Rozdział 14

Wszyscy czterej ubrali się skromnie, by niepotrzebnie nie wzbudzać zainteresowania. Willy nawet oddał kolegom swój barwny mundur gwardii cesarskiej. Teraz wyglądał jak prawdziwy Hiszpan.

Dotarli na miejsce.

Siedzieli nieruchomo na koniach ze wzrokiem utkwionym w największą i najokazalszą bramę miasta, jaką kiedykolwiek zdarzyło im się widzieć.

– Arco de Santa Maria – oznajmił Willy, który wcześniej dowiedział się tego od ludzi. – Posągi na ścianie przedstawiają między innymi Cyda. On urodził się właśnie tutaj, w Burgos.

– Nie wiedziałem o tym – przyznał Móri. – W ogóle żałośnie mało wiem o Hiszpanii.

Siegbert przyglądał się łukowatym sklepieniom bramy i otaczającym je wieżom, ogromnym rzeźbom sięgającym kilku pięter w górę, i z wrażenia prawie odebrało mu mowę.

– Jezus, Maria – szepnął. – Można by postawić jeden na drugim kilka Theresenhofów, a i tak nie sięgnęłyby szczytu! Co za brama!

– Tak, w przeszłości nie poprzestawano na małym – stwierdził Móri nie bez goryczy. – Ale rzeczywiście imponujące! Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.

Przejechali przez Arco de Santa Maria przytłoczeni ogromem budowli. Za nią czekało ich kolejne zaskoczenie.

– Spójrzcie na tę katedrę! – zachłysnął się Dolg. – Wielka jak cała wioska i jeszcze wyższa niż bramy! I te okna! Witraże! Szkoda, że nie ma z nami babci, umarłaby ze szczęścia!

– Może lepiej, że jej nie ma – uśmiechnął się Móri. – Spędziłaby w środku cały dzień!

– I nie mogłaby dotrzeć do wyjścia! – dodał Dolg ze śmiechem.

Obaj bardzo kochali Theresę, dlatego też mogli sobie pozwolić na żarty z jej słabości, robili to wszak z życzliwością dla tej osoby o wielkim sercu.

Przyglądali się ogromnym budowlom.

– W istocie jest to gotyckie miasto. A mnie się wydawało, że Burgos to zwyczajne maleńkie miasteczko.

Willy dobrze nauczył się lekcji, zresztą dopiero przed chwilą wysłuchał wykładu.

– W pierwszym wieku naszej ery Burgos było stolicą pierwszej prowincji, późniejszego królestwa Kastylii, a katedra zalicza się do najwspanialszych na świecie. Powiedzieli mi o tym tuż pod miastem. Ta kraina nazywa się zresztą Stara Kastylia, Nowa Kastylia położona jest bardziej na południe.

– Brawo, Willy! – pochwalił żołnierza Móri. – Co byśmy zrobili bez ciebie?

Willy odwrócił się, by ukryć uśmiech dumy. Wyrazy uznania z ust samego Móriego były naprawdę czymś szczególnym dla wszystkich z jego otoczenia, zarówno tutaj, jak i w Theresenhof, i wszędzie indziej. Być może dlatego, że na jego twarzy tak często gościł wyraz surowości lub ponieważ umiał o wiele więcej niż inni.

Kilka godzin zajęło im znalezienie noclegu, posilenie się i ułożenie planu działania. W sali jadalnej gospody, w której się zatrzymali, trwało właśnie wesele, musieli więc zasiąść w ogrodzie przy kamiennym stole, w niczym jednak im to nie przeszkadzało, gdyż wieczór był cudownie ciepły, w trawie cykały świerszcze. Znów posmakowali hiszpańskiego wina, które wszystkim, z wyjątkiem rzecz jasna Dolga, przypadło do gustu. Młode Hiszpanki przyniosły jedzenie, te same dania, które serwowano weselnikom, mieli więc prawdziwą ucztę.

Na drzewach zawieszono latarnie, Nero bezwstydnie żebrał o smaczne kąski u stóp Dolga, a w sali jadalnej rozpoczęły się śpiewy i tańce. Przemiły, nastrojowy wieczór!

Móri rozłożył na stole szkic planu miasta i twierdzy. Dyskutowali, co należy zrobić, dokąd iść, i złościli się na Heinricha Reussa, który nie potrafił im dokładniej opisać, w jaki sposób można zejść do wielkiej sali zakonu rycerskiego. Nie było to jednak winą Reussa. Z bastionem Zakonu łączyło się ogromnie wiele tajemnic. Sami bracia wiedzieli zdumiewająco mało, znajomość tajemnic zarezerwowana była dla wielkiego mistrza i jego najbardziej zaufanych ludzi. Obecnie byli nimi kardynał von Graben, brat Lorenzo i usunięty biskup Engelbert.

Dolg czymś się niepokoił. Móri wyczuł to, sam zresztą był trochę podekscytowany, nie mógł jednak zrozumieć przyczyny.

– Uważasz, że porywamy się na coś bardzo niebezpiecznego, Dolgu? – spytał cicho.

– Nie wiem, ojcze. Ty także to wyczuwasz, prawda?

– Rzeczywiście. Ale nie potrafię powiedzieć, co to jest.

Postanowili do świtu odłożyć wyprawę do starej twierdzy, którą obrali sobie za siedzibę członkowie zakonu. Twierdza leżała na skale, roztaczał się z niej widok na miasto. Podjęli taką decyzję, ponieważ chcieli najpierw odpocząć, a poza tym o wybranej przez nich porze kręciło się najmniej ludzi. Najwcześniejsza godzina dnia, szarówka, wilcza godzina, zawsze była najlepszą porą dla przedsięwzięć, które chciano zachować w sekrecie.

Móri zbudził ich, zanim koguty w mieście zaczęły piać, na niebie jeszcze blado świeciły gwiazdy i tylko jaśniejsza smuga nad horyzontem zwiastowała nowy dzień.

Szli na palcach przez uśpione miasto, a mimo to ich kroki odbijały się od ścian.

Dolg spoglądał na ojca i oczy lśniły mu z napięcia. Nikt tak jak on nie potrafił wczuć się w nastrój.

Dobrze, że memu synowi dane jest to przeżyć, poznać Południe i ludzi o całkiem innej niż austriacka kulturze, pomyślał Móri.

Choć tak właśnie uważał, to marzył przecież, by pokazać swoim dzieciom Islandię. Islandię i Norwegię. Móri nigdy naprawdę nie zapuścił korzeni w Austrii. Owszem, polubił ten kraj i jego wesołych mieszkańców, lecz nordycka melancholia i jałowe wrzosowiska bardziej odpowiadały jego usposobieniu. Przeklinał Zakon Słońca, uniemożliwiający im wyjazd do północnych krajów. Tyle lat upłynęło, Tiril i on robili się coraz starsi, wprawdzie do starości jeszcze im daleko, ale kiedy wreszcie zdołają się uwolnić od prześladowań rycerzy?

Dolg także nie czuł się w Austrii jak w domu, Tiril, choć nie narzekała, wielokrotnie marzyła o wyjeździe na północ. Taran natomiast zaaklimatyzowała się świetnie, ale jak się sprawa przedstawia z Villemannem – Móri nie wiedział. Chłopiec często pytał o Islandię i Norwegię, nigdy jednak nie wyraził życzenia, by się tam osiedlić.

– Nie, Willy, zatrzymaj się, źle idziesz – Móri zwrócił się cicho do towarzysza. – Heinrich Reuss dokładnie mi opisał właściwą drogę.

Dolg przystanął. Skałę, na której wznosiła się twierdza, mieli tuż przed sobą, wystarczyło tylko piąć się w górę.

– Co się stało, Dolgu?

Chłopiec wyglądał na bardzo zmartwionego.

– Już niewiele lat…

– O czym ty mówisz?

– Widziałem, jak coś się dzieje. Z tą twierdzą przed nami.

Odwrócił się.

– Miasto! Ono niszczeje! Twierdza rozsypuje się w gruzy.

– Moim zdaniem już i tak wygląda na bardzo zniszczoną – zauważył Móri.

Dolg przetarł oczy.

– Wizja już się skończyła. Minęła tak szybko. Może się pomyliłem?

– Nie wydaje mi się. – Móri bacznie przyglądał się synkowi. – Chcesz powiedzieć, że to piękne Burgos zniknie?

– Nie, nie całkiem. Zostanie katedra, ta wielka brama. Nie wszystko legnie w gruzach, ale wiele z tego co piękne zginie na zawsze. Cały zamek!

Pokręcił głową i dał znak, by szli dalej.

Dolg miał rację. W roku 1808 miasto zostało częściowo zniszczone przez Francuzów, a później w 1813 przez wielką armię Wellingtona podczas jego przemarszu przez Hiszpanię. Za swe dokonania na Półwyspie Pirenejskim Wellington otrzymał tytuł książęcy i okrył się sławą…

Umiejętność patrzenia w przyszłość nie jest godna zazdrości. Nie pierwszy raz Dolg miał wizje, których wolałby uniknąć.

Wydarzenia, które ujrzał, miały nastąpić dopiero za osiemdziesiąt lat, lecz on o tym nie wiedział. Po prostu odczuł dotkliwy ból na widok zniszczonych dzieł architektury.

Z pewnym wahaniem Móri prowadził ich pod górę na skałę. Wysłuchanie opisu jakiegoś miejsca jest zupełnie czym innym niż zobaczenie go na własne oczy. Człowiek tworzy sobie pewien obraz, a rzeczywistość okazuje się całkiem odmienna.

Twierdza rozciągała się na o wiele większym obszarze niż się spodziewał. Zajmowała całą skałę, a kiedyś być może zstępowała ku miastu? Takie to sprawiało wrażenie, jakby jej starsze części leżały kiedyś jeszcze niżej.

Co takiego mówili Heinrich Reuss i Tiril?

Wspominali o Wizygotach, czyli Gotach Zachodnich, którzy nadali miastu nazwę, Burgos. Ale jako założyciela Burgos podawano Gonzalo Nuneza, żyjącego w końcu IX wieku.

To się nie zgadzało, Wizygoci przybyli tu już w VI wieku. A przed nimi… Przed nimi Rzymianie nazwali twierdzę Deobrigula; leżała tam, aby chronić rzymską kolonię w północnej Hiszpanii. Burgos znajdowało się w strategicznym punkcie, skąd wiodły szlaki do siedzib Basków, Swebów i innych ludów.

Reuss wspomniał także, że w tym miejscu stał kiedyś klasztor.

Rzymianie. Wizygoci. Ród Nufio. Mnisi. Wszyscy tworzyli wielkie budowle. Ale w tym samym miejscu?

Olbrzymią bramę, Arco de Santa Maria, wybudowano później, w czasach katolicyzmu, ale i ona stanowiła część umocnień, chociaż położona była poniżej, w mieście.

Jak się do tego miał Ordogno Zły z X wieku? Pochodził wszak z Leon, wcale nie Kastylii. Dlaczego miałby ukryć swój kamień tutaj, w sąsiednim królestwie?

Wszystko wydawało się takie zagmatwane. Móri nie mógł się w tym połapać.

Którędy powinni teraz iść? Doszli już na górę, ale obszar okazał się ogromny. Móri nie bardzo chciał się przyznać, lecz pogubił się w opisie Heinricha Reussa.

Poranny wiaterek lekko rozwiewał im włosy. Powoli dniało, lecz poranek wciąż jeszcze był dość mroczny.

Zobaczyli przechadzającego się niedaleko człowieka, pewnie starego pasterza, choć stada koło niego nie dostrzegli. Być może był już za stary, przekazał gospodarstwo synowi, ale zatrzymał płaszcz pasterski, bo tak znakomicie chronił przed chłodem.

– Willy – poprosił Móri. – Będziesz teraz pełnić rolę tłumacza. Muszę o coś spytać tego człowieka.

Willy kiwnął głową, a stary uprzejmie ich pozdrowił. Móri zadawał pytania; zapamiętał pewne fragmenty z opisu drogi przedstawionego przez Reussa i właśnie o nie pytał.

Wyjaśnienia Reussa nie na wiele się zdały. Opowiadał on, że bracia zakonni zbierali się na skale, na której położona była twierdza. Opisał nawet to miejsce Móriemu, lecz nic więcej nie potrafił powiedzieć, gdyż stąd rycerzy Świętego Słońca zabierali brat Lorenzo lub biskup Engelbert. Zawiązywano im oczy i dopiero wtedy przewodnik sprowadzał ich do wnętrza. Często szło ich kilku jednocześnie; musieli trzymać się za ręce i w dość upokarzający sposób maszerować gęsiego po nieznanych ścieżkach. Z pewnością wszyscy bracia, tak jak Heinrich Reuss, usiłowali stwierdzić, którędy wiedzie droga, ale zawsze prowadzono ich, przynajmniej na pierwszym jej odcinku, różnymi trasami. Szli korytarzami we wnętrzu twierdzy, czasami po schodach w górę, a potem w dół, bywało, że wychodzili na zewnątrz, później znów wracali do środka.

Ale ostatnia część drogi zawsze była taka sama. Wiodła w dół, cały czas w dół wytartymi kamiennymi schodami, wilgotnymi korytarzami, w których woda skapywała z sufitu, a dźwięki odbijały się od ścian. Zatrzymywali się wreszcie przed masywnymi drewnianymi drzwiami i dopiero za nimi zdejmowano im opaski z oczu.

Móri wypytywał Reussa, czy nikt nie próbował podglądać po drodze.

Owszem, podobno przed wieloma laty poważył się na to jeden z braci. Zginął ścięty na miejscu, tam gdzie stał.

Od tej pory nikt tego nie ryzykował.

A ci dwaj, znający drogę? Musieli puchnąć z dumy, zwłaszcza biskup Engelbert. Lorenzo z natury był napuszony i arogancki, niezwykle pompatyczny we wszystkim, co go dotyczyło.

Reuss odparł, że Wielki Mistrz zawsze miał dwóch zaufanych, wybranych przez siebie ludzi. On sam, naturalnie, dobrze znał drogę, nigdy nie przybywał wraz z innymi, czekał już na nich na dole.

Tak oto docierało się do bastionu Świętego Słońca.

Błąd, pomyślał Móri. To bastion Zakonu Świętego Słońca.

Bo sama złocista kula z pewnością nie miała nic wspólnego z tym wyniosłym zgromadzeniem.

Zadał pasterzowi kolejne pytanie.

Krypty twierdzy? Owszem, zejście do nich znajdowało się za ruinami po wschodniej stronie. Klasztor? Nie, klasztor jest w mieście, zresztą niejeden – wyjaśnił stary.

No tak, powiedział w duchu Móri. Spytał, czy cytadela, kasztel, warownia, twierdza, albo jak zwać ten obszar, pokrywała kiedyś całe miasto Burgos.

Nie, nie całe, ale rzeczywiście teren twierdzy rozciągał się jeszcze spory kawałek w dół na wschodnim zboczu góry. Oczywiście było to dawno temu. Tamten zamek, na przykład, którego wieże było widać, stanowił niegdyś część twierdzy. Tak, tak, ten w pobliżu monumentalnej bramy.

Dolg szepnął:

– Widziałem, że kiedyś w przyszłości zostanie całkowicie zniszczony.

Móri kiwnął głową. Zadał jeszcze kilka pytań dotyczących najdawniejszej historii miasta, bo informacje nie bardzo mu się zgadzały.

Pasterz potwierdził mniej więcej opis przekazany przez Reussa, ale dodał dwie ważne wiadomości: oprócz tego, że miasto było stolicą królów kastylijskich, od roku 1075 mieściła się tu także siedziba arcybiskupa. Potwierdziło się więc prawdopodobieństwo istnienia w tym miejscu klasztoru. Druga informacja okazała się znacznie bardziej interesująca: wnuczka Gonzalo Nuneza, Urraca, poślubiła Ordogno Złego z Leon!

Istniało więc jakieś powiązanie. Bardzo prawdopodobne zatem, że Ordogno przebywał w Burgos. Może nie chciał swego niezwykłego kamienia chować we własnej stolicy? Bo przecież Ordogno był pierwszym w nowym zakonie. Może uznał twierdzę, z jej licznymi zamkami, zbudowanymi jeden na drugim, za lepsze miejsce dla zebrań Zakonu. Ostatni został wzniesiony przez dziada jego żony, Ordogno musiał znać każdy jego zakamarek.

Cząstki układanki powoli zaczynały się dopasowywać.

Podziękowali staruszkowi za udzieloną pomoc i na koniec spytali, czy przychodzi tu wielu ludzi.

Nie, wcale nie, twierdzy nie odwiedza nikt poza stacjonującymi tu żołnierzami, oni jednak raczej trzymają się bliżej koszar nie opodal.

Doskonale, powiedzieli sobie w duchu. Będziemy mogli szukać w spokoju.

Rozstali się ze staruszkiem.

Żołnierze o tej godzinie pomiędzy nocą a dniem zdawali się spać. Móri i jego przyjaciele szybko odnaleźli ruiny na wschodnim zboczu. Poniżej na tym samym zboczu stała katedra, zamek i wiele innych olbrzymich budowli. Było to niezwykłe uczucie, z góry patrzeć na okazałą katedrę, nie mogli jednak zbyt długo podziwiać widoku.

– Heinrich Reuss mówił, że zbierali się przy kaplicy grobowej. W pobliżu starej cysterny na wodę. Pójdziemy tam, gdzie wskazał nam pasterz, zobaczymy – zaproponował Móri.

Odnaleźli starą cysternę, sprawiającą wrażenie nie używanej od wielu lat. Wejście do kaplicy grobowej znaleźli także, trafili więc we właściwe miejsce. Od tej pory jednak było trudniej.

– Reuss opowiadał, że w pobliżu jest kilka wejść do głównych budynków twierdzy, ale nie wiedział, którym ich prowadzono.

– Przypuszczam, że przez kryptę – podsunął Siegbert, który już od poprzedniego wieczoru próbował się przyzwyczaić do tej myśli.

– Nie, właśnie nie, to akurat Heinrich Reuss podkreślał. Do krypty prowadzą bowiem ciężkie drzwi, aż dudni, kiedy się je otwiera, natomiast te, przez które oni szli, poruszały się bardzo lekko i cicho.

– Dzięki Bogu – Siegbert odetchnął z ulgą, a Móri nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

Rozejrzeli się dokoła. Reuss miał rację: istniały co najmniej cztery pary możliwych drzwi, prowadzące do dwóch położonych w pobliżu budynków.

– Wyglądają na stare, opuszczone budowle, których dzisiaj nikt już nie używa – stwierdził Móri.

– Tylko w wypadku wojny – podpowiedział Willy, który sam był wszak żołnierzem. – Są wyposażone w otwory strzelnicze ł blanki, co wskazuje na czasy dawno minione i… nie tak bardzo stare.

– Chcesz powiedzieć, że ten zespół budynków to łatanina?

– O, tak! Znać tu ślady wielu epok, jedne na drugich.

– Dobrze – kiwnął głową Móri. – Możemy więc stopniowo odrzucać wierzchnie warstwy i posuwać się ku rdzeniowi. Tam z pewnością odnajdziemy wielką salę, o której mówił Reuss.

Wszyscy, dość niepewni, rozmyślali o tym samym: twierdzę wybudowano na skale, w jaki więc sposób można dostać się do jej jądra?

Faktem było, że powstawały tu kolejne warownie. Najbardziej prawdopodobne jednak wydawało się przypuszczenie, że pierwsza twierdza legła w gruzach i w tym samym miejscu postawiono nową. Nie dobudowywano chyba kolejnych pięter? W takim razie coraz starsze fragmenty znajdowałyby się coraz głębiej w skale. A skała sprawiała wrażenie bardzo solidnej. Czy naprawdę pod domami, które teraz widzieli, znajdowały się niższe poziomy?

Wszyscy mieli co do tego wątpliwości.

Móri westchnął:

– Musimy zaczynać. Które drzwi wybieramy?

Ruszył w stronę jednych, ale syn go powstrzymał.

– Ojcze… mam pewien pomysł. Stwierdziliśmy, że te budynki sprawiają wrażenie nie używanych, od dawna nikt tu nie przychodzi.

– No tak, ale do czego zmierzasz?

– Ludzie zostawiają ślady, zapachy, których my nie wyczuwamy, wyczuwają je natomiast psy.

Móri popatrzył na Dolga z zainteresowaniem.

– Masz na myśli Nera? Uważasz, że nie powinniśmy podchodzić do drzwi ani ich dotykać, zanim Nero ich nie powącha? Nie sprawdzi, czy wcześniej byli tu ludzie?

– Właśnie.

– Dobrze, ale jak go o to spytasz? – trzeźwo zauważył Móri. – Jak poprosisz, żeby sprawdził, którędy chodzili ludzie? Nie mamy żadnej pary niewymownych należących do jego eminencji kardynała ani też używanej chusteczki do nosa brata Lorenzo.

– Wiem o tym. Nie mamy nawet nic, co by należało do Heinricha Reussa, zresztą w niczym by nam to nie pomogło, bo nie było go tu od czternastu lat. Pozwól mi jednak porozmawiać z Nerem!

– Oczywiście, zaczynaj!

Móri wiedział, że ci dwaj potrafią się naprawdę świetnie porozumieć.

Dolg, dobrze już widoczny we wczesnym świetle poranka, przykucnął przy nasłuchującym z zainteresowaniem psie. Z miasta wciąż nie dochodziły żadne odgłosy. Przed wschodem słońca w powietrzu wyczuwało się chłód.

Wydawało się, że chłopiec i pies doszli do porozumienia, zanim ruszyli w stronę budynków. Nero nie spuszczał pytającego spojrzenia ze swego pana.

Po sprawdzeniu wszystkich drzwi jasne się stało, które z nich są najbardziej uczęszczane. Nero wrócił do nich biegiem, stanął, merdając ogonem. Oczekiwał pochwały.

Owszem, podziękowano mu gorąco, ale drzwi okazały się zamknięte. Klucza nie było.

– Użyję niebieskiej kuli – powiedział Dolg bez przekonania.

– Nie, nigdy nie należy się nią posługiwać w sytuacjach, kiedy nie jest to absolutnie konieczne, dobrze o tym wiesz, a już na pewno nie na terenie złych rycerzy. Tym razem zaufaj ojcu, staremu czarnoksiężnikowi. Otwieranie zamkniętych drzwi to stara czarodziejska sztuka, Tiril dobrze o tym wie. Wszyscy musicie teraz stąd odejść, bo nie chcę, abyście coś słyszeli albo widzieli.

Usłuchali. Móri nie lubił zaklęcia runicznego, otwierającego zamki, mówił o tym jeszcze przed laty Tiril, kiedy musiał się do niego uciec w Bergen. Potrzebował do niego zbyt wielu okropnych ingrediencji, wielu strasznych run.

Czekali.

Wreszcie rozległ się szczęk. Móri ujął za klamkę.

Zamek puścił. Drzwi, wprawdzie niechętnie, ze skrzypieniem, ale się otworzyły. Mogli rozpocząć wędrówkę przez twierdzę śladami zakonnych braci.

Загрузка...