Rozdział 15

Buchnął zapach pleśni.

Znaleźli się w starym pomieszczeniu, przeznaczonym na czas wojny dla żołnierzy. Nie była to sypialnia, lecz sala pełna kuł armatnich i starego sprzętu wojskowego. Drżące, chorobliwie blade, jakby zaklęte światło poranka wpadało przez wąskie okienka. Kurz pokrywał wszystko grubą warstwą, rzadko ktoś tędy chodził.

Może zaledwie dwa razy do roku, kiedy zbierali się członkowie Zakonu?

Móri i jego grupa mieli przed sobą tylko jedną drogę: prosto przed siebie, ale przy końcu umocnień znów musieli wybierać. Przed nimi widniały kolejne zamknięte drzwi i prowadzący w dół korytarz.

– Niech Nero decyduje – postanowił Willy.

Dolg znów przemawiał do psa. Z długich poszeptywań wychwycili tylko “szukaj, szukaj!” Nero to opuszczał uszy, to je nadstawiał, zależnie od okoliczności.

W końcu zaczął węszyć. Energicznie zabrał się do dzieła, żeby pokazać, jak świetnie potrafi tropić. Długo się wahał, aż wreszcie wybrał korytarz.

– Pamiętajcie, co mówił Reuss – przypomniał Dolg, usprawiedliwiając czworonożnego przyjaciela. – Rycerzy prowadzono wciąż nowymi drogami, aby potem nikt z pamięci nie mógł ich odtworzyć. Nerowi może to bardzo utrudniać zadanie.

– To dobry pies – powiedział Siegbert, kiedy zaczęli schodzić w dół.

– Ciemno tutaj – stwierdził Willy.

– Sądzę, że nie powinniśmy zapalać pochodni – ostrzegł Móri. – Przynajmniej nie od razu. Dopóki się da, będziemy posuwać się bez światła.

Korytarz nie był długi. Natrafili na kolejne zamknięte drzwi. Okazały się tak słabe, że Siegbert postanowił je wyważyć.

– Czasami wcale nie tak głupio jest uciec się do siły – zauważył Móri. Z ulgą przyjął fakt, że nie musi posługiwać się zaklęciem otwierającym zamki.

Stare schody prowadziły do innego budynku, pustego, nie zorientowali się więc, do czego był przeznaczony.

– Bylebyśmy tylko nie wpadli do koszar – szepnął Willy.

– Nie ma obawy – mruknął Móri. – Żołnierze stacjonują po drugiej stronie twierdzy.

Nero posuwał się teraz pewniej. Prowadził ich przez budynki i podziemne korytarze.

– Mamy już za sobą pierwszy, celowo pogmatwany odcinek – uznał wreszcie Móri. – Teraz idziemy właściwą drogą.

W następnej chwili zatrzymali się zdumieni.

– Znów jesteśmy na zewnątrz! – zawołał Siegbert.

Zdarzyło się to już parę razy wcześniej, lecz wtedy przechodzili po prostu z jednego skrzydła warowni do drugiego. Teraz nie wyszli na żaden nowy budynek.

Pod nimi rozciągało się miasto. Znajdowali się na wschodnim zboczu – rzeczywiście, przemieścili się spory kawałek w dół, a u stóp mieli nieprzyjemnie strome schody, prawie całkiem skryte za krzewami.

– Schodzimy do miasta – zdziwił się Willy. – Czyżbyśmy zabłądzili?

– Nie sądzę – doszedł do wniosku Móri. – Mówiłem wam już, że coś mi się tu nie zgadza. Reuss wspominał o schodzeniu w dół, a przecież skała jest zbyt zwarta, przebicie się w głąb zajęłoby setki lat. Pewnie rzeczywiście na skale postawiono kilka budowli, ale kolejną wznoszono dopiero wówczas, gdy poprzednia obróciła się w ruinę. Chodźcie, sprawdzimy, dokąd prowadzą te schody!

Przekonali się o tym wkrótce. Poniżej rozciągał się imponujący zamek, ten sam, który w przyszłości, jak zobaczył Dolg, miał ulec zagładzie.

– Czy tam mieszkają ludzie? – szepnął Willy ze strachem, bo niebo nad horyzontem było już przejrzyście niebieskie.

Móri także się zaniepokoił.

– Nie wiem, ale na to wygląda, sądząc po narzędziach i praniu rozwieszonym na dziedzińcu. O, ale my wcale tam nie idziemy!

Nero skręcił w ciasną jamę w zboczu. Otwór z dołu zapewne był niewidoczny.

O mały włos stoczyliby się po ciemku po kolejnych schodach.

– Rzeczywiście droga wiedzie w dół – mruknął Dolg.

Wkrótce, kiedy już z trudem pokonali strome naturalne schody i niemal spiralnie skręcający w dół korytarz, Móri znów się zatrzymał.

– Domyślacie się tego samego, co ja? Wiecie, gdzie jesteśmy?

– Chyba tak – odparł Willy niepewnie, ocierając twarz z pajęczyn. – Pod spodem, prawda?

– Tak, pod tym wspaniałym zamkiem. To tutaj, a nie pod samą twierdzą mieści się bastion Zakonu.

– Jeszcze go nie znaleźliśmy – trzeźwo zauważył Dolg.

– No tak, masz rację. W dodatku przypuszczam, że w dawniejszych czasach uważano za twierdzę wszystko, co znajdowało się w obrębie murów miasta.

– Czy mogę zapalić pochodnię? – spytał Siegbert.

– Och, tak, zaświećmy wreszcie, nie będziemy się już dłużej posuwać po omacku w tych ciemnościach – zgodził się Móri. – Tu jest bezpiecznie.

Siegbert zapalił – i krzesiwo omalże nie wypadło mu z rąk.

– Jezu Chryste! – wyrwało mu się.

Dolg rozejrzał się, wtulił głowę w ramiona i przysunął się bliżej ojca.

Nawet Nero warknął na widok czaszek, ułożonych na półkach wzdłuż ścian, i szkieletów na podłodze.

– Katakumby – mruknął Willy, jego głos również zabrzmiał niepewnie.

– Klasztor – doszedł do wniosku Móri. – Powoli zostawiamy za sobą kolejne epoki.

Dolg starał się przypomnieć sobie wyjaśnienia Reussa:

– Burgos było twierdzą rzymską do szóstego wieku, kiedy nadeszli Wizygoci. Potem nastało panowanie rodu Nuno. Później, za czasów katolickich, zbudowano tu klasztor, a następnie znów zamek królewski.

– Wszystko się zgadza – przyznał Móri. – Musimy znaleźć zejście w dół.

Teraz, kiedy mogli sobie oświetlać drogę, powinno to być łatwiejsze, żadnych schodów jednak nie znaleźli.

– Jak myślicie, czy ludzie z zamku wiedzą o katakumbach? – zastanawiał się Willy.

Móri podniósł wzrok na sufit.

– Być może dzisiaj już nie. Z tego, co rozumiem, zeszliśmy jedyną istniejącą drogą.

Siegbert przywołał ich machnięciem ręki. Wraz z Nerem pochylali głowy nad jakąś trumną w kącie. Nero obwąchiwał ziemię wzdłuż jej dolnej krawędzi.

– Przesuniemy ją – zadecydował Móri.

Pospieszyli mu z pomocą.

Ukazał się czworokątny otwór.

– Droga do kolejnej epoki – oznajmił Willy.

Siegbert poświecił w dół.

– Tu są stopnie, ale sprawiają wrażenie dość marnych.

– Jeśli utrzymały brata Lorenzo i biskupa Engelberta, to i pod nami się nie załamią – uspokoił go Móri.

Zszedł pierwszy, prosząc, by pozostali podążyli za nim.

– Pamiętajcie – powiedział – że kiedy domy buduje się w taki sposób, jeden na drugim, to raczej nie schodzi się do wcześniej zbudowanego budynku, lecz do jego piwnic! To mi wygląda… Poświeć lepiej, Siegbercie! To mi wygląda na dość prymitywną piwnicę twierdzy!

– Gotów?

– Tak przypuszczam. Przodków Ordogno. A może rodu Nufio.

– Czy Ordogno był Wizygotem? – spytał Willy.

– Prawdopodobnie, ale na pewno tego nie wiem.

– Wszystkie te twierdze, jedna na drugiej na przestrzeni dziejów – westchnął zrezygnowany Dolg. – Przed kim oni tak chcieli się bronić?

– Przed Maurami – odparł jego ojciec. – Przede wszystkim przed Maurami, bo oni dotarli do granicy hiszpańsko – francuskiej. Powstrzymano ich, prawdopodobnie Burgos stanowiło ważną zaporę. Ale także inne plemiona usiłowały podbić Hiszpanię i wielu na pewien czas się to udało.

Zauważyli, że Nero czeka na nich z niecierpliwością. Kiedy podeszli bliżej, głęboko nachyliwszy łeb wskazał ludziom kolejne zejście.

Sprawiało wrażenie lepiej zachowanego, w dół prowadziły solidne schody. Wkrótce stanęli przed ciężkimi drzwiami.

Popatrzyli po sobie.

– To tutaj – oznajmił Móri.

Spróbował otworzyć drzwi, ale były bardzo dobrze zabezpieczone. Miały żelazne okucia, a także kołatkę z żelaza.

– Zastukamy? – zachichotał Dolg.

– Nie wolno tak żartować! – obruszył się Siegbert. – A jeśli ktoś otworzy?

– Pewnie najwyżej tylko duchy – Willy uśmiechnął się dobrodusznie. – No cóż, to raczej niemądrze powiedziane, sami znamy kilka.

– Możecie mi wierzyć – Móri uśmiechnął się półgębkiem. – Nasi “duchowi” przyjaciele potrafią z siebie żartować. Poczucie humoru nie jest im obce, chociaż czasami może wywoływać niesamowite efekty.

Siegbert kręcił się, nie spuszczając oczu ze sklepienia.

– Nie podoba mi się to – oświadczył.

– Co takiego?

– Że tyle mam nad głową. Twierdze, klasztor, zamek…

– Niech cię tylko teraz nie przytłoczy ten ogrom – przestrzegł go Móri. – Nie, niestety, z tymi drzwiami chyba sobie nie poradzę. Sprawiają wrażenie zamykanych na magiczny zamek.

– Kardynał? – upewnił się Dolg.

– Nie tylko on to potrafi – stwierdził Móri. – Przekonamy się, który z nas jest potężniejszym czarnoksiężnikiem!

– Nie, ojcze, wiem, że nie lubisz używać pewnych run. Pozwól mnie spróbować!

– Nie wyjmuj kuli! Nie w tym miejscu!

– Nie, nie będę się posługiwać szafirem. Ale czy widzisz te ornamenty na drzwiach?

Wcześniej nie zwrócili na nie uwagi, dopiero teraz Siegbert oświetlił potężną drewnianą taflę.

Większą część pokrywał jednorodny wzór, lecz na środku widniało coś szczególnego.

– Prawie niknie wśród tych wszystkich zawijasów – powiedział Dolg. – I tak chyba właśnie ma być. Ale odnoszę wrażenie, że to przypomina odwrotną stronę mego znaku Słońca, jakby lustrzane odbicie.

– Rzeczywiście – przyznał Móri. – Nikt więc, oprócz wielkiego mistrza, nie może go otworzyć. Spróbuj, Dolgu!

Chłopiec zdjął z szyi ciężki amulet, odwrócił go i przyłożył tylną ściankę do reliefu wykutego w drewnie.

– Pasuje! – rzekł Willy cicho.

Siegbert nie śmiał oddychać.

Zamek zazgrzytał, drzwi się uchyliły, pozwalając zajrzeć do znajdującego się za nimi pomieszczenia.

– Mój ty świecie! – szepnął Móri. – A oto i bogactwo Rzymu. Stać ich było na takie zbytki. Podbili wszak połowę obecnej Europy! Wchodzimy do środka!

Nero był jak zwykle pierwszy. Ludzie natomiast wchodzili skupieni, jakby z nabożeństwem.

Znajdowali się w przedsionku. Zajrzeli do – wielkiej sali, ośmielili się wejść także i tam.

Nie było co do tego wątpliwości. Dotarli do bastionu Zakonu Świętego Słońca.

Siegbert obszedł całą salę i pozapalał pochodnie oraz kandelabry. Przyjaciele oniemiali patrzyli na niespotykany wprost zbytek.

Móri i Dolg stanęli przy ołtarzu w odległym krańcu sali. Szeroko otwartymi oczami wpatrywali się w okazałe Słońce na ścianie, w kamienie, zaznaczające miejsca każdego z rycerzy, w sam stół ofiarny…

– Spójrz, ojcze! Na granatowym aksamicie jest ślad po jakimś naczyniu. Przypuszczam, że…

Urwał, ojciec musiał dokończyć:

– Srebrny kielich Habsburgów, tak. Prawdopodobnie między zgromadzeniami przechowywał go biskup Engelbert. Ale nareszcie, dzięki Bogu, wrócił do Hofburga. Przynajmniej to jedno nam się udało, Dolgu.

– O, nie jedno! A jeśli zdołamy rozbić cały Zakon, świat, moim zdaniem, stanie się o wiele lepszym miejscem.

Móri przykląkł. Podniósł brzeg granatowego obrusa. Stół miał pod spodem półkę, ujrzeli sporą skrzynię, a raczej kufer z jakiegoś ciężkiego metalu, może ołowiu? Nie dało się go podnieść, był przymocowany do podłoża.

Rozejrzeli się za kluczem, lecz nic takiego nie znaleźli.

– Z pewnością kolejny magiczny zamek – mruknął Móri. – Ale tym razem twój znak Słońca nam nie pomoże.

– A szafir?

– Och, nie, na miłość boską, nie tutaj! To bastion Zła, Dolgu! – westchnął. – Będę musiał odwołać się do magicznych run.

Ale chociaż posłużył się znienawidzonym zaklęciem, nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu.

I wtedy Dolg się rozgniewał. Zdumiał wszystkich, zawsze taki łagodny i życzliwy, trochę marzycielski. Nie byli w stanie pojąć, co weń wstąpiło, ale nagle wstał, uniósł ręce ku skrzyni i gniewnym głosem zawołał:

– W imieniu prawdziwego Świętego Słońca rozkazuję ci, nawet jeśli twoją istotą jest zło, ustąpić czystości!

– Ależ, Dolgu! – jęknął Móri. – Oszalałeś! Nie wolno wymieniać imienia Świętego Słońca w tej siedzibie podłości!

Ze skrzyni wydobył się przypominający krzyk odgłos i magiczny zamek niechętnie ustąpił. Krótki trzask i pokrywa ledwie widocznie się uchyliła.

Móri ją podniósł.

– Wiemy przynajmniej, że tu tkwi zło. Musiało jednak ustąpić prawdziwemu, silniejszemu Słońcu.

W jego głosie brzmiała gorycz. Obiema rękami wyjął ze skrzyni jakiś bardzo ciężki przedmiot. Ostrożnie zwrócił się ku przyjaciołom. Szeroko otwarte oczy wyrażały bezgraniczne zdumienie.

– Święta Matko Boża – westchnął Siegbert. – Biblia?

– Och, nie, przeciwnie, bardziej przeciwnie już być nie może – odparł Móri, patrząc na piękną księgę, oprawioną w czerwoną skórę ze złotym napisem.

– Ojcze, co to za księga? – dopytywał się Dolg. – Taka wielka… i ciężka. I bardzo piękna! Co to jest?

Ojciec odpowiedział słabym głosem:

– “Rödskinna”.

Загрузка...