Rozdział 7

Tego wieczoru nic więcej nie byli w stanie zrobić. Nie mogli przecież wyruszyć na poszukiwanie sterty śmieci przy domu, który z pewnością już nie istniał. No i Dolg potrzebował snu.

Za to następnego ranka obudzili się bardzo wcześnie i Móri opowiedział wszystkim całą historię. Bardzo poruszeni nowinami postanowili, że bez względu na pośpiech konieczny dla ratowania Tiril poświęcą czas na poszukiwania. Doskonale pojmowali, że to Cień zaprowadził Dolga na pole bitwy, by chłopiec odnalazł zaginiony znak Słońca. Cień mówił wszak, że nie wie, gdzie należy go szukać, ale wiedział, kto go posiadał: Ursus. Dlatego Dolg został zaprowadzony do grobu Ursusa. Do tego momentu Cień prześledził losy znaku Słońca, potem trop podjęli Dolg i jego ojciec.

Ich obowiązkiem było wykonać zadanie do końca.

Theresa pomyślała sobie, że Cień musi być teraz bardzo zadowolony ze swego małego podopiecznego.

Szczęście ich nie opuszczało. W starej rzymskiej dzielnicy miasta przy rynku znaleźli ruiny domu prefekta, nawet dość dobrze zachowane.

Ponieważ wyglądało na to, że nikt nie interesuje się grupką oglądającą stare ruiny, nic nie stało na przeszkodzie, by zacząć działać. Owszem, mogliby zapytać kogoś uczonego, ale pewnie i tak sami musieliby odpowiadać na swoje pytania, a poza tym nie było żadnych wątpliwości, który dom należał do prefekta – oczywiście ten najelegantszy, wobec tego podjęli badania na własną rękę. Im mniej ludzi wiedziało o ich poczynaniach, tym lepiej.

Móri, który poprzedniego wieczoru myślą zawędrował do pokoju pięknej Flawii, prowadził grupę. Co prawda nie dotarli na piętro, schody bowiem nie zachęcały, by się po nich wspinać, znaleźli jednak najważniejsze: kanał ściekowy. Wychwalali przy tym doskonały starożytny system wodno – kanalizacyjny, dzięki któremu mieli bardzo ułatwione zadanie.

Pozostawało tylko iść wzdłuż rynny. Potem sytuacja znacznie się skomplikowała.

Podwórze było wybrukowane. A rynna zagłębiała się w ziemię.

– Niemożliwe, aby wszelkie nieczystości kierowali pod powierzchnię podwórza – z powątpiewaniem stwierdził Erling. – Przecież wkrótce wszystko by się zapchało! Nie wspominając już, jak okropnie musiało cuchnąć!

– Myślę, że starożytnych takie odory nie zawstydzały – cierpko zauważyła Theresa. – Ale masz rację, ujście bardzo prędko musiałoby się zapchać.

– Chyba że… – wtrącił jeden z żołnierzy. – Chyba że rynna prowadziła dalej?

Rozejrzeli się dokoła, śledząc bieg rynny. W takim razie musiała dochodzić do muru okalającego podwórza, przejść pod nim i…

– Na zewnątrz! – rozbrzmiało jednocześnie kilka głosów.

Szybkim krokiem wyszli za mury dziedzińca.

– Dzięki ci, losie – westchnął Erling. – Wpada do wielkiej sadzawki! A przy murze rosną gęste chwasty.

Przez moment patrzyli zrezygnowani na roztaczający się przed nimi przykry widok. Nikt nie miał ochoty zanurzyć się w szlamowatą, żółtozieloną wodę, pod której powierzchnią falowały oślizgłe wodorosty.

– Może ja mógłbym tu wskoczyć – z ociąganiem zaofiarował się w końcu Bernd.

– Dziękujemy, Bernd – powiedziała Theresa. – To niezwykle odważne z twojej strony. Ale chcielibyśmy cię przywieźć całego i zdrowego do domu, do panny Edith, prawda?

– No, dobrze by było – odrzekł wolno chłopak.

Móri podjął decyzję.

– Po pierwsze nie wiemy, czy znak Słońca naprawdę tu jest. Od tamtych czasów upłynęło blisko dwa tysiące lat. Komuś na przestrzeni wieków musiał wpaść w ręce.

– Deprymująca myśl – westchnął Erling.

– Sądzę więc, że pierwsze, co należy zrobić, to upewnić się, czy szukamy we właściwym miejscu. Tak tu przecież ohydnie. Dolgu, uważam, że powinieneś posłużyć się kulą.

– Szafirem? – jęknął zdumiony chłopiec. – Tutaj znów się zabrudzi! I w jaki sposób szafir miałby…

Móri postanowił przekonać syna.

– Szafir i znak Słońca wywodzą się ze wspólnego źródła, to chyba już zrozumiałeś?

– Małpiatki! – ponuro mruknął chłopiec.

– Nazywaj je jak chcesz! Ale podejmij przynajmniej próbę z kamieniem. Jeśli się nie powiedzie, prędko schowasz szafir z powrotem do torby.

Dolg pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że wówczas będzie już za późno, ale wyjął, wprawdzie bardzo niechętnie, swój ukochany kamień.

Coś zaczęło się dziać, tak błyskawicznie, że ledwie zdołali to zaobserwować.

Szafir jakby eksplodował barwami. Dolg wystraszony prędko położył go na porośniętej chwastami ziemi, nie śmiał nawet dotknąć kuli.

A ona mieniła się i iskrzyła przecudnymi kolorami.

– Znak Słońca jest tutaj – skonstatował Móri. – Ale w jaki sposób dowiemy się, w którym miejscu? Dolg, podnieś szafir jeszcze raz!

Chłopiec się wahał, ojciec więc tłumaczył dalej:

– Nie możesz go traktować w taki sposób! Nie pozwól, by leżał wśród chwastów!

– To my te rośliny nazywamy chwastami, ojcze. Ale one są równie wartościowe jak inne.

– Wybacz mi. – Móri pożałował swoich słów. – Oczywiście masz rację.

Dolg jednak już przykucnął, podniósł swój kamień w górę. Powoli, ostrożnie, z wyrazem uwielbienia na twarzy.

Barwne promienie skupiły się, świecąc w jednym kierunku. Między krawędzią muru a sadzawką widniała jaskrawa wiązka promieni, w której dominowała barwa niebieska. Nigdy jeszcze nie widzieli, by szafir tak lśnił, migotał tyloma rozmaitymi odcieniami.

– Tam! – zawołał Siegbert. – Widzę, gdzie świeci!

Nie wyraził się najściślej, lecz pozostali pokiwali głowami. Na wyścigi starali się przedostać na brzeg.

– Puśćcie Siegberta – postanowił Móri. – Nie możemy się tam pchać wszyscy naraz.

Dumny z powierzonego mu zadania parobek balansował nad ohydną sadzawką. Palcami z całych sił czepiał się krawędzi muru, gałązki biły go po twarzy. Posuwanie się po wąskim, śliskim brzegu nie było wcale łatwe. Chłopak tylko gdzieniegdzie znajdował mocniejsze oparcie dla stóp, ale nie zamierzał się poddać. Przez moment zachwiał się niebezpiecznie, przyjaciele krzyknęli wystraszeni, ale w ostatnim momencie zdołał utrzymać równowagę.

Wreszcie dotarł do miejsca, na które padły promienie szafiru.

– Wiem dokładnie, gdzie to było – wysapał, jedną ręką przytrzymując się szczeliny w murze, a drugą próbując obmacywać ziemię. – Fuj!

Ręka natrafiła na jakieś oślizgłe obrzydlistwo, kępę zgniłej trawy.

– Cóż za miejsce dla znaku Słońca – szepnął Erling.

– Jakże musiał cierpieć! – powiedział Dolg z dziecinnym zatroskaniem.

Siegbert grzebał w ziemi.

– Niczego nie mogę znaleźć! – poskarżył się.

– Spróbuj głębiej! – zachęcał go Móri. – Pamiętaj, że upłynęło prawie dwa tysiące lat!

Siegbert szukał dalej. Od czasu do czasu otrząsał z siebie pokryte szlamem rośliny i inne paskudztwa.

Nagle znieruchomiał z ręką zapuszczoną w ziemię.

– Co się stało, Siegbercie? – spytał kapitan.

– Jest tu coś okrągłego. Chyba kamień – oświadczył, próbując stłumić podniecenie.

– Pewien jesteś?

– Nie, bo to coś jest jakby półokrągłe. Z jednej strony płaskie…

I nagle okrzyk:

– Ojej!

– Co to ma znaczyć? – dopytywali się zniecierpliwieni mężczyźni. – Co wyczuwasz?

– Jakby promienie. Wychodzące z tego kamienia, czy co to jest.

W ciszy słychać było głębokie, drżące oddechy.

– Potrzebna ci pomoc, Siegbercie?

– Nie, ale muszę uważać.

– Nie spiesz się.

– Promienie utknęły, jakby zaczepiły się o korzeń lub coś podobnego. Mam! Jeszcze tylko jeden! Już!

Ostrożnie podniósł coś z pokrytej odpadkami ziemi.

Patrzyli, jak prostuje się z półklęczącej pozycji, w kolanach mu zatrzeszczało, aż wreszcie stanął z pokrytym ziemią przedmiotem w dłoni.

– Chyba to naprawdę on – powiedział dumny niczym paw.

Chętne ręce pomogły mu przedostać się na bezpieczny grunt.

– Ach, tak, tak! – Theresa wypuściła powietrze z płuc. – Ach, Siegbercie!

Nigdy jeszcze nie widzieli szerszego uśmiechu i większej dumy na twarzy niż u Siegberta.

– Dosyć brudny – skomentował krytycznie.

– Z tym sobie jakoś poradzimy – zapewnił go Móri.

Owinęli znak Słońca w chustkę i w triumfalnym pochodzie zanieśli go do oberży. Tam zgromadzili się wszyscy w pokoju Móriego i Dolga, a Nero, któremu nie pozwolono na udział w ekspedycji, żeby nie wzbudzać dodatkowego zainteresowania, witał ich, wielkodusznie wybaczając zdradę.

Znak Słońca został delikatnie, ale dokładnie wymyty do czysta w porcelanowej misce w niebieskie kwiatki. Im wyraźniej się wyłaniał spod warstwy brudu, tym większy budził podziw. Nikt z obecnych nie widział wszak nigdy znaku Słońca z tak bliska.

Najłatwiej przyszło oczyszczenie złocistych promieni, gorzej natomiast sprawa się przedstawiała z półkulą wyciętą z kawałka drewna. Brud wdarł się w słoje drzewa, ale i tak należało się cieszyć, że tarcza słońca całkiem nie zgniła.

W końcu pozostała tylko jedna brudna plamka.

Wyraźnie wyłoniła się także inskrypcja na odwrocie, ale nie mogli jej zrozumieć.

– Spodziewałam się łaciny! – wyznała zdziwiona Theresa. – Być może udałoby mi się ją odczytać. Ale to…? Dolgu, czy to nie są mniej więcej takie same znaki, jak te na skale? W miejscu, gdzie znalazłeś szafir?

– Mniej więcej tak – żałośnie odparł chłopczyk. – Nie całkiem, ale podobne.

Stali zakłopotani. Takie znalezisko, a nie potrafili nic zrozumieć.

– Mam inne pytanie – odezwał się Erling. – Czy możemy uznać, że to centurion posiadł ten znak, który teraz należy do von Grabena?

– Tak musi być – stwierdził Móri. – Bo Cień wspomniał, że “oni” utracili dwa stare, drogocenne znaki. Ursus i jego przyjaciel znaleźli dwa znaki “wiszące na czymś w rodzaju ołtarza” w Rzymie. Zdarzyło się to chyba około roku sto dziesiątego przed Chrystusem, ponieważ bitwa pod Aix miała miejsce w roku sto drugim, a obaj byli dość młodymi ludźmi.

– Teraz więc ważne jest dla nas odnalezienie powiązań centuriona z Ordogno Złym z Leon – stwierdził Erling.

– Zgadza się – przytaknął Móri. – Ale właściwie to nie jest takie istotne. Ważniejsza jest dla nas jeszcze odleglejsza przeszłość. Musimy cofnąć się w czasie aż do starożytnego Rzymu i odnaleźć powiązania z “nimi”, z Cieniem i innymi, którzy są podobni do Dolga.

Theresa otrząsnęła się z zamyślenia.

– Czy możemy spędzić w Aix jeszcze trochę czasu? Nasz przyjaciel wspomniał, że w mieście jest podobno całkiem pokaźna biblioteka. Przywykłam do szperania po księgach, dorastałam wszak w wiedeńskim Hofburgu. Czy pozwolicie mi zbadać sprawę lemurów?

– Oczywiście – zgodzili się.

– Zrozumcie, coś mi podszeptuje, że lemury to nie tylko małpiatki. Chyba gdzieś o tym czytałam, nie bardzo pamiętam.

Ustalili, że Theresa pójdzie do biblioteki. Wciąż jednak otwarta pozostawała sprawa znaku Słońca…

– Moim zdaniem Cień życzył sobie, aby znak przypadł Dolgowi – odezwał się Erling. – Chłopiec powinien nosić go jako ochronę. Znak czyni przecież człowieka nietykalnym.

– I ja tak uważam – bohatersko stwierdził Siegbert. Zdążył już przywiązać się do znaku i uważał go niemal za swój. Musiał jednak ustąpić paniczowi, dobremu i mądremu chłopcu.

– Rzeczywiście, byłbym spokojniejszy, gdyby mój syn go nosił – przyznał Móri. – Bo kardynał nienawidzi Dolga i z pewnością uwziął się na niego, gotów jestem to przysiąc.

O tym wszyscy byli przekonani.

Móri zdążył już oczyścić znaleziony w grobie łańcuch, umocował teraz na nim znak Słońca i sprawdził, czy zapięcie mocno trzyma. Potem zawiesił łańcuch na szyi syna.

Dolg, czując dotyk znaku na gołej piersi, wziął głęboki oddech.

– Czuję się jak… jak… jak święty! – wyjąkał. – Albo raczej wtajemniczony.

– Teraz jesteś odpowiednio wyposażony do walki ze złymi mocami – uroczyście oświadczył Móri.

Dolg przez chwilę przyglądał się znakowi, delikatnie go poprawił. Oczy błyszczały mu uniesieniem.

Potem zwrócił się do Siegberta:

– Dziękuję, że go dla mnie znalazłeś! Niestety, nie mogę się nim z nikim podzielić, bo zdaniem Cienia powinienem go nosić, ale bardzo chciałbym ci podziękować za to, co zrobiłeś. Popatrz!

Ku zdumieniu zebranych Dolg wyjął wielką niebieską kulę. Poprosił, by Siegbert potrzymał ją przez króciutką chwilę.

– Nie bój się – zachęcał chłopiec, widząc wahanie parobka. – Szafir uczyni cię młodszym, piękniejszym i mądrzejszym.

– Byle tylko nie za pięknym – zastrzegł Bernd. – Nie życzę sobie rywali, jeśli chodzi o pannę pokojową Edith.

Wybuchnęli śmiechem, śmiał się także Siegbert.

– Edith nie jest moim marzeniem. W domu, na dworze, mam inną wybrankę, ale ona nawet nie chce zerknąć w moją stronę. Dobrze by było, gdybym mógł trochę potrzymać kamień.

– Bardzo proszę – rzekł z uśmiechem Dolg. – Zasłużyłeś na to.

Drżącymi rękami Siegbert przejął od chłopca kulę, delikatnie, jakby miał do czynienia z najcieńszą porcelaną.

– Ooch – szepnął, oddając szafir właścicielowi. – Dziękuję! Dziękuję, paniczu, nigdy tego nie zapomnę!

– A teraz Bernd, który był gotów zanurkować w tej brei, żeby wyciągnąć znak Słońca! – oświadczył Dolg.

– Co takiego? Ja? – Bernd ze zdziwienia aż rozdziawił usta.

– Oczywiście, proszę! Bohaterstwo należy nagradzać, bez względu na to, na czym polegało.

– W imię Ojca i Syna! Teraz stanę się aż zbyt przystojny!

Wszyscy roześmiali się z takiej naiwnej pyszałkowatości.

Bernd potrzymał kamień przez chwilę, trochę przy tym popłakał, a kiedy później opuszczali oberżę, wszyscy zapewnili młodych chłopców, że bije od nich światło.

I tak było rzeczywiście, jeśli tylko nie stawiało się zbyt wysokich wymagań.

Zaczekali na Theresę i Erlinga przed biblioteką.

Wyszli niedługo, najwyraźniej zaskoczeni i podnieceni.

– Wiedziałam! – zawołała Theresa, nabierając powietrza w płuca. – Wiedziałam, że gdzieś o tym czytałam! Ale że o to chodzi…?

– A co to było? – spytał Móri.

Erling wyjął kartkę, na której zapisali informacje znalezione w książce.

– Lemury, po łacinie lemures… Tak w starożytnym Rzymie nazywano dusze zmarłych, a szczególnie złe, nieczyste upiory. Aby je ułagodzić i trzymać z dala od domu, Rzymianie obchodzili święta, zwane Lemuriami. Przypadały one na dziewiąty, jedenasty i trzynasty maja.

Kąciki ust Dolga opadły.

– Och, nie! – powiedział ze smutkiem. – One nie są złe. Te małe istotki, które pomogły mi na moczarach, nie były złe. Ani Strażniczka, ani Cień, chociaż on czasami może wydawać się surowy. O ile wiem, ja także zły nie jestem.

– Ależ drogie dziecko! – zawołała Theresa. – Ty przecież nie jesteś lemurem! Poza tym w drugiej znalezionej przez nas książce napisano całkiem co innego. Tam nie wspomniano, że są złe, tylko że to rzymskie duchy próbujące odwiedzać domostwa żywych wiosną. Jeśli znalazły się w pobliżu, można je było zakląć. Ojciec rodziny, wyszedłszy z domu boso, rzucał poza siebie dziewięć razy garść bobu i mówił za każdym razem, nie oglądając się: “Przez ten bób wykupuję siebie i swoich”.

Erling dodał:

– A trzecia książka traktowała je jeszcze życzliwiej. W niej napisano, że zła dusza, która nie może zaznać spokoju, to larva, natomiast lemur to dobra dusza.

– To brzmi już znacznie lepiej – rzekł Móri z ulgą. – Postanawiamy, że przyjmujemy to ostatnie.

Dolg uśmiechnął się, jego buzia rozjaśniła się z radości.

Odezwał się kapitan.

– Czy wobec tego możemy przyjąć, że ponieważ Ursus i jego przyjaciel znaleźli znak Słońca przy ołtarzu, to zawieszono go tam przy okazji takiego właśnie święta? I że fragment z literami IMVR, który gdzieś znaleźliście, pochodzi właśnie od słowa “lemuria”, a nie lemury?

Móri miał ochotę wtrącić, że Ursus przypomniał sobie, jak to on i jego przyjaciel skradli znaki właśnie lemurom, ale nie chciał znów wystąpić w roli osoby krytykującej czyjeś pomysły. Kiwnął więc tylko głową, jak wszyscy pozostali.

– Dowiedzieliśmy się jeszcze jednego: Małpiatki otrzymały nazwę lemurów ze względu na swoje podobieństwo do ludzi czy może raczej do duchów. Wierzono, że małpy to duchy powracające na ziemię pod postacią zwierząt – wyjaśniał Erling. – Małpy więc nie mają nic wspólnego ze znakiem Słońca.

– No, to zawsze jakaś pociecha – mruknęła Theresa.

Mogli wreszcie opuścić Aix – en – Provence i podążyć dalej na zachód. Zbaczając z drogi nie stracili znów tak. wiele czasu.

Ku wielkiemu zadowoleniu Dolga nie przejeżdżali przez miejsce, które on i Móri odwiedzili poprzedniego wieczoru. Żaden z nich nie miał ochoty na powtórne oględziny grobu antycznego dowódcy.

Bardziej czasochłonna okazała się pewna pomyłka, kiedy to zajechali zbyt daleko na południe i mało brakowało, a zabłądziliby w Camargue, bagnistym i niezdrowym regionie w delcie Rodanu. Gdy wycieńczeni po trwającej pół dnia męczącej wędrówce przez podmokłe tereny nareszcie poczuli pod stopami stały grunt, rzucili się na trawę, by wypocząć. Konie ledwie trzymały się na nogach, a Nero był kompletnie mokry.

Zdołali jakoś przedostać się dalej na północ i teraz już mieli pewność, że będą mogli trzymać się z dala od Camargue, jeśli tylko nie zboczą z drogi na zachód.

Gdy tak siedzieli lub leżeli w trawie, Dolg wreszcie odważył się przyjrzeć znakowi Słońca z bliska. Towarzysze drzemali, a w każdym razie mieli przymknięte oczy, grzejąc się w ciepłych promieniach.

Dolg przyjrzał się znakom na odwrocie. Bardzo dobrze pamiętał tamte, które widział na skale w moczarach:

Te były inne, a mimo to dostrzegał wyraźny związek. Posłużono się tym samym systemem znaków, ale przekaz był odmienny. Niektóre znaki okazały się identyczne z tamtymi na skale, inne całkiem nowe:

Przyjrzawszy się symbolom długo i dokładnie, lecz nie doszukawszy się w nich żadnego większego sensu, wsunął znak Słońca z powrotem pod koszulę, bo uważał, że właśnie tam jest dla niego najlepsze miejsce.

Po dłuższym odpoczynku wszyscy wrócili do formy i mogli ruszyć w drogę.

– Najprzyjemniejsze, że kardynał i jego ludzie, jak się wydaje, zaniechali pościgu – zauważył Erling, gdy wyjechali na porządną drogę.

– Niestety tak nie jest – odrzekł Móri, który wyczuwał to intuicyjnie. – Ale na pewno stracili ślad.

Miał rację. Poselstwo kardynała dotarło do zamieszkałych we Francji braci zakonnych, którzy natychmiast wysłali oddziały, by powstrzymać wroga. Obaj wszak byli zamożnymi szlachcicami i podlegało im wielu ludzi.

Nie przyszło im jednak do głowy, że ktoś może okazać się na tyle niemądry, by zapuścić się tak daleko na południe, podróżować przez dzikie górskie tereny Prowansji i przerażające moczary Camargue.

Szukali wzdłuż powszechnie uczęszczanych gościńców i niczego ani nikogo nie znaleźli.

Загрузка...