Rozdział 6

Osobliwy mrok ustąpił. Niebo pojaśniało.

Gotowi do walki.

Teutonowie, barbarzyńcy z północnych krain, już na nich czekali.

Kohorty Rzymian, każda licząca około sześciuset ludzi, wmaszerowały zajmując wybrane pozycje. Z przyniesionych raportów wynikało, że Teutonowie nadciągają ze wzgórza.

To konsul Mariusz wprowadził nowy podział legionów na kohorty. Jedna kohorta stanowiła dziesiątą część całego legionu, którym dowodził Kwintus Ursus, trybun. Podlegali mu dowódcy manipułów i mniejszych jednostek, centurii.

Ursus to doskonały dowódca. Konsul był zeń zadowolony.

Szczęśliwie jest nietykalny! A to dzięki…

Ursus sięgnął do piersi, szukając wsparcia w znaku Słońca.

Zmartwiał. Znaku nie było!

No tak, oczywiście, nocą, w oszołomieniu miłosnym, podarował go pięknej Flawii. Zażyczyła sobie tego, a on, upojony jej bliskością, gotów był dla niej na wszystko.

Co teraz pocznie? Przestał już być nietykalny.

Ursus znaczyło tyle, co niedźwiedź. Nazwano go tak, ponieważ był potężny i silny. Uświadomiwszy sobie, że może polec w walce, postanowił zwołać swoich centurionów i innych podległych mu dowódców na naradę, by ułożyć nowy plan bitwy. Zwykle to on stawał na czele swoich oddziałów i zagrzewał łudzi do walki. Jego odwaga przydawała im bojowego ducha podczas licznych starć z plemionami zamieszkującymi obrzeża imperium rzymskiego. Rozgromili wiele barbarzyńskich plemion, lecz Teutonowie to cały lud, najsilniejszy i najbardziej dziki ze wszystkich, z jakimi mieli do czynienia.

Ursus wiedział, że Teutonowie współdziałali z Cymbrami, innym ludem pochodzącym z północy, podobno ze Skanii w państwie Gotów. Teutonowie przybyli z południowych plaż Morza Bałtyckiego. Przedarli się na południe, niemal nie natykając się na opór.

Teraz jednak mieli stawić czoło armii rzymskiej pod dowództwem konsula Gajusza Mariusza. A Kwintus Ursus był głównodowodzącym legionem.

Ursus, niezwyciężony, postać owiana legendą!

Ten, który skradł znak Słońca lemurom. A potem w miłosnym szale dopuścił się czegoś niewybaczalnego.

Dureń, głupiec! Długo ciskał przekleństwa na samego siebie.

Jeszcze tylko jeden człowiek, centurion, wiedział o znaku Słońca, bo był wtedy razem z nim i zdobył swój własny znak. Widział także niezwykłe symbole wyryte na odwrotnej stronie znaku Słońca. Żaden z nich nie rozumiał, co oznaczają, domyślili się jednak, że tajemne symbole posiadają niezwykłą moc. Centurion także nie odnosił żadnych ran; zresztą wbił się w dumę, pragnął zostać wielkim mistrzem jakiegoś tajemniczego zakonu, tak przynajmniej mówił. Kiedy jednak Ursus stwierdził, że to on powinien zostać wielkim mistrzem, centurion przestał o tym wspominać.

Flawia, cudownie piękna kobieta, którą spotkał w poprzednim mieście i zabrał do swego namiotu pomimo gniewu małżonki… Dla Flawii, opętany miłością, gotów był na wszystko, i dał tego dowody. Ofiarował jej znak Słońca. O bogowie!

W jego wnętrzu odezwał się nieznajomy, uporczywy głos, nie, nie głos. Jakby myśl:

Powiedz, gdzie jest Flawia? Gdzie może być teraz?

W mieście Aquae Sextiae, pomyślał odruchowo. W domu prefekta. W obozie przestała już być bezpieczna, tak wielkie jest rozgoryczenie mej żony.

Gdzie leży dom prefekta?

Uporczywe myśli, natrętne pytania.

Przy rynku, najelegantszy dom.

Ursus poczuł, że nieznajomy głos go opuścił.

Zostawił, aby poległ w walce. Ze wzgórza z krzykiem i wrzaskiem już nadbiegali Teutonowie. W taki sposób zwykle przypuszczali szturm, chcieli przestraszyć wroga. A on nie zdążył zmienić planu bitwy.

Żołnierze oczekiwali, by ich poprowadził, stanął na czele całej rzymskiej armii.

Nie pozostawało mu nic innego.

“Głos” go opuścił. Kwintus Ursus przestał być interesujący.

Interesująca natomiast zaczęła być Flawia. To ona miała znak.

Flawia, piękna hetera, siedziała w domu prefekta, bawiąc się wielką ozdobą, otrzymaną od Ursusa. Nie doceniała jej znaczenia. Okrągłe słońce z rozchodzącymi się wokoło promieniami? Niemądra, ciężka i niepraktyczna ozdoba, lecz bez wątpienia cenna. Chciała po prostu wypróbować uczucia Ursusa, dlatego oświadczyła, że pragnie mieć klejnot. I dostała go.

Flawia przywykła do tego, by spełniano jej zachcianki.

Na odwrocie medalionu znajdowało się sporo jakichś niepojętych znaków. Ale mało ją obchodziły.

Podniosła głowę.

Miała wrażenie, jakby ktoś pytał:

Gdzie znak Słońca, Flawio?

Ale nikt nie wypowiedział tych słów, rozbrzmiewały tylko w jej głowie.

Niemądre!

Znów pochyliła się nad klejnotem.

Prawdę mówiąc, promieniste słońce było dla niej zbyt duże i ciężkie. Powinna je przerobić, stopić złoto, a okrągłą płytkę ze środka wyrzucić.

Nie, Flawio, nie! Nie rób tego!

Cóż za niemądre, obce myśli napływają do jej kształtnej główki? Odruchowo przejrzała się w srebrnym zwierciadle. Równie piękna jak zawsze. I przecież była w pokoju sama.

Odłożyła lśniące słońce. Nie lubiła trzymać go w dłoni, miała wrażenie, że biją od niego niezwykłe, drżące promienie.

Upominek nie był wcale taki wspaniały. Ursus mógł dostać go z powrotem.

Ktoś wszedł do domu.

Z atrium dobiegł głos rozgniewanej niewiasty, sprzeczającej się ze służbą.

Żona Ursusa! Szuka Flawii, żądna zemsty.

E, co to szkodzi, po prostu nie przyzna się do romansu.

Ale znak Słońca ich zdradzi! Ta głupia baba nie może go zobaczyć!

Trzeba go ukryć, tylko gdzie?

Flawia rozejrzała się po pokoju. Za jedyną odpowiednia kryjówkę uznała kanał ściekowy. Wpuściła tam słońce, słyszała jego brzęk, kiedy toczyło się pochyłym kanałem. Z pewnością spadnie na stos odpadków, to nic, później je wydobędzie.

Ale dla pięknej Flawii nie było żadnego “później”. Pod drzwiami żona Ursusa krzykiem obwieszczała już śmierć męża. Poległ w bitwie, to przecież niemożliwe, był wszak nietykalny, naznaczony przez bogów, którzy podarowali mu talizman. Centurion, bliski przyjaciel, obiecał wyprawić Ursusowi godny pogrzeb, lecz znak Słońca zniknął, zdaniem centuriona miała go kochanka Ursusa.

Drzwi otworzono szarpnięciem i wiedziona wściekłością kobieta rzuciła się na Flawię. Hetera dostrzegła jeszcze błysk sztyletu, poczuła dojmujący ból i osunęła się na ziemię.

Żona Ursusa przeszukiwała dom do chwili, gdy ludzie prefekta ją pojmali i wtrącili do więzienia.

Stamtąd już nie wróciła.

– Ojcze! Och, jesteś tutaj – rozległ się głos Dolga, w którym brzmiała niesłychana ulga. – Przez moment już sądziłem, że zniknąłeś.

– Przez moment? – powtórzył oszołomiony Móri. – Przecież upłynęło wiele godzin…

Zrozumiał, że podróżował tylko myślą.

– Nic się nie stało, rozdzieliła nas po prostu gęsta mgła.

– Rzeczywiście, była taka dziwna, ale już się rozwiała. Nie znalazłem znaku Słońca, nie odnoszę też wrażenia, że on się tu znajduje.

– To prawda, wcale go tu nie ma. Musimy wracać do miasta.

Móri stanął z łańcuchem w ręku, zamyślony. Czy miał go zabrać pomimo swej niechęci do bezczeszczenia grobu? Ale łańcuch mógł go zaprowadzić dalej w poszukiwaniach znaku Słońca.

Powrót w minione czasy był nieprzyjemnym przeżyciem. Niezwykła podróż zakończyła się sama i znów mógł otworzyć rękę.

Zdecydowanie odłożył łańcuch do komory grobowej. Zabrali się do zamykania grobu.

Nagle Móri zawołał:

– Zaczekaj!

Dolg znieruchomiał z kamienną płytą opartą o biodro. Pytająco popatrzył na ojca.

Móri wciąż miał wątpliwości.

– Nie wiem, Dolgu. Wszyscy wiedzą, że nie jesteśmy hienami cmentarnymi. Ale ten Ursus…

– Ursus?

– Opowiem ci więcej w drodze do miasta. Ten, który tu spoczywa, sam skradł znak Słońca… Jak on ich nazwał? Ten lud? Nie pamiętam. W każdym razie łańcuch nie był jego własnością. Wydaje mi się, że bardziej należy on się nam niż jemu.

Dolg wciąż spoglądał na ojca wyczekująco.

– Tak, bo twoje kroki skierowano właśnie tutaj. Później moje także. Łańcuch powinien być ze znakiem Słońca. A znaku tutaj nie ma.

– Zabierzmy go, ojcze. Nikt nie będzie miał nam tego za złe. Sądzę, że po to między innymi nas tu sprowadzono.

– Widzisz, łańcuch pomógł mi przenieść się w przeszłość. Wszystko ci opowiem.

Móri ostrożnie podniósł łańcuch. Tym razem jego dłoń się nie zacisnęła. Potem zamknęli grób, przykryli kamieniami, mchem i kępami trawy.

W powrotnej drodze Móri opowiedział synkowi o wszystkim, co go spotkało. Wobec zwyczajnego dwunastolatka pewnie by się wahał, ale Dolga trudno nazwać zwyczajnym dzieckiem, a ponadto był wtajemniczony niemal we wszystko, co działo się z Mórim.

– Wiedziałem, ojcze – rzekł chłopiec z podziwem. – Twoje zdolności są o wiele większe niż moje. Jak dobrze, że razem tu przyszliśmy!

– I ja tak uważam. Teraz musimy się dowiedzieć, gdzie stał niegdyś dom prefekta, aby, jeśli to możliwe, dalej iść tym samym tropem.

– Jeśli znak Słońca nie został poniesiony do morza ani przetopiony, jak planowała ta szalona kobieta, to go odnajdziemy – powiedział Dolg z przekonaniem. – Nie mógł przecież zniknąć z powierzchni ziemi!

– Masz pewnie rację. – Móri poczuł się zachęcony do dalszych poszukiwań.

– Ojcze, nie przypomniałeś sobie, jak zwał się ten lud, któremu Ursus i jego przyjaciel skradli znaki?

– Nie, ale przez moment widziałem, jak to się stało. Było to w jakimś domu w Rzymie. Znaki wisiały na czymś w rodzaju ołtarza… – Nagle rozjaśnił się. – Oczywiście! Lemury! Lemury, tak właśnie się nazywali.

– Lemury? – z niedowierzaniem powtórzył Dolg. – To przecież pewien rodzaj małp. A nawet małpiatek, wiem, bo babcia mi mówiła, kiedy przeglądaliśmy książkę o zwierzętach.

– Naprawdę? Małpiatki? – powtarzał przygnębiony Móri. – To przecież nigdzie nas nie zaprowadzi.

Nagle Dolg stanął jak wryty.

– Ojcze!

Móri także się zatrzymał. Podniósł latarnię wyżej.

– Co się stało, Dolgu?

– Napisy na zwojach pergaminu z Tiersteingram!

– Co w nich takiego… Ach, na Boga!

– “IMVR” – powiedział Dolg.

– Rzeczywiście! Środkowy fragment słowa. Mogło być IMVR, IMUR, albo EMUR, część jakiegoś wyrazu. Na przykład LEMUR. Synku, myślę, że znaleźliśmy rozwiązanie przynajmniej tej zagadki!

Ale dokąd prowadziło to rozwiązanie? Do stadka małpiatek?

Nic im to nie powiedziało. Absolutnie nic.

Загрузка...