Rozdział 9

Brat Lorenzo odzyskał swoją godność. Siedział w jednej z komnat zamku i do bólu głowy rozmyślał o tym, co się stało.

– Nie chcę mieć do czynienia z tą kobietą – szeptał pod nosem. – To czarownica, a takie starym zwyczajem powinny spłonąć na stosie!

Przygryzł wargę. Dobrze, że żaden z mu podległych nie widział jego upokorzenia. Rozpierzchli się na wszystkie strony, myśląc tylko o ratowaniu własnej skóry. Zdążył wejść na górę przez nikogo nie widziany i szybko się przebrać. Podarte ubranie cisnął na dno szafy.

Czarownica, w każdym razie poganka, a już z całą pewnością nie katoliczka.

Kardynał von Graben będzie musiał sam się nią zająć.

Na tę myśl brat Lorenzo się uśmiechnął. Tak, niech tak się stanie. Weź się za nią, stary nieśmiertelny dziadu, może wreszcie przyjdzie twój koniec! Niech to upiorne zwierzę, przywołane przez wiedźmę, skoczy ci do gardła i rozerwie na kawałki. Z radością będę na to patrzeć.

Wtedy może nareszcie zapanuje porządek w Zakonie Świętego Słońca.

Ze mną, jako wielkim mistrzem.

Upływają lata, wcale nie staję się młodszy. A staruch ani trochę nie szykuje się na tamten świat, pazurami czepia się życia. Wiem, dlaczego, ale i tak go przeżyję. Okres świetności Zakonu przypadnie na mój czas, nie jego.

Nie wierzę, żeby ta kobieta zdążyła coś zauważyć. Bardzo prędko się zakryłem. Zobaczyła tylko siwe włosy na piersi i potężne ciało. Imponujący widok.

A jednak… Wstyd i hańba! Zmuszony do odwrotu, potykający się na schodach. Ale ona dostanie za swoje! Gdy tylko staruch umrze, postaram się, aby spłonęła na stosie i nigdy nie mogła już powrócić.

Spojrzał na niebo, niebieszczejące nad Pirenejami.

A co z przesłuchaniami? Jak je teraz prowadzić?

O, nie, kardynał będzie musiał zająć się tym osobiście.

Brat Lorenzo od wszystkiego umył ręce.

Pireneje.

Móri odetchnął z ulgą. Zdołali dotrzeć aż tak daleko.

Przed nimi rozciągały się przepiękne, porośnięte liściastymi lasami góry. I co więcej: kardynał opisał Theresie właściwą drogę. Nie musieli szukać, błądzić na oślep po nieznanych górskich bezdrożach.

Kilka dni temu przeżyli nieprzyjemną przygodę. Teraz, kiedy zbliżali się do celu, trudniej przychodziło im wybieranie okrężnej drogi. Musieli podążać prosto, a bracia zakonni tylko na to czekali, gotowi do ataku.

Zrozumieli wówczas, że kardynał jeszcze się nie poddał. Rycerze byli wprawdzie inni, lecz nie pozostawiało wątpliwości, kto się za tym kryje. Posłańców z pewnością rozesłano do twierdz różnych braci z wieścią, że wróg zmierza w stronę Pirenejów.

No cóż, udało im się jakoś wyjść z ostatniej opresji, a to dzięki dobremu słuchowi Nera. Przyczaili się na wzgórzu i ujrzeli zbrojnych gwardzistów, którzy tym razem czyhali na nich przy drodze.

Z wielkim wysiłkiem pnąc się po stromym zboczu, zdołali ich wyminąć. Szczególnie koniom droga sprawiła trudność, ale najgorsze mieli już za sobą i mogli podążać w stronę celu.

Wioska nosząca nazwę Stary Zamek powinna już być w pobliżu…

Kapitan pierwszy dostrzegł wysoką, strzelistą wieżę, górującą nad połaciami lasu.

Zatrzymali się, by opracować plan walki.

Iść wprost na zamek i zażądać wydania Tiril?

To nie był dobry pomysł.

Rozpoznać teren? Wypytać w wiosce?

Albo wysłać kogoś na zamek w przebraniu, żeby powęszył, sprawdził, czy Tiril rzeczywiście tam jest, a jeśli tak, to gdzie?

Przypuścić szturm?

Rozważali wszystkie za i przeciw, omawiali rozmaite możliwości.

Wioska leżała jakby drzemiąc w palących promieniach słońca. Sjesta. Na uliczkach nikogo nie było widać. Nad domami górował zamek, współzawodnicząc z kościołem o pierwszeństwo w wysokości wieży.

Zamek zbudowano chyba w niepamiętnych czasach, lecz wyglądał na zamieszkany.

Skądś dochodziło pianie koguta, żałosnym rykiem zanosił się osioł.

– Mam ochotę dać mu wody – szepnął Dolg. – Na pewno bardzo mu ciężko.

– Ja tak nie uważam – odszepnęła Theresa. – Osły zawsze sprawiają wrażenie smutnych.

Powrócili do dyskusji. Jak postąpić?

Erling stwierdził z przekonaniem:

– Jeśli cali i zdrowi zdołaliśmy dotrzeć aż tutaj, poradzimy sobie i dalej.

Co do tego wszyscy byli zgodni.

Wreszcie postanowiono, że na zamek spróbuje się przedostać żołnierz władający hiszpańskim.

Żołnierz nazywał się Willy i był tym samym, którego Taran w Theresenhof oczarowała tak, że zgodził się pożyczyć jej swój wspaniały hełm.

Ach, jakże to było dawno! Tygodnie zdały się latami.

Doszli do wniosku, że Willy musi spróbować się przedostać od kuchni. Przystojny, ciemnowłosy mężczyzna o aksamitnych oczach na pewno zdoła zawrócić w głowie jakiejś podkuchennej. Przy okazji wypyta ją o ewentualnych więźniów zamczyska.

Willy z zapałem kiwał głową. Wreszcie nadeszła jego kolej na wykazanie się męstwem.

Jeśli, rzecz jasna, za męstwo można uznać uwiedzenie dziewki kuchennej.

Trudniej natomiast przyszło wymyślenie, w jakiej sprawie przybywa.

Może kupić coś na zamku?

Nie, to zbyt podejrzane, w dodatku mogło kojarzyć się. z żebractwem. A żebracy z pewnością nie są mile widziani i Willy’ego od razu by wyrzucono za drzwi.

A gdyby tak chciał im coś sprzedać?

Tylko co? Prowiantu i wyposażenia, jakie jeszcze im zostało, sami bardzo potrzebowali. Inne rzeczy, które mieli przy sobie, w obcym kraju, w dodatku w siedzibie jednego z braci zakonnych, mogłyby wzbudzić podejrzenia.

Oczy Dolga ożywiło pragnienie.

– Osioł – powiedział. – Stoi na terenie należącym do zamku.

Rzeczywiście, zwierzę uwiązano do słupka na wypalonym przez słońce polu przy murze. Bez odrobiny cienia, bez najmniejszego źdźbła trawy, którym mogłoby się pożywić.

– Ależ, Dolgu! – protestował Móri. – Cóż my poczniemy z osłem? Nie mamy dla niego paszy, poza tym nie zdoła posuwać się równie szybko jak konie. Strasznie jest też wychudzony i słaby.

Wyraz wielkich oczu Dolga mówił sam za siebie.

Móri z westchnieniem ustąpił, bo w zasadzie pomysł był dobry, o ile tylko na zamku zgodzą się sprzedać zwierzę.

No cóż, najważniejsze, że Willy miał powód, by się tam udać.

Nie mógł jednak pójść w mundurze gwardii cesarza – trudno o gorszy pomysł. Móri wyciągnął więc swoją starą, znoszoną opończę, która uratowała go już w wielu sytuacjach. Całości dopełniła para sandałów i Willy wyglądał teraz naprawdę skromnie i pobożnie.

Roześmiał się nerwowo.

– Wadą tego stroju jest, że raczej nie wypada uwodzić w nim dziewczyny.

– No, na to nie bardzo mamy czas – zauważył oschle kapitan.

Theresa i Erling zaopatrzyli Willy’ego w hiszpańskie monety na zakup osła i żołnierz z bijącym sercem wyruszył na zamek. Obserwowali go z lasu. Widzieli, jak się zatrzymuje, by przyjrzeć się z bliska osiołkowi, potem obrzuca wzrokiem imponującą budowlę i z wahaniem podchodzi do kuchennego wejścia od tyłu.

Kapitan zamknął oczy i głęboko nabrał powietrza przez nos.

– Pozostaje nam teraz tylko mieć nadzieję, że on się nie zdradzi.

Chłodni i niechętni służący wpuścili Willy’ego do środka. Przywitał ich słowami “Szczęść Boże” po hiszpańsku i wszedł do kuchni.

W samym środku sjesty niewielu zastał tu ludzi: tylko starego sługę, okazałą matronę z wąsikiem i młodziutką dziewczynę.

Wyłożył sprawę, z jaką przybywa, mówiąc, że jest wędrownym człowiekiem Kościoła, lecz niestety zranił się w kolano i nie może iść dalej. Ponieważ jednak musi podążyć na południe, chciał spytać, czy nie mógłby kupić osła, który stoi uwiązany na polu.

Popatrzyli po sobie. Młoda panna nie miała raczej nic do powiedzenia, więc Willy natychmiast przestał się nią interesować. Kucharka natomiast – dama bez wątpienia musiała być kucharką, sprawiała wrażenie dostatecznie władczej, a jednocześnie łatwo ulegającej wpływom – mogła posiadać cenne informacje. Starszy mężczyzna wydawał się głuchy, w dodatku prędko opuścił kuchnię, i Willy został sam na sam z kobietami.

Musiał działać teraz, zanim inni powrócą do pracy po sjeście.

Willy posłał pani o obfitych kształtach wiele mówiące spojrzenie. Miała z niego wyczytać, że uważa ją za niezwykle powabną, lecz święte powołanie nie pozwala, by mógł poznać ją bliżej.

Podziałało. Kucharka przykazała dziewczynie nanosić więcej wody ze studni.

Willy usiadł tak blisko kobiety, jak tylko pozwalała na to przyzwoitość. Westchnął ciężko i zaczerwienił się, a przynajmniej miał nadzieję, że tak właśnie się stało.

Matrona także próbowała zachowywać się skromnie, lecz fascynował ją już sam fakt, że tak się spodobała świątobliwemu mężczyźnie. Willy czytał w jej myślach, poznawał po spojrzeniu, że pani zastanawia się, jak też on wygląda bez opończy. Oddychała coraz szybciej.

Osioł? Tak, zaliczał się do tutejszego dobytku, ale właściwie był niczyją własnością, bo kasztelan pewnie nie wiedział nawet o jego istnieniu, a nikt inny nie miał nic do gadania.

Pamiętając o przyzwoitości rozsunęła nieco olbrzymie, grube nogi i westchnęła, narzekając na gorąco.

Willy przesiadł się bliżej. Zmusił się, by popatrzeć na jej uda, a potem odwrócił wzrok z, jak sądził, wielką tęsknotą.

Wyjął monety i kilka razy nimi brząknął. Kobieta wpatrywała się w nie jak zahipnotyzowana. Tyle pieniędzy… za marnego osła?

– Ja… hmmm… myślę, że nie zaszkodzi, jeśli go sprzedam – zaczęła wić się na krześle. – Używamy go do wożenia opału i warzyw, ale raczej rzadko. W dodatku ja tutaj decyduję.

– Senora – rzekł Willy. – Dobroć pani jest równie wielka jak jej uroda. Gdy na panią patrzę…

Urwał, jakby przypomniał sobie nagle o swym celibacie.

Natychmiast przysiadła się bliżej; tak blisko, że Willy poczuł bijący od niej odór potu.

– Tak? – rzuciła zachęcająco. Kiedy Willy tylko westchnął, podjęła: – Ach, mój dobry człowieku, rozumiem, jak ciężka do zniesienia może być samotność…

Pokiwał głową.

– Czy pani przeżywa trudne chwile na zamku? – spytał cicho, ze zrozumieniem.

Wzruszyła ramionami.

– Nie jestem z tych, co to źle mówią o chlebodawcy, ale… kasztelan to surowy pan. I dzieją się tu rzeczy, które…

Urwała gwałtownie. Willy niby przypadkiem położył rękę na tłustym udzie. Zadrżało, kiedy kobieta głęboko odetchnęła.

– Widzę, że to bardzo stare zamczysko – powiedział cicho. – Są tu pewnie i lochy?

Być może to obcasowe pytanie było trochę ryzykowne, lecz Willy nie miał czasu do stracenia. W każdej chwili mógł ktoś nadejść.

Kucharka zwilżyła językiem wargi. Drżała już teraz na całym ciele.

– Nic nie mówiłam – szepnęła. – Ale słyszałam krzyki. Krzyki kobiety.

Willy przeżegnał się.

– Niczego nie słyszałem – zapewnił. – Z wieży?

– Nie, nie! Przeciwnie!

– Z lochów?

– Niczego nie powiedziałam.

– Ach, te kobiety – rzekł Willy z udawanym przerażeniem, pozwalając jej drżącej dłoni przesuwać się po opończy wzdłuż linii biodra i uda, a jednocześnie broniąc się skromnie, lecz nie bardzo przekonująco.

– Czyż to nie jest okrutne? – syknęła, spoglądając mu głęboko w oczy. – Ale my o niczym nie wiemy, bo do piwnicy prowadzi tylko jedno zejście, bardzo dobrze strzeżone!

Osiągnęła teraz stan takiego uniesienia, że nie zauważała nawet, że jest wypytywana. Chętnie odpowiadała na wszystko.

– A jak więźniowie dostają jedzenie? – pytał Willy.

Wyjaśniła szeptem:

– Strażnik przychodzi po dwa talerze… Aach! – jęknęła, kiedy przerażony lekko dotknął czubkiem języka jej szyi. Poczuł smak soli i cofnął się z obrzydzeniem, ale ona zrozumiała to jako reakcję żałującego za grzechy mnicha.

– Dwa? A więc jest dwóch więźniów?

– Na to wychodzi – odparła, przyciskając się do jego boku. – Akurat teraz dwoje. Czasami jest ich więcej, a kiedy indziej tylko jeden. Ale jeden jest zawsze. Wydaje mi się, że ta kobieta przybyła dopiero niedawno. A wczoraj…

– Tak?

– Ależ było zamieszanie! Przybiegli z piwnicy, wszyscy jak jeden mąż. Sługa, który ich widział, mówił, że byli do szaleństwa wystraszeni. Ach, zrób to jeszcze raz! Trochę więcej! I niżej…

Dłoń Willy’ego wsunęła się pod czarny fartuch. Dotknął wielkiego brzucha, ale uważał, żeby nie posunąć się “niżej”.

– Kto był taki przerażony?

– Wszyscy. Strażnicy, kasztelan i jego goście.

– A czego się wystraszyli?

– Krzyczeli coś o potworze, sługa nie wiedział, o co chodzi.

Willy wstał.

– Ja… muszę cię już opuścić, pani… święta przysięga nie pozwala mi na takie odczucia… Pani… twoja bliskość na mnie… działa.

Kucharka wyciągnęła do niego ręce.

– Ach, mój drogi, tak długo byłeś samotny, mogę… czy wolno mi dotknąć?

– Och, nie śmiem tego uczynić. Tak być nie może, proszę mnie nie kusić!

Drżącą dłonią złapała go za rękę i skierowała ją ku rozsuniętym udom.

– Zobacz, tutaj, dobrze ci to zrobi, taki jesteś samotny, a ja nic nie powiem. Uwolnię cię od męki, zobacz, dotknij!

Sapała jak miech kowalski. Pewnie wiele kobiet marży o uwiedzeniu mnicha, pomyślał Willy, przeklinając swój pomysł, przez który sam znalazł się w takiej sytuacji. Dłoń kucharki już wciskała się pod opończę i biedny żołnierz znalazłby się w prawdziwym kłopocie, gdyby pod drzwiami kuchni nie rozległy się głosy.

– Och, wracają, wracają! – jęknęła kucharka zrozpaczona. – Dlaczego?

– Pani, sprowadziłaś na mnie zbyt wielką pokusę – wyjaśnił niby z trudem, jakby nie chciał jej ranić. – Ci ludzie zostali zesłani przez Pana. Muszę odejść, zanim się zorientują, jakie uczucia mną targają. Oto pieniądze, czy mogę zabrać osła?

– Tak, tak – wysapała. – Och, jakże cię potrzebuję! Czy wrócisz tu jeszcze?

– Jeśliby się tak stało, czy obiecasz mi, pani, uwolnić mnie od mych żądz?

– Obiecuję, całym ciałem… i duszą – dorzuciła pobożnie.

Willy kiwnął jej głową, podał rękę i pospiesznie opuścił kuchnię akurat w chwili, gdy ktoś położył dłoń na klamce drugich drzwi.

Odwiązał osiołka i zabrał zwierzę ze sobą. Usiłował wrócić do równowagi, a przede wszystkim uspokoić oddech, krótki niczym po biegu.

A najgorsze, myślał, że cała ta sytuacja mnie także podnieciła. Nie rozumiem, przecież ona nie była nawet pociągająca!

Cieszył się jednak, że i kobieta zdążyła się przekonać, iż w istocie jej pożądał, a nie tylko prawił piękne słówka.

Ale jak na miłość boską mógł pożądać tej podstarzałej, tłustej baby? Tego pojąć nie mógł.

Ludzkie ciało bywa doprawdy zdumiewające. Rzadko słucha rozumu, a nawet uczuć.

Bardzo cię proszę, chodź ze mną, prosił w duchu opierającego się osła. Nie mamy czasu na takie siłowanie. Uwierz mi, będzie ci o niebo lepiej u nowych właścicieli, tego dziwnego chłopczyka o gorącym sercu, u jego ojca, który, choć nikt się na nim nie może wyrozumieć, nosi w sobie wszelką miłość świata dla żywych istot, i u babki, która mogła żyć życiem najwyższych sfer i nie zajmować się służącymi, a już na pewno nie osłami, a jednak posiada pełne zrozumienie dla najmniejszej nawet istoty.

Ciągnął zwierzę drogą, ale nikt nie zwracał uwagi na prosto odzianego pielgrzyma i jego osła.

Kiedy był już niewidoczny z wioski, skręcił w las do czekających towarzyszy podróży.

– Więżą w lochach kobietę – oznajmił krótko. – Kucharka słyszała jej krzyk.

– Krzyk – powtórzył Móri martwym głosem. – O, Boże!

Willy przekazał wszystko, co powiedziała mu kucharka.

– Dobra robota, Willy – pochwalił go Erling. – Jak zdołałeś tak wiele się dowiedzieć w tak krótkim czasie?

– Przyszło mi ją uwodzić, i to z takim rezultatem, że to ona prawie uwiodła mnie. Musiałem się siłą stamtąd wyrwać.

Uśmiechnęli się, lecz nie czas był na żarty.

– Co teraz zrobimy? – spytała Theresa, podczas gdy Dolg zaprzyjaźniał się z osiołkiem. Dla zabiedzonego zwierzęcia łagodny ton chłopca był czymś zupełnie nowym, nieufnie też traktował podsuwaną przez Dolga trawę.

– Najwyraźniej nie dostaniemy się do lochów – stwierdził Erling.

– Rzeczywiście, są podobno bardzo dobrze strzeżone – odparł Willy.

– Ale wczoraj czegoś się przestraszyli. Wspominali o potworze?

– Więcej się o tym nie dowiedziałem.

Popatrzyli po sobie.

– Nidhogg? Zwierzę? – z niedowierzaniem powiedział Móri. – Przecież oni nie mogą się włączyć, jeśli mnie przy tym nie ma. To moi towarzysze, nie Tiril.

W ciszy, jaka zapadła, Móri pojął, co się musiało stać. Nocowali wszak w pobliżu wioski i sam Móri znalazł się dostatecznie blisko, by Nidhogg i Zwierzę pozwolili się rozpoznać.

– W każdym razie Tiril żyje – rzekł Erling, chcąc dodać im otuchy.

– Owszem, ale powinniśmy raczej się spieszyć – odparł Móri. – Willy, dowiedziałeś się, czy brat Lorenzo przybył na zamek?

– Bałem się o to pytać wprost, żeby przypadkiem się nie zdradzić.

– Mądrze pomyślane! Ale kucharka wspominała, że kasztelan ma gości?

– Owszem.

Osioł zdecydował się spróbować trawy, Dolg delikatnie podrapał go za uchem. Zwierzę najpierw drgnęło, jakby chciało się cofnąć przed ciosem, zaraz jednak się uspokoiło. Ciemne smutne oczy, podobne do oczu chłopca, patrzyły na Dolga.

W tym momencie osiołek zrozumiał, że temu niedużemu człowiekowi można zaufać. Nigdy dotąd się to nie zdarzyło. Ludzie oznaczali krzyk, ciosy, kopniaki i uwiązanie na spalonej słońcem, pozbawionej trawy ziemi.

W lesie panował przyjemny chłód, trawa była smaczna i nikt nie krzyczał ostrym głosem.

– Chyba możemy przyjąć, że Lorenzo jest tutaj – orzekł kapitan. – Miał dość czasu, by tu dotrzeć. To na pewno on tak brutalnie przesłuchuje pańską żonę.

– Tak – przyznał Móri. – Pytanie tylko, w jaki sposób dostaniemy się do środka.

– Widzę jedno rozwiązanie – powiedział Erling spokojnie.

– Jakie?

– Że wezwiesz swoje duchy.

Móri rozejrzał się dokoła. Na wszystkich twarzach wyczytał milczące poparcie dla pomysłu Erlinga.

– Zgoda – westchnął. – Wobec tego tak zrobimy.

Загрузка...