Rozdział 8

Tiril właściwie porzuciła już nadzieję. Od chwili, gdy została uprowadzona, upłynęły trzy tygodnie. Kto zresztą miał jej szukać? Kto wiedział, gdzie jest?

Móri, jej ukochany Móri, już nie żył, podobnie jak Erling, wierny przyjaciel. Theresa, jej matka, nie znała ich losu. Dzieci w niczym nie mogły pomóc, nawet Dolg. Nie orientowały się w sytuacji, a poza tym były jeszcze za małe.

A biedny Nero? Najdawniejszy przyjaciel, będzie bolał nad utratą swej pani i pana, nie rozumiejąc, czemu go opuścili.

Dolg miał już pewnie urodziny, skończył dwanaście lat. Czy ktoś pamiętał o jego święcie? Jak zresztą mogli świętować, skoro nikt z trojga, którzy wyruszyli na wyprawę, nie powrócił?

Tiril w całym swym upokorzeniu starała się zachować resztki godności. W rogu celi, odrobinę podwyższonym, zdołała osuszyć kamienną, przysypaną tylko ziemią i zgniłą słomą podłogę, tam kładła suche źdźbła i tam starała się przebywać.

Ale wszy i pluskwy także w ten kąt znalazły drogę, nie umiała ich powstrzymać. Całe ciało swędziało ją od ukąszeń, lecz w ciemności nic nie widziała. Tak może było i lepiej. Każdego ranka starała się palcami rozczesywać brudne, splątane włosy, żeby przynajmniej nie porobiły się w nich kołtuny. Wody do mycia nie dostawała, a nocą musiała jeszcze przeganiać ciekawskie szczury.

Czyżby Heinrich Reuss znosił te męki przez ponad dwanaście lat? W takim razie musiał mieć choć trochę lepsze warunki.

Wiele łez przelała w ciszy lochów, ale teraz już nie płakała. Starała się tylko przetrwać, przeżyć bez dręczenia się myślami.

Gdyby znów bowiem zaczęła myśleć, poddałaby się ostatecznie.

A takiej przyjemności nie chciała sprawić swoim oprawcom.

Brat Lorenzo był tutaj. Wciąż przebywał w wysokim, strzelistym zamku. Codziennie zabierano ją do pomieszczeń straży na kolejne przesłuchanie. On tak sobie tego życzył. Nie chciał schodzić do chlewu, jak mówił, w którym więziono Tiril, ani wpuszczać jej do komnat mieszkalnych. To Tiril potrafiła zrozumieć, bo jakże ona wyglądała! A przecież już kiedy zjawił się po raz pierwszy, prosiła o gorącą kąpiel i czyste ubranie. Udał, że jej nie słyszy.

Brat Lorenzo – nie mogła pojąć, dlaczego nazywano go bratem, wszak nie był mnichem; pewnie chodziło o to, że jest członkiem zakonu – był wysokim, ciężkim i budzącym przerażenie mężczyzną. Swoją potężną tuszą, którą podkreślał jeszcze nadmiernie wywatowanymi ramionami, uwydatniającymi się zwłaszcza gdy brał się pod boki, by zwiększyć wagę swego autorytetu, przywodził na myśl króla Henryka VIII albo włoskich książąt z epoki renesansu. Stawał zawsze z szeroko rozstawionymi nogami, a siadał mocno wspierając łokcie na oparciach krzesła, z rozsuniętymi kolanami i stopami zwróconymi na zewnątrz.

Twarz, naznaczona paskudną blizną, sprawiała wrażenie wyrzeźbionej w kamieniu. Nigdy nie rozjaśniał jej uśmiech, ten człowiek traktował samego siebie niezwykle poważnie.

Pierwsze przesłuchanie nie przebiegło po jego myśli…

Tiril siedziała skulona w swoim kącie, nie wiedząc, czy to dzień, czy noc, bo stale otaczała ją ciemność.

Nagle w korytarzu rozległy się ciężkie, pospieszne kroki, w zamku szczęknął klucz. Nie zdarzało się to, odkąd tu przybyła, zdawałoby się całe wieki temu. Jedzenie rzucano jej po prostu przez niewielki otwór w drzwiach, nigdy też nie sprzątano celi.

Nabawiła się uporczywego kaszlu, który bardzo ją niepokoił, lecz nikt nie zwracał na to uwagi, chociaż strażnicy z pewnością musieli go słyszeć.

Drzwi otwarto szarpnięciem i strażnicy weszli do środka. Światło, zaledwie jedna pochodnia, oślepiło Tiril, zasłoniła więc oczy. Dlatego nie widziała strażników, poczuła tylko, że ciągną ją za ramię i wyprowadzają z celi.

Mężczyźni przeklinali smród w pomieszczeniu. To doprawdy nie moja wina, pomyślała zawstydzona kolejnym upokorzeniem. Staram się utrzymać siebie i swój kącik tak czysto, jak to tylko możliwe, więcej już zrobić nie mogę.

Wyciągnięto ją na piwniczny korytarz, w którym było kilka otworów okiennych. Wpadało przez nie światło, co prawda przytłumione, ale ją i tak oślepiło.

Stała tam gromada mężczyzn. Słyszała, jak dawali wyraz obrzydzeniu, wywołanemu jej widokiem. Tiril nie przypuszczała, że można doznać aż tak wielkiego upodlenia.

Choć nie widziała ich wyraźnie, od razu zrozumiała, która z tych osób jest najważniejsza: potężny mężczyzna stojący pośrodku.

– Proszę o zezwolenie na kąpiel i posprzątanie w mojej celi. I jakieś porządne ubranie.

Wiedziała, że to brat Lorenzo. Poprzedniego dnia słyszała, jak strażnicy wołali, że przybył na zamek.

Lorenzo nigdy nie zapomniał poniżenia, jakiego doznał, gdy Tiril i jej rodzina zadrwiła z niego. Kardynał wysłał go wówczas, by sprowadził księżną, matkę dziewczyny. Nienawidził jej, tej nic nie znaczącej kobiety, nad którą nareszcie miał teraz władzę.

Otrzymał rozkaz, aby wyciągnąć z niej wszystko, co wie o Świętym Słońcu.

To nie powinno być trudne, a w dodatku sprawi mu niemało przyjemności.

Lorenzo dał znak swoim ludziom, by ustawili jaw takim miejscu, aby nie czuł bijącego od niej smrodu, lecz by jednocześnie czuła się podległa. To ostatnie osiągnęli zmuszając ją, by padła na kolana.

By jeszcze bardziej upokorzyć Tiril, brat Lorenzo zwracał się do niej za pośrednictwem swego najbliższego poplecznika.

– Ta chłopka ośmieliła się wedrzeć na nasz teren – oświadczył po niemiecku, którego to języka nie rozumiał żaden ze strażników. Tiril pojęła, że i ten drugi mężczyzna należy do Zakonu Świętego Słońca, choć pewnie jest niższy rangą. Lorenzo nie odważyłby się omawiać tajemnic Zakonu w obecności obcych ludzi. Gdy jej oczy zaczęły się przyzwyczajać do światła, doszła do wniosku, że ten drugi musi być kasztelanem, wskazywał na to jego bogaty strój.

Pozostali mężczyźni byli tylko strażnikami o raczej niezbyt wysokiej inteligencji.

– Wywęszyła sporo tajemnic, których nie powinna znać – powiedział Lorenzo temu drugiemu. – Na przykład o naszyjniku z szafirów…

Kasztelan zwrócił się do Tiril:

– Opowiadaj, co wiesz na ten temat, dziwko!

Tiril odparła z godnością:

– Chłopka niewiele ma do powiedzenia na temat kamieni szlachetnych, panie.

Zauważyła, że odpowiedź jeszcze bardziej ich rozjuszyła.

– Jak ona śmie nazywać mnie ot tak, panem? – obruszył się Lorenzo.

– Ten człowiek nie przemawiał do mnie – Tiril zwróciła się do kasztelana. – Jak więc mogłabym go nazywać w jakikolwiek sposób?

– Nie bądź taka bezczelna, ty zawszona dziwko, bo drogo cię to może kosztować – zagroził kasztelan.

– Jeśli mam wszy, to nie jest to moją zasługą. Pokój toaletowy w moim lokum jest poniżej wszelkiej krytyki.

Lorenzo wściekłym głosem wydał polecenie strażnikowi i na plecy Tiril spadło uderzenie bata.

Zdusiła jęk.

Zasypali ją pytaniami, lecz Tiril, odpowiadając na niektóre, udawała głupią. Zdumiało ją, jak mało wiedzą w porównaniu z nią i jej przyjaciółmi. Posuwali się raczej na oślep. Nie wiedzieli nic o Tiersteingram ani o napisie na naszyjniku…

Kiedy jednak Lorenzo napomknął o olbrzymim szafirze, przyszła kolej na Tiril, by się dziwić. Nigdy o nim nie słyszała i wypierając się wszelkiej znajomości rzeczy, wyjątkowo mówiła prawdę.

Gdy okazało się, że uderzenia bata wcale na nią nie działają, Lorenzo podniósł się z krzesła i władczym gestem kazał jej przejść do strażników. Tiril wyraźnie teraz widziała – wyraz twarzy mężczyzn, zorientowała się, że postanowili na razie dać jej spokój, by przygotować nowe plany.

W końcu mogła odpocząć na wiązce słomy, rzuconej przez prześladowców. Nareszcie ośmieliła się wypłakać swój ból i samotność. Przez cały czas miała w kieszeni runę Móriego, pozwalającą widzieć duchy, na wypadek gdyby potrzebowała pomocy Nidhogga i Zwierzęcia, ale do tej pory zdołała radzić sobie sama. Tak było najlepiej, wolała nie zdradzać ich obecności bez potrzeby.

Przez mur usłyszała sygnał. Chciał z nią rozmawiać Heinrich Reuss.

Właściwie miała ochotę tylko leżeć i cierpieć w spokoju, lecz jednak podczołgała się aż do szczeliny między kamieniami.

– Jak poszło? – usłyszała szept Reussa.

Tiril zdecydowanym ruchem otarła łzy i przełknęła ślinę.

– Tak jak można się było tego spodziewać. Ale wytrzymałam. Tym razem. Następnym zapewne będzie gorzej.

– Obawiam się, że tak. Czy wspominali o mnie?

– Nie, oczywiście, że nie.

– To dobrze, jeśli dowiedzą się, kim jestem, od razu mnie zabiją.

Tiril nie miała sił zajmować się jego zmartwieniami. Przeczołgała się z powrotem do miejsca, mającego wyobrażać łóżko, i skuliła z bólu.

Mrocznej przyszłości nie rozświetlało nawet najmniejsze światełko.

Rzeczywiście później nie było wcale lepiej.

Lorenzo, chcąc zmusić Tiril do mówienia, posługiwał się coraz ostrzejszymi środkami chętniej by ją po prostu zabił, zdawał sobie jednak sprawę, że byłoby to najgłupsze posunięcie.

Czasami, kiedy torturami doprowadzali ją do stanu bliskiego utraty przytomności, coś jej się wyrwało. Nie były to na razie sensowne informacje, a wiele z tego, co mówiła, okazało się po prostu niezrozumiałe. Wygadywała jakieś głupstwa o duchach przyrody i upiorach, na pewno bredziła. Lorenzo polecił kasztelanowi, aby ten nie zwracał uwagi na podobne bajdurzenia.

Zorientował się jednak, że siły uwięzionej kobiety powoli się wyczerpują. On sam jednak nie uczestniczył w torturowaniu Tiril, uznał bowiem, że nie warto na nią marnować inteligencji, więc kasztelan i jego ludzie musieli się zajmować więźniarką sami. Pewnego dnia jednak przybiegli do jego komnaty, biali na twarzach. Odmówili ponownego zejścia do piwnicy.

– Może przycisnęliśmy ją trochę za mocno – przyznał kasztelan. – Ale ta dumna kobieta zirytowała mnie ponad wszelkie granice.

Lorenzo, który włączał się zwykle dopiero wtedy, gdy Tiril była już dostatecznie udręczona i upokorzona, by poddać ją przesłuchaniom, wstał.

– Chyba jej nie zabiłeś? – spytał ponury jak chmura gradowa.

– Nie, nie. Ale tam coś było. Krzyknęła z bólu – posłużyłem się wielkimi śrubami – i usłyszałem, jak z płaczem mówi: “Nie wytrzymam już dłużej, pomóż mi…” A potem słowo, którego nie zrozumiałem. Brzmiało to jak “Nidhogg”.

– Nidhogg? Potwór ze starych północnogermańskich wierzeń? Brednie! I z tego powodu tak się trzęsiecie?

Jeden ze strażników wyglądał na bliskiego omdlenia, drugi całkiem pozieleniał na twarzy.

– Zobaczyliśmy coś – wyjaśnił kasztelan. – Bestię, która z wyszczerzonymi kłami miała zamiar rzucić się na strażników. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła.

– Smok?

– Nie, to nie był smok. Potwory były dwa, a bestia, o której już mówiłem, przypominała czworonożne zwierzę, może wilka, może co innego. To było… straszne! I potwór bronił tej kobiety!

– A ten drugi? – pytał Lorenzo z niewzruszoną twarzą.

– Widzieliśmy go ledwie przez ułamek chwili. Coś długiego, rozciągniętego, bladożółtego. Niczym upiór z nocnych opowieści grozy.

Brat Lorenzo zdecydowanym krokiem zszedł do piwnicy. Echo jego stąpnięć rozbrzmiewało w całym zamku. Pozostali mężczyźni niepewnie ruszyli za nim.

– Może… może potwory już zniknęły – słabym głosem odezwał się kasztelan.

Lorenzo nie odpowiedział. Wszedł do prastarej sali tortur, gdzie Tiril wisiała za ramiona, prawie całkiem wykręcone ze stawów. Jęczała z bólu, ale nie wyglądała już na tak zrozpaczoną jak poprzednio. Na jej twarzy noszącej ślady cierpienia, brudu i łez malowała się spokojna pewność.

Dobry Boże, jak ta kobieta wygląda, pomyślał Lorenzo z pogardą, bez odrobiny współczucia.

Twarz i ramiona Tiril pokrywały ślady ukąszeń insektów, niektóre zainfekowane. Jedynie smugi wyżłobione przez łzy w brudzie i zaczerwienione oczy świadczyły o tym, że płakała. Poza tym zachowała niemal jaśniejącą godność. Patrzyła wprost na oprawcę, dumna niczym zranione zwierzę, tylko wargi ledwie dostrzegalnie jej drżały.

Zakleszczone ręce wykręcone były w jakiś straszny sposób, a z przygasłych oczu dało się wyczytać, że jest śmiertelnie zmęczona.

Przeklęta, uparta kobieta, pomyślał Lorenzo. Muszę przecież mieć raport, który będę mógł zawieźć kardynałowi. Od tego raportu zależy cała moja przyszłość. Jej upór jest… całkiem nieprawdopodobny!

Jasne było, że uwięziona posiadła wiele cennych wiadomości, wielokrotnie zdradziły to jej oczy. Na przykład kiedy wspomnieli Tiersteinów albo kamień Ordogno, trzy części kamiennego klucza, naszyjnik z szafirów. Zareagowała nawet… nawet gdy pytali o nazwiska dawnych mistrzów. Znała je! Gotów był to przysiąc. Skąd? W jaki sposób?

Ale nie wyciągnął z niej ani słowa.

Wydawało się jednak, że nic nie wie o niebieskiej kuli z szafiru. To dziwne.

Och, ale… gdzie on ma rozum? Chłopiec znalazł ją przecież nie tak dawno na bagnach, przez które nie dawało się przejść. Oczywiście, że ona nic na ten temat nie wie. Brat Lorenzo przeklinał samego siebie za to, że tylko zmarnował czas na niepotrzebne pytania.

Twarz wykrzywiła mu się złośliwą radością. Nie mówili jej, że ten Erling Müller żyje – jak to zresztą możliwe, to przechodzi ludzkie pojęcie – ani też że jej mąż, czarnoksiężnik, został wskrzeszony z martwych za pomocą tego olbrzymiego szafiru. Niech dalej cierpi bolejąc nad losem obu mężczyzn, na nic lepszego nie zasługuje.

Dlaczego więc wciąż się nie poddaje? Nie ma już przecież po co żyć, nie ma nadziei na ratunek!

Dzieci, rzecz jasna! One wciąż żyją.

Ale niedługo, już on się o to zatroszczy.

Chyba że…

Do głowy wpadł mu nowy pomysł.

Tak, oczywiście! Mógł to zrobić od razu, zniszczyć resztki jej oporu.

Odwrócił się do swoich ludzi.

– Nie widzę żadnego potwora.

– No tak – odparł zmieszany kasztelan. – Ale były tutaj, przysięgam.

– Nonsens – warknął Lorenzo.

Podszedł do kobiety.

– Mam dla ciebie nowinę, nędzna dziwko.

Tiril nie odpowiedziała, ciągnął więc ze złośliwym zadowoleniem:

– Przybyły wieści. Wszystkie twoje dzieci, cała trójka, nie żyją.

Tiril drgnęła, targnięta najostrzejszym bólem, jaki kiedykolwiek czuła. Ale zachowała spokój.

– Nie wierzę. Są dobrze chronione.

– Mówię prawdę. Opuściły dom wraz z twoją tak zwaną matką i wszystkich zastrzelono podczas starcia w lesie. Nie masz więc po co żyć. Powiedz, co wiesz, a unikniesz dalszych cierpień.

Tiril zapłakała, ogarnięta gwałtownym smutkiem.

– To nieprawda, nieprawda! – wołała przez łzy. – Nidhoggu! Zwierzę! Moi jedyni przyjaciele, jakich mam na świecie, zmuście go, aby powiedział prawdę!

Lorenzo nie zdążył zauważyć, skąd się wzięły, nagle jednak się pojawiły. Coś bladożółtego przesunęło się obok i przycisnęło duszącą dłoń do jego twarzy, a tuż przy nim zjawiła się rozwarta paszcza rozwścieczonego wilka z odsłoniętymi, gotowymi do ataku kłami.

Kasztelan i strażnicy pobiegli w górę po schodach, potykając się o siebie nawzajem i wydając zduszone okrzyki strachu.

Lorenzowi wydawało się, że i on krzyczy, ale z ust wydarł mu się tylko jęk przerażenia. W potężnym ciele serce zabiło niepokojąco szybko.

– Nie, nie – stęknął. – Zabierzcie je, zabierzcie tego potwora!

– To nie jest potwór – słabym głosem sprzeciwiła się Tiril. – To tylko zwierzę, które my, ludzie, udręczyliśmy ponad wszelkie wyobrażenie. Powiedz prawdę o moich dzieciach, to ustąpią.

– Ja… po… po… – zaczął Lorenzo, przyciskając się do ściany i rękami zasłaniając głowę. – Powiedziałem prawdę!

Straszliwa bestia kłapnęła paszczą i Lorenzo usłyszał trzask pękającego materiału. Kiedy ujrzał, co się stało, zaniósł się szaleńczym krzykiem.

Ta bestia, wilk czy co to było, rozerwał jego elegancką szatę od góry do dołu, wielmoża prędko więc musiał opuścić ręce i zakrywać to, co się zakryć dało.

Ogarnięty niepohamowaną złością wrzasnął do Tiril:

– Do stu diabłów, nie mam pojęcia, co się stało z twoimi szczeniakami!

Zdołał jakoś przeczołgać się do schodów i przynajmniej dopóki Tiril go widziała, na czworakach, zaczął po nich wchodzić. Przez cały czas przytrzymywał ubranie, zasłaniając najbardziej krytyczny punkt, zdając sobie sprawę, że opuszcza pomieszczenie w bardzo niegodny sposób.

Kiedy już się wycofał, Tiril gorąco podziękowała swoim przyjaciołom.

– Jednego nie rozumiem – powiedziała zdziwiona. – Przecież wy nie możecie zaatakować w tak namacalny sposób! Jak to możliwe, że Zwierzę tak się tym razem ucieleśniło? Zdołało porwać ubranie na tym łajdaku? To… to się nie zgadza!

Nidhogg roześmiał się, ukazując przy tym wszystkie swoje straszliwie długie, przypominające szable zęby. Osobliwe żółtawe kozie oczy zajaśniały łagodnością.

– Zaczekaj, a sama się przekonasz – oznajmił ochrypłym, tak łatwym do rozpoznania głosem.

Postaci Nidhogga i Zwierzęcia powoli bladły, aż wreszcie całkiem rozpłynęły się w powietrzu. Tiril została sama w sali tortur.

Nikt nie chciał już tutaj zejść.

Być może w ten sposób przyjaciele wyświadczyli jej niedźwiedzią przysługę? Powieszona za ręce ściśnięte w kleszczach cierpiała niewypowiedziane męki.

Dużo później, kiedy była już prawie nieprzytomna, zmuszono dwóch śmiertelnie wystraszonych strażników do zejścia na dół. Trzęsącymi się dłońmi uwolnili ją pospiesznie i znów wrzucili do celi.

Ledwie to zauważyła.

Загрузка...