgniarka, która kocha zajmować się pacjentami, prędko zostaje przełożoną. Przez to traci kontakt z chorymi i więdnie jak pozbawiony wody kwiat. Podobnie rzecz się ma z większością zawodów. Znakomity kucharz, zdolny mechanik samochodowy, sprawny przewoźnik… Wszyscy oni zostawali szefami i wyznaczano ich do załatwiania rozmaitych spraw, do których wcale nie mieli zdolności, i w ten sposób marnował się ich talent.

A Marco lubił przygody. Lubił, kiedy coś się działo.

Roztargniony wyjrzał przez okno. Zobaczył Gorama i Lilję, pochłoniętych najwyraźniej jakąś niezwykle ważną rozmową.

Nie powinieneś tego robić, Goramie, powinieneś postępować ostrożniej. Lilja to bardzo wrażliwa dziewczyna, która stanowczo za bardzo cię polubiła, mówił w duchu.

Do Marca dotarły pewne niejasne pogłoski o tym, że Goram poprosił o przeniesienie. Na razie jednak chyba się na to nie zanosiło.

No cóż, a jednak szybko się pożegnali. Dziewczyna uciekła z płaczem, a Strażnik stał, długo za nią patrząc…

Ojoj, najwidoczniej nie jest to wcale jednostronne zadurzenie!

Zaraz jednak uwagę Marca przykuło co innego. Przez rynek podążała nieduża grupka, trzy matki, które ostatnio stale trzymały się razem: Miranda z synkiem Haramem w wózeczku, a z nią Misa i Siska. Właśnie puściły rączki swoich bystrych córeczek. Małe Madrażątko, Kata, i jej najlepsza przyjaciółka Gwiazdeczka puściły się biegiem, kierując się ku jego pałacowi.

Uśmiechnął się lekko i nacisnął przycisk na panelu. Brama, za ciężka dla tak małych dziewczynek, rozsunęła się sama, Marco przyzwyczaił się już do tych wizyt. Były jakby tchnieniem świeżości w jednostajnej szarości codziennego dnia.

Goram już odszedł. Trzy młode kobiety, o ile oczywiście można nazwać licząca, sobie wiele tysięcy lat Misę młodą, zatrzymały się pochłonięte rozmowa… Marco wrócił do swojej nudnej pracy, jak gdyby niczego nie zauważył.

Ciche szepty, dreptanie po błyszczącej podłodze, chichoty przy drzwiach.

– Wejdźcie, Kato i Gwiazdeczko, wiem, że tam jesteście.

Nieco rozczarowane takim udaremnieniem próby sprawienia mu niespodzianki obie małe panienki wyjrzały zza drzwi. Im bardziej jednak zbliżały się do Marca, tym szybciej szły, a na koniec Gwiazdeczka nie wytrzymała i ruszyła biegiem, rzucając mu się w ramiona.

– Osiuń się, Wiazecko, ja tez cę na lence! – prosiła Kata.

– Ja się nie nazywam Wiazecka, ja się nazywam Giazecka – powiedziała Gwiazdeczka z ponurą miną, ale przesunęła się, robiąc miejsce przyjaciółce.

Marco zacisnął zęby, gdy ciężka jak ołów Kata wbiła mu kolano czy też raczej ostrą goleń w udo.

Z ograniczoną możliwością ruchu siedział, każdym ramieniem obejmując jedną dziewczynkę. Kata urosła już tak bardzo, że spod kędzierzawej, charakterystycznej dla wszystkich Madragów grzywki mogła już patrzeć mu prosto w oczy. Ciężaru Gwiazdeczki, malutkiej panienki przypominającej elfa, prawie nie czuł. Córka Siski była niczym płatek maku, miała tak delikatną skórę i prawie nic nie ważyła. Z podziwem patrzyła na swego ulubieńca.

Marco z trudem zachowywał powagę w obliczu takiego uwielbienia.

– Ciśniemy guzicek, Maku?

– Ciśniemy guzicek, Maku? – jak echo powtórzyła Kata.

– Nie, nie wolno wam naciskać na żadne guziki tych aparatów – oświadczył zdecydowanie.

Gwiazdeczka przekrzywiła głowę z błagalną minką jak prawdziwa mała kobietka.

– Tyko jeden?

Marco zacisnął usta.

– Tyko jeden, Maku?

W ostatniej chwili zdążył zatrzymać przypominającą kopyto rączkę Katy, która, nie czekając na wynik tej rozmowy, już chciała uderzyć w cały panel sterowania.

– No dobrze, tylko jeden – westchnął i pokazał Gwiazdeczce który. – Ten, tylko ten.

Dziewczynka z zachwytem dotknęła wskazanego klawisza i na ekranie ukazała się twarz Tsi-Tsunggi.

– Sikunga! – pisnęła Gwiazdeczka uradowana. -Tata! Ceś, tata!

– Tsi, twoja córka mnie terroryzuje – zaśmiał się Marco.

– Och, jej! – przeraził się Tsi. – Zaraz po nią przyjdę.

– Nie, nie, nie trzeba – uśmiechnął się Marco i wyjaśnił przyczynę wezwania. – Bardzo nam tu przyjemnie we trójkę. Trzymaj się, Tsi!

Marco prędko wyłączył ekran, bo Kata zaczynała się już niecierpliwić.

– Telaz ja, moje taty!

No tak, to było dość skomplikowane. Nikt poza samymi Madragami nie wiedział, kto tak naprawdę jest ojcem Katy. Oni posługiwali się swoimi bardzo zawiłymi tablicami dziedziczenia.

– Telaz ja! – Kata wrzasnęła tak, że Marcowi w uszach zatrzeszczały bębenki.

– Dobrze, dobrze, Kato, możesz nacisnąć na… na… Z lękiem zastanowił się, ile klawiszy zdoła naraz objąć duża rączka dziewczynki. Wreszcie wskazał na jeden, położony nieco bardziej z. boku.

– Ten!

Kata machnęła ręką i opuściła ją wreszcie na panel sterowania z taką silą, że wszystko zatrzeszczało. Ale wcelowała dobrze, sygnał alarmowy rozległ się w całym pałacu. Dziewczynki aż zapiszczały z radości.

– Dobrze, że dzisiaj jestem w domu sam – mruknął Marco. – Inaczej zbiegłby się tutaj cały sztab, ciągnąc węże przeciwpożarowe.

– Weze zalowe – powtórzyła Gwiazdeczka, a zaraz po niej Kata jak wierne echo.

Obie dziewczynki raz. po raz wypowiadały nowe słowa, śmiejąc się przy tym radośnie.

Na jednym z aparatów błysnęło światełko i Marco zaraz potem podniósł kartkę, która się wysunęła. Z wielką ulgą zestawił obie dziewczynki na ziemię, Kata bowiem musiała ważyć co najmniej siedemdziesiąt kilo. Potem zmarszczył brwi.

Na samej górze kartki wydrukowany był zwykły emblemat Świętego Słońca, lecz, o dziwo, zobaczył tam również jeszcze inny znak.

Szeroko otwierając oczy ze zdumienia, patrzył na dwa pryzmaty, oparte o siebie i wierzchołkami skierowane w górę.

Symbol Obcych!

– Pobawcie się teraz moimi miniaturowymi zwierzątkami – powiedział do dziewczynek i nie patrząc na nie, wskazał drugi koniec pokoju.

Słyszał ich kroki, lecz cała jego uwaga skoncentrowana była na kartce, którą trzymał w ręku.

Gdy już ją przeczytał, podniósł głowę i cicho szepnął do siebie:

– Co to może znaczyć?


Zalana łzami Lilja, wróciwszy do domu, na kuchennym stole znalazła wiadomość od matki.

Dzwoniła ta Zenda Brown, zostawiłaś u niej kurtkę. Jak można być taką nieporządną? Obiecałam, że przyjedziesz po nią wieczorem.

O, nie, nie pojadę tam jeszcze raz, pomyślała Lilja. Prawie nigdy nie noszę tej kurtki, a nie mam najmniejszej ochoty ponownie spotykać się z tą kobietą. Nie pojadę tam za nic w świecie, a już na pewno nie dzisiaj. Ta kurtka może poczekać.

W liściku matki był jeszcze dopisek: A poza tym kiedy masz zamiar wysadzić swój krzew róży? Niedługo uschnie.

Ach, całkiem zapomniała o tej róży, tyle miała innych spraw.

Po twarzy znów zaczęły toczyć jej się łzy. Goramie, Goramie, nie chcę dłużej żyć!

Загрузка...