Rozdział 10

Bratem Lorenzo targał gniew.

Poprzedniego dnia zachował się bardzo nierozważnie. Zszedł do lochu nie zawiesiwszy na szyi łańcucha ze znakiem Słońca. Kto jednak mógł przypuszczać, że okaże się mu potrzebny tutaj, w zamku jednego z braci?

Tego dnia nie zapomniał o amulecie.

Ten znak Słońca, podobnie jak inne należące do pozostałych braci, został wykonany stosunkowo niedawno, wszystkie wykuto w bastionie Zakonu Świętego Słońca, niedaleko stąd.

Tylko Wielki Mistrz, kardynał von Graben, miał prawdziwy znak, ten, który przez stulecia towarzyszył wielkim mistrzom. Ten znak posiadał wyjątkową moc, chronił właściciela w idealny sposób.

Ale i amulety pozostałych braci nie były tylko ozdobami. Poświęcono je na ołtarzu w bastionie. Ułożone kręgiem wokół znaku kardynała, zaczerpnęły mocy prastarego znaku i ich właściciele pozostawali odporni na większość ataków, dopóki je nosili. Nowe znaki miały jednak bez wątpienia mniejszą moc od pierwotnego wzorca.

Lorenzo wiedział, że jego znak wytrzyma starcie z magicznymi zaklęciami czarnoksiężnika, udowodniły to przeżycia innych braci w Norwegii. Mondstein okazał się jednak głupcem i nie chciał go nosić, a to stało się przyczyną jego śmierci.

Kobieta przetrzymywana w lochu jest bez wątpienia wiedźmą, wszak to żona czarnoksiężnika z Islandii.

Przekona się jeszcze, że on, Lorenzo, posiada broń, nad którą wywoływane przez nią duchy nie mają władzy.

Nadszedł koniec sjesty, wezwał więc trzech swoich ludzi, towarzyszących mu w podróży, a także kasztelana i jego strażników.

Po okropnych doświadczeniach poprzedniego dnia strażnicy nie śmieli już schodzić do lochów. Otrzymali polecenie, by pilnować schodów z hallu, i tak więc nikt by się stamtąd nie wymknął. Innego wyjścia z lochów po prostu nie było, a przez otwory okienne mógłby prześlizgnąć się jedynie wąż. Człowiek zdołałby wysunąć zaledwie ramię, jeśli w ogóle udałoby mu się uchylić okno, ale taka możliwość praktycznie nie istniała.

Fakt, że więźniowie tym samym nie dostawali nic do jedzenia, pozostawał nieistotny. Kogo obchodziło, że głodują?

No cóż, kardynał nie życzył sobie śmierci tej kobiety. Lorenzo więc musiał zejść na dół.

Nie sam, o, nie, na to nigdy by się nie odważył, choć rzecz jasna nikomu o tym nie wspomniał.

– Wczoraj byłem nieprzygotowany – bez cienia uśmiechu, ponurym głosem oznajmił zgromadzonym w hallu ludziom. – Dzisiaj żaden potwór nie ośmieli się mnie zaatakować. Kontynuujemy przesłuchiwanie tej kobiety. Jest już tak wycieńczona, że nie zdoła się dłużej opierać, zwłaszcza że od wczorajszego buntu nie dostała ani odrobiny pożywienia czy kropli wody.

Nie przypomniał, że stało się tak, ponieważ nikt nie ośmielił się zejść na dół.

– Pójdę pierwszy – rzekł Lorenzo z mocą, by pokazać, że nie boi się ni diabła, ni trolli. – A wy za mną, wszyscy! Ty również! – władczo nakazał bratu zakonnemu, kasztelanowi.

Jako że Lorenzo w Zakonie Słońca znacznie przewyższał go rangą, kasztelan nie ośmielił się zaoponować.

Stanowczym krokiem, chcąc naprawdę odegnać złe duchy, ruszyli po schodach do lochu.

W lesie Móri wezwał swoich niewidzialnych towarzyszy.

Duchy pojawiły się natychmiast, jakby stały tuż obok i niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę. Bardzo chciały pomóc.

Wszyscy w grupie Móriego mniej lub bardziej przywykli do widoku owych straszliwych istot. Niektórzy, co prawda, nigdy nie widzieli Nidhogga ani Zwierzęcia, i tak pewnie było dla nich lepiej. Mimo wszystko jednak parobcy i żołnierze uskoczyli na widok gromady, która nagle ich otoczyła.

– Nie musisz nam niczego wyjaśniać – prędko oznajmił Móriemu Nauczyciel. – Przysłuchiwaliśmy się waszej rozmowie.

– To dobrze. W jaki sposób przedrzemy się do lochu?

Duchy chwilę szeptały między sobą.

W końcu znów zwróciły się do ludzi.

– Możecie spokojnie dostać się do zamku głównym wejściem, bez żadnego wahania. My zajmiemy się resztą.

– Dzięki! Ale… nie chcemy, by ktokolwiek przy tym ucierpiał.

– To najgłupsza z próśb, jakie usłyszeliśmy – odparł Nauczyciel, krzywo się przy tym uśmiechając. – Dwóch rycerzy Zakonu po prostu nie możemy skrzywdzić, bo noszą swoje znaki Słońca. A pozostali się nie liczą.

– Nie na tyle, by ich po prostu zabić – rzekł Móri ostrzegawczo.

– Zaufaj nam! – odparł Nauczyciel tonem tak beztroskim, że Móri wcale mu nie uwierzył.

Pragnął, aby Dolg został wraz z Nerem, końmi i osiołkiem, ale duchy nie chciały nawet o tym słyszeć.

– Dolg jest równie ważny jak my i w naszym planie odgrywa wielką rolę. Pies także – dodał Nauczyciel. – Nigdy nie docenialiście miejsca Nera w waszym życiu.

– Ja zawsze potrafiłem go docenić – spokojnie wtrącił Dolg.

Nauczyciel obrócił się w stronę chłopca.

– To prawda. Tiril, twoja matka, także. Ale wy pozostali nigdy nie rozumieliście roli psa. Nero zastępuje na ziemi Zwierzę i mógłby wam bardzo pomóc, gdybyście się tylko na to zgodzili.

Nero stanął wyprężony niczym saluki, chart perski, a z oczu pod krzaczastymi brwiami biła duma.

– Wiemy, że Nero jest dla nas niezwykle cenny – zaoponował Móri. – Wszyscy bardzo go lubimy i jeśli nawet czasami staraliśmy się trzymać go z daleka, to dlatego, że się o niego boimy.

– Dobrze, ale dzisiaj jest jego dzień. Prawda, Nero?

Pies przysunął się o kilka kroków, zamachał ogonem, gotów na wszystko.

– Trzymaj się blisko swojego młodego pana – przykazał Nauczyciel. – A oto nasz plan, jeśli macie ochotę go wysłuchać…

Brat Lorenzo, kasztelan i jego ludzie nie dotarli jeszcze do schodów prowadzących do lochów, a już musieli się zatrzymać.

– Cóż tam, do licha! – Lorenzo dotknął swojej twarzy. – Czyżby coś się działo z moimi oczami?

– Nie, naprawdę się ściemnia – stwierdził kasztelan. – Może to zaćmienie słońca?

– Nie słyszałem, by coś takiego miało nastąpić. Wszyscy tu są?

Rozległy się zaniepokojone głosy. Z kuchni dobiegały okrzyki przestrachu.

To pani powietrza zgromadziła nad zamkiem ciemne obłoki. Wilgotne deszczowe chmury otoczyły mężczyzn, gęste tak, że przestali widzieć wyraźnie. Natomiast coś usłyszeli. Kroki.

– Kto biega po hallu? – zawołał kasztelan. – Kto tu jest? Zatrzymać się! Odźwierni? Zostańcie na swoich miejscach!

Ale nikt mu nie odpowiedział. Od bramy dochodziły zalęknione i gniewne głosy, wołano o światło, padały przekleństwa, gdy ludzie obijali się jedni o drugich.

– Kto biegnie po schodach? – ostrym głosem wykrzyknął Lorenzo. – Zatrzymać ich, ktoś chce się dostać do lochu!

– Nie mogę znaleźć schodów! – poskarżył się któryś strażnik. – Gdzie ja jestem?

– Tu są schody, głupcze! – strofował go kasztelan. – Schodź na dół!

Słyszeli zniecierpliwione okrzyki Lorenza, który zdołał wreszcie zebrać swoich podwładnych i zbliżył się do schodów.

W tej samej chwili zalała ich niewidzialna fala, później wielu przysięgało, że woda chlusnęła im w twarze, wdarła się do gardła, omal ich nie dusząc. A przecież tutaj nigdzie nie było wody.

To oczywiście Woda wywołała tę iluzję posługując się napędzonymi przez Powietrze deszczowymi chmurami.

Mężczyźni, pokasłując i plując, odstąpili od schodów. Zorientowali się, że mroczna mgła rzednie. Przy bramie było już całkiem jasno.

Odwrócili się w tamtą stronę.

We wpadającym z zewnątrz blasku słońca, tworzącym aureolę wokół wchodzących, mężczyźni ujrzeli niedużego chłopca z psem. Zwierzę sięgało dziecku prawie do ramion.

Któryś z mężczyzn się przeżegnał, tak niesamowita wydała mu się ta scena. Aura słonecznego światła, olbrzymie niewinne oczy chłopca i strzegący go pies…

Było w nich coś niemal świętego.

Brat Lorenzo nareszcie odzyskał mowę.

– To syn czarnoksiężnika! Stwór nie z tego świata!

Na te słowa strażnicy zareagowali jeszcze większym przerażeniem. Jeśli chłopiec jest nie z tego świata… Może to jeden z aniołów Pana? Przybył tu, aby przygotować ich na Dzień Sądu?

– W imię Jezusa Chrystusa, wyznaję swoje grzechy… – wymamrotał któryś.

– Zamknij gębę! – syknął Lorenzo. – To żaden święty! Przeciwnie!

Ruszył w stronę chłopca, ale zaraz przystanął, bo pies warknął ostrzegawczo. Lorenzo, wciąż mając w pamięci wczorajszego potwora, zatrzymał się w pewnej odległości od dziecka.

– Proszę o wydanie mojej matki – powiedział Dolg jasnym głosem.

Lorenzo zaśmiał się drwiąco.

– Twojej matki? Tej wiedźmy?

– To znaczy, że trzyma ją pan w zamku?

– Tego nie powiedziałem – prędko odparł Lorenzo. Zrozumiał, że się zdradził. – Przychodzisz sam?

– Nie, Nero jest ze mną, mój najlepszy przyjaciel.

– Ten kundel? Masz doprawdy wspaniałych przyjaciół. A twój ojciec? Siedzi w domu, warzy czarodziejskie wywary i puścił syna aż tutaj?

Dolg nic na to nie odpowiedział.

– Wiem, że moja matka jest w tym lochu. Jeśli mi ją wydasz, panie, nic złego nie spotka ani ciebie, ani twoich przyjaciół.

– A niby cóż może nam się stać? – Lorenzo wybuchnął śmiechem, inni mu zawtórowali.

– Może wobec tego sam po nią pójdę – z niezmąconym spokojem zaproponował Dolg.

– Tak sobie to wyobrażasz? – burknął Lorenzo. Na wielkiej odpychającej twarzy pojawił się wyraz przebiegłości. – Ale myślę, że nam się przydasz, chłopaku. Chyba popełniłeś największe głupstwo w życiu. Straż! Łapać go! Posłużymy się nim jako zakładnikiem, żeby wreszcie zmusić jego upartą matkę do mówienia.

Krzyknął w stronę podwórza tak głośno, że głos echem odbił się od wysokich ścian:

– Odetnijcie chłopcu drogę! Nie pozwólcie mu uciec!

Strażnicy na dziedzińcu albo go nie słyszeli, albo też nie mogli ingerować. Zresztą takiego rozkazu wcześniej nie dostali, mieli jedynie nie dopuścić do ucieczki chłopca.

A Dolg wcale nie miał zamiaru uciekać. Stał, oświetlony od tyłu promieniami słońca.

Strażnicy przygotowali się, by zaatakować stojącego nieruchomo Dolga. Nero natychmiast wzmógł czujność. Obnażył zęby, warknął, prawie ryknął jak lew, gotów rzucić się na tego, kto pierwszy ośmieli się tknąć jego pana i przyjaciela.

Strażnicy odruchowo się cofnęli.

– Bierzcie go! – wrzasnął Lorenzo, rozwścieczony takim tchórzostwem.

Któryś ze strażników wyciągnął pistolet.

Tego nie powinien był robić. Na oczach wszystkich zebranych rozegrało się coś niesamowitego.

Nero został przy Dolgu, by go chronić, ale jednocześnie skoczył do przodu. To jednak nie był on. Od psa oderwała się straszliwa bestia, którą widzieli już wczoraj, okaleczony potwór, ten sam, który podarł bratu Lorenzo ubranie.

Strażnicy uskoczyli w tył, niektórzy jak szaleńcy wrzeszczeli ze strachu. Rozpierzchli się na wszystkie strony. Pobiegli na górę po schodach, ukryli się w kuchni bądź w komnatach.

Zwierzę, potworna, okaleczona, kulawa bestia, zniknęło.

W halki zostali jedynie brat Lorenzo i kasztelan. Wprawdzie nie potrafili ukryć strachu, jaki zapalił się w ich oczach, lecz stali z nieugiętym postanowieniem, że nie dadzą się pokonać takiemu smarkaczowi i jego upiornemu psu.

Co prawda pies znów przypominał raczej zwykłego kundla.

Chłopiec i pies stali jak przedtem, zalani potokiem słonecznego światła. Sprawiali wrażenie takich bezradnych…

Strażnicy zaczęli wyglądać z kątów i zakamarków, lecz wejść do hallu nie śmieli.

– Chłopcze, nam dwóm nic złego nie możesz uczynić! – oświadczył triumfalnie brat Lorenzo.

– Wy mnie także nie – z powagą odparł Dolg.

– Ha! Co też ty sobie wyobrażasz! Twój upiorny pies nie obroni cię przed nami. Nas chroni magiczny amulet.

– Wiem o tym – powiedział Dolg spokojnie.

Lorenzo zmarszczył brwi, starając się wyglądać jeszcze groźniej.

– To dzikie zwierzę nie może się na nas rzucić. Jesteśmy nietykalni.

– Ja także.

– Nie wiesz, o czym mówisz. Zobacz!

Lorenzo pokazał swój znak Słońca, kasztelan poszedł w jego ślady. To musi sprawić, że dzieciak wreszcie zrozumie. Lorenzo wiedział bowiem, że wróg świadom jest, iż znak zapewnia bezpieczeństwo.

Podjął tym samym tonem wyższości, do którego się uciekał wobec chłopów i poddanych na swoich włościach w Genui.

– Poddaj się wreszcie i podejdź tutaj! Dobrze wiesz, że nie zdołasz przejść przez bramy!

– Nie wyjdę stąd bez mojej matki.

Taka głupota i upór, i brak szacunku wprawiły Lorenza w niepomierną irytację; zaczął działać bez zastanowienia. Nie dbał już o wzięcie zakładnika, miał tego wszystkiego dosyć! Wyciągnął z pochwy długi sztylet i z krzykiem cisnął nim w Dolga.

Lorenzo wiedział, że potrafi celnie rzucać, był zaprawiony w bojach. Nigdy nie chybiał. A w dodatku szczeniak przy drzwiach nawet nie drgnął.

Ciężki nóż przeleciał nad ramieniem chłopca i z niemądrym pobrzękiwaniem wbił się w ziemię na dziedzińcu.

Lorenzo nie wierzył własnym oczom. Niemożliwe, aby z tak bliskiej odległości nie wcelował.

Wrzasnął:

– Zobaczysz, ja…

Urwał. Kasztelan stuknął go w ramię, lecz Lorenzo nie potrzebował podpowiedzi.

Sam to spostrzegł.

Dolg rozpiął kurtkę i rozsunął jej poły, odsłaniając czarny sweter. Widniał na nim znak Słońca, tak olbrzymi, że na piersi dziecka wydawał się wprost zbyt wielki. Jaśniał magicznym blaskiem, który obaj mężczyźni widzieli tylko w jednym miejscu: tak samo lśnił prastary znak kardynała von Graben.

– Święta Matko Boża – szepnął kasztelan.

– Jeden ze starych! Nie sądziłem, że istnieje wie…

Lorenzo zamierzał spytać: “Gdzie go ukradłeś, chłopcze?”, lecz równałoby się to przyznaniu do braku wiedzy, do słabości.

Uratował ich chrobot dobiegający z piwnic. Dolg, który otrzymał zadanie przetrzymania strażników i obu braci, miał nadzieję, że udało mu się to przeciągnąć dostatecznie długo.

– Zapomnijcie o tym szczeniaku i czworonożnej bestii – rozkazał Lorenzo. – Niech dalej stoją w drzwiach, i tak żywi stąd nie wyjdą. Ruszajcie do lochów zabić czarownicę. Nie jest nam już dłużej potrzebna!

Było to oczywiste kłamstwo, bo rycerze zakonni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie posuną się ani o krok dalej w poszukiwaniu Świętego Słońca, nie poznając informacji posiadanych przez wrogów. Ale brat Lorenzo dość już miał całego zamieszania i postanowił pozbyć się tej kobiety. Powodowany ślepym gniewem chciał zabić.

Niech kardynał mówi sobie, co tylko chce.

Lorenzo przywykł uważać się za mądrzejszego od kardynała, nie był jednak w stanie bez końca zachowywać lodowatej wyższości.

Odwrócili się już tyłem do Dolga i Nera, gdy nagle usłyszeli głos chłopca:

– Przyjaciele! Chrońcie moją matkę!

Och, nie!

Istoty, których nie potrafiliby wyśnić w koszmarnych snach, wypełzły z najmroczniejszych chyba zakątków świata cieni. Przerażające zwierzę stanęło niczym zapora. przed chłopcem i jego psem. Blada, jakby rozciągnięta istota o szablich zębach i kozich oczach pilnowała schodów prowadzących do piwnicy. Sponad ramion strażników wyglądały ohydne zjawy o ludzkich postaciach, znalazły się wśród nich także dwie piękne kobiety, lecz i one zdawały się nie mieć ani odrobiny litości, a jakiś szlachetny z wyglądu, starszy mężczyzna własnoręcznie zajął się rycerzami

Najstraszniejsze jednak było wrażenie bezgranicznej pustki, nicości, bezsensowności i przemijania, jakie ogarnęło ich wszystkich.

Nigdzie nie mogli uciec. Zostali schwytani w pułapkę.

– Nam dwóm nie możecie wyrządzić krzywdy! – Lorenzo opryskliwym tonem zwrócił się do pilnującego go upiora.

– To prawda – odparł Hraundrangi – Móri. – Lecz możemy wam przeszkodzić. Przypomnijcie sobie, co się stało z von Kaltenhelmem, jak grano nim w piłkę na polu. Niezłą wtedy mieliśmy zabawę.

Lorenzo prawie, ale tylko prawie, zapomniał języka w gębie:

– Straże! Zróbcie coś!

Ale ze strażnikami sprawa przedstawiała się jeszcze gorzej niż z rycerzami. Dwóch po prostu straciło przytomność, jeden ze strachu zmoczył spodnie, dwóch innych płakało histerycznie, czkając.

Lorenzo z nienawiścią patrzył na Dolga. Zdawał sobie sprawę, że został pokonany. Ani bowiem on, ani kasztelan nie byli już w pełni nietykalni. Oto znalazł się ktoś, kto posiadł o wiele większą moc niż oni, kto mógł zadecydować o ich życiu. Skąd wziął się ten znak…

Brat Lorenzo do reszty stracił panowanie nad sobą. Odwrócił się do Dolga i syknął:

– Przeklęty czarci pomiocie!

– Nie – cicho odpowiedział Dolg. – Nie jestem czarcim pomiotem. Jestem tu, by oczyścić imię Świętego Słońca, które wy wszyscy z tego Zakonu skalaliście chciwością, egoizmem i okrucieństwem.

W chwili, gdy wypowiadał te słowa, zrozumiał, że taka właśnie jest prawda.

Загрузка...