Rozdział 5

Ranek wstał jasny i przejrzysty. Kiedy dojechali do kolejnego wzgórza, na południu dostrzegli Morze Śródziemne.

Przemierzali góry i doliny południowej Francji, niemal przez cały czas jadąc pod górę albo w dół.

– No ładnie – odezwał się Siegbert. – Czy ktoś potrafi powiedzieć, gdzie jesteśmy?

– Owszem, wyobraź sobie, że tak – odparł Erling. – Bo zanim wyruszyliśmy, rozmawiałem z oberżystą.

– Wspaniale, Erlingu – uśmiechnęła się Theresa.

Cała grupa wstrzymała konie na szczycie wzniesienia. Mistral, ostry wiatr szalejący niekiedy u francuskich wybrzeży Morza Śródziemnego, targał im włosy, nawet Nerowi powiewały uszy.

– Zajechaliśmy znacznie dalej, niż kiedykolwiek ośmielilibyśmy się przypuszczać – wyjaśnił Erling. – Jeśli wciąż będziemy poruszać się prosto, jutro dotrzemy do Awinionu.

– Och, to brzmi świetnie! – stwierdziła Theresa.

– Awinion – zastanawiał się Móri. – Prawdziwie historyczna nazwa. Co się stało, Dolgu? Wyglądasz na zaniepokojonego.

– Nie tam mamy jechać – powiedział chłopiec. Wyglądał przy tym na równie niepewnego i zdziwionego własnymi słowami, jak pozostali.

– Co masz na myśli?

– Nie wiem – odparł Dolg. – Ale musimy jechać tam!

Pokazał palcem kierunek.

– Na południe! – zdumiał się Erling. – W ten sposób dojedziemy po prostu do Morza Śródziemnego.

– Nie, nie aż tak daleko. Ale mamy jechać w tę stronę. Wiem o tym.

– Czy to będzie okrężna droga? – zastanawiał się któryś z żołnierzy.

– Chyba nie tak bardzo – doszedł do wniosku Erling, który wiedział, że impulsów Dolga należy słuchać. – Czy wiesz dokładnie, dokąd chcesz dotrzeć?

– Nie.

To nie zabrzmiało szczególnie zachęcająco. Mistral, “mistrz wiatrów”, wył i zawodził.

– Erlingu, jakie miasta leżą w tamtych stronach, wiesz? – spytał Móri.

Przyjaciel zastanowił się.

– Oberżysta wskazywał na wiele miast. Na południu Tulon, Marsylia…

– Nie tak daleko – pokręcił głową Dolg.

– Ach, moi drodzy, nie bardzo to wszystko mogę spamiętać… Aix? Aix – en – Provence?

– Tak – cicho powiedział Dolg.

– Wobec tego ruszamy – zdecydował kapitan gwardii cesarskiej.

Po drodze starali się przypomnieć sobie, co wiedzą o mieście Aix.

Gdy dotarli do dziwacznego wzgórza na północ od miasta, Theresa przypomniała sobie wyczytane kiedyś wiadomości o historii tego regionu.

– Słyszałam o tym trójkątnym wzniesieniu – powiedziała. – No tak, spójrzcie, z dwóch stron zbocza opadają stromo w dół. Trzeci bok jest podobno zagrodzony długim murem…

– Jest mur! – wykrzyknął z zapałem jeden z żołnierzy, dumny z odkrycia.

– Rzeczywiście! – uśmiechnęła się ucieszona Theresa. – A więc to Oppidum d’Entremont, warownia liguryjskiego ludu Saliów, “oppidum” oznacza po prostu miejsce obwarowane, miasto. W roku sto dwudziestym trzecim przed narodzeniem Chrystusa zostało zniszczone przez konsula rzymskiego Sekstiusza. Aby chronić cały region przed najazdami Saliów, założył nowe miasto, Aquae Sextiae, czyli Aix. Nazwa nawiązuje do istniejących tu gorących źródeł.

– Masz doprawdy ogromną wiedzę – rzekł z podziwem Móri.

– Kiedy trochę popracuję nad pamięcią, przypomina mi się to i owo – roześmiała się Theresa. – Wiem także, że miasto było stolicą rzymskiej prowincji aż do czwartego wieku naszej ery. Spójrzcie na południe, to zobaczycie przed sobą Aix.

Miasta nie było widać wyraźnie, ledwie je dostrzegali.

– Skąd wiesz tyle na temat Aix? – spytał Theresę Erling.

– Ponieważ interesowałam się kiedyś tamtejszą katedrą romańsko – gotycką – odparła. – Znajduje się w nim tryptyk, czyli trzyczęściowy ołtarz, który nosi nazwę “Krzak gorejący”. Bardzo bym chciała go zobaczyć, o ile tylko zdążymy.

– Oczywiście! – zapewnił Erling.

– Środkowa część tryptyku przedstawia Marię Dziewicę w krzewie gorejącym, a po jej bokach klęczą król i jego małżonka. Było w zwyczaju umieszczanie na ilustracjach nawiązujących do przekazów biblijnych postaci wysoko postawionych osobistości. Ponieważ artysta stworzył ołtarz w piętnastym wieku, przypuszczam, że i ten król żył w owych czasach. Czy przypadkiem nie nazywał się Renę? Nie pamiętam.

W ostatnich promieniach wieczornego słońca wjechali do Aix.

Miasto okazało się wspaniałe, wszędzie widać było ślady jego dawnej świetności.

Dolg jednak nie dostrzegał otoczenia. Jego oczy, niepewne, zalęknione, błądziły po okolicy.

– Muszę coś odnaleźć – z niepokojem oznajmił ojcu. – Ale nie wiem, gdzie tego szukać. A nam się spieszy!

– Zatrzymamy się w gospodzie – uspokajał go ojciec. – Będziesz miał czas, żeby się zastanowić. My, dorośli, postaramy się dowiedzieć czegoś więcej na temat Aix, czy raczej Aquae Sextiae, jak kiedyś nazywało się to miasto. Przypuszczam, że tam właśnie tkwi rozwiązanie zagadki.

– W pradawnych czasach? No tak, bo przecież Zakon Świętego Słońca wywodzi się z dawnego Cesarstwa Rzymskiego. Ale nie jestem pewien… Czy naprawdę tak było?

– Być może tu się tego dowiemy – stwierdził Móri.

Później, kiedy już się zakwaterowali w oberży i zjedli kolację, nie tak wprawdzie wystawną jak poprzedniego dnia, lecz smaczną, niemal wszyscy mieli coś do powiedzenia.

Zebrali się wokół Dolga na balkonie, biegnącym na wysokości pierwszego piętra wokół czworokątnego podwórza, na którym swobodnie sobie spacerowały kury, gęsi i inne zwierzęta. Nero przyglądał im się przez balustradę, z zainteresowaniem nastawiając uszu. Cichutko przy tym popiskiwał. Chętnie zbiegłby na dół i wywołał trochę zamieszania…

– Posłuchaj mnie, Dolgu – powiedział Erling. – Wielu z nas zdobyło bardzo ciekawe informacje. Aix to nie byle jakie miasto!

Pokiwali głowami. Dolg przenosił pytające spojrzenie z jednego na drugiego.

Głos w imieniu dorosłych zabrał Erling:

– Słyszałeś o Cymbrach i Teutonach?

Dolg po namyśle odpowiedział pytaniem:

– To jakieś ludy?

– Masz rację! Plemiona germańskie, największe i najważniejsze w swoim czasie. Przypuścili atak na Rzym, ale Teutonów rozbił w pył konsul Mariusz. Było to w roku sto drugim przed narodzeniem Chrystusa, a zgadnij gdzie?

– Tutaj?

– Właśnie!

Dolg wziął głęboki oddech. Długo się zastanawiał, czubkiem języka zwilżył wargi.

– Rzymianie pokonali Teutonów, ale pewnie niektórzy z nich także zginęli?

– Z całą pewnością!

Wszyscy pomyśleli o rym samym. Dolga coś ściągnęło do tego miasta. Jeśli jacyś rzymscy wojownicy należeli do starego zakonu Świętego Słońca… Nie, to nie mogli być prości żołnierze. Członkami zakonu byli zawsze wielmoże, a więc przynajmniej jakiś dowódca.

Jak oni się w tamtych czasach nazywali? Gladiatorzy? Nie!

Posypały się propozycje. Hoplici? Nie, to Grecy. Centurioni?

Tak! Teraz byli już blisko! Może chodzi o trybuna? Trybuna wojskowego?

Nic więcej wymyślić nie zdołali.

Erling westchnął.

– Z moją kupiecką francuszczyzną niedaleko zajdę w tym kraju. Nie na wiele się zda znajomość miar tkanin jedwabnych, kiedy trzeba rozmawiać o historii.

– Mój francuski także pozostawia wiele do życzenia – przyznała Theresa.

Móri nic nie powiedział, bo w ogóle nie znał francuskiego.

Jeden z żołnierzy oznajmił z dumą:

– Wyznaczono mnie, abym wam towarzyszył, ponieważ moja matka pochodziła z Hiszpanii i całkiem nieźle opanowałem ten język.

– Doskonale – pochwaliła Theresa. – Przyda nam się, kiedy tam dojedziemy.

Dowódca gwardzistów, cicho i jakby niechętnie, żeby pokazać, że nie chce się chwalić, rzekł:

– Wygląda na to, że ja opanowałem francuski najlepiej ze wszystkich. Spróbuję więc rozpytać, czy nie poległ tutaj jakiś centurion czy inny potężny dowódca.

– Świetnie – powiedział z uznaniem Erling. – Współpraca układa się nam doskonale, prawda?

Wszyscy byli tego samego zdania.

Kapitan wyruszył do miasta, by zasięgnąć języka, a Theresa towarzyszyła mu do katedry. Bardzo chciała obejrzeć tryptyk.

Dolg w tym czasie siedział na krześle w oberży i czuł się dość niemądrze. A jeśli bez najmniejszego powodu zmusił całą grupę do nadłożenia drogi? W tej chwili bowiem nie miał żadnych przeczuć i bardzo go to martwiło.

Mocno zacisnął dłonie na oparciu krzesła, naprężył ręce, głowę wcisnął w ramiona. Skrzyżowanymi stopami kołysał w przód i w tył.

Elivevo, mój dobry duchu opiekuńczy, pomóż mi, prosił w myślach. Co mam robić?

Odpowiedź napłynęła także w myślach: czekaj!

Dolg westchnął ciężko.

Wszyscy powrócili do gospody i znów się zebrali, by wymienić zdobyte informacje. Tym razem zasiedli w pełnej ludzi jadalni. Doszli do wniosku, że i tak nikt ich nie zrozumie.

– No cóż, ja widziałam tylko tryptyk – zaczęła Theresa. – Przecudny! Dowiedziałam się, że artysta nazywał się Froment, i oczywiście pomodliłam się do Madonny o dalszą pomoc. Niestety, nie potrafię się przyczynić do rozwiązania problemu.

– Czy w katedrze są katakumby? – dopytywał się Móri.

– Ach, mój drogi, o to zapomniałam spytać – odparła zatroskana. – Powinnam była o tym pomyśleć! Ale to ogromna, piękna katedra, tak więc…

– Ja dowiedziałem się czegoś – powiedział kapitan. – Kilkanaście kilometrów na wschód od Aix jest góra zwana Mont Sainte – Victoire. Tam konsul Mariusz wzniósł pomnik tuż przed bitwą z Germanami.

– Góra Świętego Zwycięstwa – mruknął zamyślony Erling. – Równie dobrze mogłaby się nazywać Górą Świętego Słońca.

– Rzeczywiście, może się z tym kojarzyć. Aż nieprzyjemnie – wzdrygnęła się Theresa. – Co ty na to, Dolgu?

Chłopiec się zastanowił.

– Nic – stwierdził wreszcie niepewnie. – To tutaj. W mieście.

Zapadło milczenie. Nikt nie miał nic więcej do dodania.

– Wyjdźmy do miasta jutro rano, my dwaj, ty i ja – zaproponował Móri. – Spróbujemy coś wyczuć.

– Nie jutro rano – poprawił go syn. – Pójdziemy już teraz!

– Prawie już noc!

– Nie mamy czasu do stracenia – nalegał Dolg. – Mama nas potrzebuje, trzeba się spieszyć.

Stanęli niepewni, nie wiedząc, co począć.

– Dowiedziałem się, że w ratuszu jest pokaźna biblioteka. Może tam dałoby się coś wyczytać? – podsunął kapitan.

Dolg przygryzł wargę.

– To nie ma nic wspólnego z biblioteką, chociaż pomysł jest dobry – powiedział wreszcie. – Muszę odnaleźć… coś innego.

– Co takiego?

– Nie wiem – westchnął chłopiec zrezygnowany.

Móri podjął decyzję:

– Myślę, że powinniśmy posłuchać Dolga. Zgoda, synu! Pójdziemy już teraz.

Nie tylko Theresa zatroskana pokręciła głową, ale Dolg się rozjaśnił.

– Może dowiem się, kiedy dotrzemy na miejsce?

– Jeśli w ogóle na nie trafimy – mruknął Móri.

Czuł się zmęczony i marzył o położeniu się do łóżka, żeby rano wstać świeży i wypoczęty. Ale Dolg z pewnością miał rację, należało się spieszyć ze względu na Tiril. Już i tak zbyt długo musiała czekać.

Miasto pogrążyło się w mroku, tylko gdzieniegdzie słabo świeciły pochodnie albo bardziej nowoczesne lampki oliwne. Domy leżały uśpione, jasno było jedynie w pośledniejszych gospodach, ale stamtąd dochodziły pijackie wrzaski, więc Móri i Dolg trzymali się od nich z daleka. Zaopatrzyli się w latarenkę, oświetlającą nieco brudne, wąskie uliczki i pobielone wapnem ściany domów.

Móri pozwolił, aby Dolg wybierał drogę.

– Kapitan mówił, że ruiny pierwotnej osady leżą na północ od Aix. Może tam “właśnie powinniśmy spróbować? – zastanawiał się Dolg.

– Owszem, możemy. Ale dowiedzieliśmy się także, że bitwa Rzymian z Teutonami rozegrała się na zachód od miasta.

– Naprawdę? – ucieszył się Dolg. – Ja o tym nie słyszałem. Wobec tego tam powinniśmy iść.

– To może być daleko, a i tak jutro będziemy jechać w tamtym kierunku. Czy nie moglibyśmy załatwić tego po drodze?

Ale Dolg oddychał szybko, z niecierpliwością.

– Nie. Nabrałem pewności, kiedy powiedziałeś o zachodnich okolicach miasta. Musimy tam iść, ale nie aż do samego pola bitwy. Chodźmy! Chodźmy!

W świetle latarenki oczy chłopca błyszczały z podniecenia. Ręka, spoczywająca w dłoni Móriego, drżała. Czarnoksiężnikowi nie pozostawało więc nic innego, jak ruszyć za synem, uparcie ciągnącym go w jednym kierunku, najpewniej na zachód. W jaki sposób chłopiec mógł się tak dobrze orientować w ciemnościach w nieznanym mieście, Móri nie mógł zrozumieć.

– Dolgu, dlaczego nie możemy wstrzymać się do jutra?

– Ponieważ to nie jest zwykła droga prowadząca z miasta. Tędy, szybko! Spieszmy się, dopóki przeczucie mnie prowadzi.

Nagle Móri także coś poczuł, coś zaczęło go ciągnąć, kusić.

– Już wiem, o czym mówisz, synku – powiedział, chociaż ze zdziwienia dech zapierało mu w piersiach.

Chłopiec uśmiechnął się.

– Jesteś wszak czarnoksiężnikiem, ojcze. Wiedziałem, że poczujesz to samo co ja. Masz przecież o wiele większe zdolności.

Nie jestem tego już taki pewien, pomyślał Móri uśmiechając się ze smutkiem. Wzruszyła go jednak ufność, jaką pokładał w nim syn.

Móri doskonale rozumiał, że akurat w tym przypadku syn jest ważniejszy. To on, poprzez Cienia, miał najsilniejsze związki ze starym zakonem. A Cień bardzo sobie życzył, by Dolg odkrył powiązania łączące współczesny zakon ze starym.

Może im się to uda? Tutaj, w nieznanym francuskim miasteczku Aix, które nigdy nie zostało wymienione w pismach dotyczących Świętego Słońca?

Opuścili już miasto. Na tle nieba zaznaczały się sylwetki topoli i cyprysów. Mistral wciąż dmuchał mocno, drzewa kłaniały się rytmicznie niczym gromady duchów. Wiat; jednak z godziny na godzinę cichł.

– Ale tu gorąco – zdziwił się Dolg. – Im dalej na południe docieramy, tym robi się cieplej.

– To prawda. – W oczach Móriego pojawił się marzycielski wyraz. – Paradoksalne jest, że teraz, kiedy wędrujemy po krainie ciepła, jeszcze bardziej niż zwykle tęsknię za swoją zimną Islandią. Za Islandią i Norwegią.

– Bardzo chciałbym zobaczyć te kraje – powiedział Dolg. Dobrze wiedział o tęsknocie ojca.

Móri, rozjaśniony, odparł spokojnie:

– I ja chciałbym ci je pokazać, synku. Islandia to bardzo szczególny kraj. Znam ludzi, którzy twierdzili, że jest brzydki z tymi jałowymi wrzosowiskami, górami nie porośniętymi trawą, ale ja patrzę na to zupełnie inaczej.

– Ubóstwo ma swój własny urok – stwierdził Dolg zamyślony. – Pojedziemy tam, ojcze.

– Skąd wiesz?

– Po prostu wiem.

Móri kiwnął głową. Przestał już dziwić się Dolgiem.

– Czy pojedziemy także do Norwegii? – spytał tylko.

– Tak.

– To dobrze – powiedział Móri.

Przeszli jeszcze kawałek, wreszcie Móri się zatrzymał.

– Myślę…

– Owszem – przerwał mu Dolg. – Jesteśmy już w pobliżu. Cieszę się, że jesteś ze mną, ojcze. Moje zdolności stają się wtedy w dwójnasób silne.

Bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz, pomyślał Móri, lecz głośno tego nie powiedział. Często w stosunku do swego syna odczuwał niepewność. Jakby on, doświadczony czarnoksiężnik, nie dorastał do pięt swemu dziecku.

A jednak wiedział, że to on, Móri, jest silniejszy. Na razie.

– Musimy iść w tę stronę – oznajmił, skręcając w prawo.

Dolg podążył za nim bez słowa.

Albo ja naprawdę silniej wyczuwam, że coś nas ciągnie, albo też on jest najdelikatniejszym dyplomatą na świecie.

Ale co do jednego Móri się mylił. Przyznawał wprawdzie, że wciąż jest potężniejszy od syna pod względem znajomości magii, lecz uważał, że Dolg akurat teraz odgrywa główną rolę. W tym właśnie tkwił błąd. To on, Móri, był teraz najważniejszy, wciąż jednak nie zdawał sobie z tego sprawy.

Wkrótce odnaleźli grób. Nieduży występ skalny porastała trawa, pionowy brzeg był z wapienia. Obaj czuli, że trafili we właściwe miejsce, prędko więc oczyścili kamień z roślin i ziemi.

Wapienna ścianka okazała się oddzielona od podłoża. Za nią widniała jama.

– Postaw latarnię tutaj – powiedział Móri. – Tak będziemy lepiej widzieć.

– Ojcze, wydaje mi się, że w wapieniu wyryto jakieś imię!

– Pokaż!

Czas niemal całkiem zatarł litery, lecz dostrzegli chyba dwa imiona. Oba kończyły się na “…VS”.

– Czyżby to konsul? – spytał Dolg. – Mariusz? Caius Marius?

– O, nie! Mariusz nie poległ tutaj. Poza tym konsulów chowano w okazałych, bogatych grobach, a ten trudno tak nazwać. Ale zobacz, poniżej wyryto coś jeszcze. Nie zdołamy odczytać co, lecz długość słowa może wskazywać na tytuł, może “centurion” albo “tribunus militum”. Prawdopodobnie spoczął tu dowódca. No cóż, nic o tym nie wiemy. Zajrzyjmy do grobu.

Spróbowali odsunąć płytę na bok. Móri ze smutkiem rozejrzał się w koło.

– Jak myślisz, czy tutaj właśnie rozegrała się bitwa?

– Nie, trochę dalej na zachód – odparł Dolg bez cienia wątpliwości w głosie. Sprawiał przy tym wrażenie równie zasmuconego jak Móri. W przepięknych łąkach kryło się coś bezdennie tragicznego.

Móri popatrzył w kierunku wskazanym przez syna.

– Tam spoczywa wielu zmarłych, z pewnością to wyczuwasz – rzekł cicho. – Ale oni nie mają własnych grobów.

– Zwłaszcza Teutonowie – dopowiedział Dolg.

– To prawda. Zniszczono cały lud.

Odwrócili się w stronę grobu. Niewiele w nim było do oglądania.

– Został splądrowany – skonstatował Móri.

– Ale leżą tu szczątki.

– Rzeczywiście, chociaż niewiele. Ten półokrągły kawałek kości to fragment czaszki, prawda?

– Tak – odparł Dolg. – Nie śmiem niczego dotykać, bo boję się, że się rozsypie w pył.

– Tak, tak, uważaj! Pomimo że grób jest niemal całkiem pusty, musimy okazać szacunek. Ale czy widzisz to, co ja?

Dolgowi z napięcia zaparło dech w piersiach.

– Tak! On nosił coś na szyi!

– Łańcuch! Ale medalion zerwano.

– To nie był medalion, ojcze. Poznaję ten łańcuch.

– Ja także. Na podobnym łańcuchu wisi zwykle znak Świętego Słońca.

Dolg w migotliwym świetle latarenki patrzył na ojca, klęczącego w połowie we wnętrzu grobu.

– Czy mamy założyć, że ów Rzymianin nosił ten znak Słońca, który skradziono przyjaciołom Cienia? Że ten właśnie znak odziedziczył kardynał von Graben? Znak przekazywany kolejnym wielkim mistrzom w nowym zakonie, który wziął swój początek od Ordogno Złego z Leon?

– Nic nie wiemy na pewno, synku – powiedział Móri z tłumionym podnieceniem. – Ale mamy prawo zgadywać i snuć domysły!

– Oczywiście! To bardzo ciekawe – Dolg uśmiechnął się szeroko. – Ale dlaczego rabusie nie zabrali także łańcucha? Wygląda przecież na zrobiony ze złota.

– Prawdopodobnie przyczyną tego był pośpiech. Grób splądrowano chyba bardzo wcześnie, być może tuż po bitwie, więc on…

Móri urwał, nie chcąc roztaczać przed synem zbyt makabrycznych wizji. Ale Dolg był mniej wrażliwy:

– Wciąż miał głowę na swoim miejscu? Rzeczywiście, pewnie tak właśnie było. – Dolg westchnął. – Szkoda, że nie zostawili znaku Słońca. Przydałby nam się.

– Tak właśnie mówił Cień. Ale, Dolgu, jacyż jesteśmy niemądrzy!

Chłopiec patrzył na ojca pytająco.

Móri mówił z przejęciem:

– Jak myślisz, dlaczego tak nas ciągnęło w to miejsce? Pamiętasz słowa Cienia? “Wiem, kto posiadał drugi znak, ale ten człowiek musiał go stracić, bo poległ w bitwie. Nie doszłoby do tego, gdyby nosił znak”.

– Oczywiście – rozjaśnił się Dolg. – Spytaliśmy, kiedy ta bitwa miała miejsce, a Cień odparł, że bardzo, bardzo dawno temu.

– Właśnie! A więc tutaj był ten drugi znak!

– Sądzisz więc, ojcze, że Cień chce, abyśmy go odnaleźli? Dla niego albo dla nas?

– Tak właśnie uważam.

– Musi znajdować się gdzieś w pobliżu.

Móri omiótł wzrokiem niewielką komorę grobową.

– Dolg! Zobacz!

Na ścianie w głębi wyryto kilka znaków i parę słów. Znaki Dolg ku swojej radości natychmiast rozpoznał. Takie same znalazł przed grotą, gdzie przechowywano szafir. Kompletnie niezrozumiałe, lecz bez wątpienia takie same.

– Jesteśmy na właściwym tropie, ojcze! Ten człowiek należał do dawnego zakonu. Ale litery? Och, ten okropny wapień – poskarżył się. – Łatwo w nim ryć, ale wszystko tak prędko się zaciera!

– Czy naprawdę tak prędko? – zadumał się Móri. – Bitwa miała miejsce przed… zaraz, zaraz… około tysiąc osiemset czterdziestu laty… Sporo czasu upłynęło. Nie można zbyt wiele wymagać od zwykłego wapienia.

– Oczywiście masz rację, ojcze. Ale co tu jest napisane?

– To nie jest w tym samym języku, co twoje tajemne znaki powyżej. To łacina, tak jak przypuszczaliśmy. Nie rozumiem z niej ani odrobiny. Chociaż? Pewne słowo powtarza się dwukrotnie. Pozostałe są zbyt zatarte, aby ktokolwiek mógł je odczytać.

– A to słowo, które znasz?

– Podnieś latarnię! Tak, tu napisano perditus.

– Co to znaczy?

– Stracony, zgubiony. Coś w tym rodzaju.

– Niewiele nam to mówi. Szkoda – westchnął Dolg, obracając się ku okrytym nocnym mrokiem łąkom. – Pójdę sprawdzić, czy nie napłyną jakieś nowe impulsy.

– Dobrze – zgodził się Móri, jakby roztargniony. – Tylko zbytnio się nie oddalaj!

– Oczywiście.

Móri przykucnął i zapatrzył się w leżący na ziemi łańcuch. Plądrowanie grobu nie było jego zamysłem i chciał zostawić łańcuch przy szczątkach, dając tym samym wyraz swemu szacunkowi. Ale mógł go na chwilę wziąć do ręki?

Poczuł w dłoni ciężar i chłód metalu.

Jakże pociemniało na wrzosowisku!

Móri powoli wstał, w głowie zawirowało mu od myśli i uczuć. Nie zdając sobie z tego sprawy, wciąż trzymał łańcuch w zaciśniętej dłoni.

– Dolg! – zawołał do syna, przechadzającego się w mroku w odległości zaledwie kilkunastu metrów od niego. – Dolg, pomyliliśmy się! Przypomnij sobie, co powiedział Cień! “Nie zostałby ranny, gdyby nosił znak Słońca”. Rozumiesz? Znaku nie zrabowano z jego grobu. Nie miał go już wtedy na szyi. Zdjął go, zanim rozpoczęła się bitwa. Bardzo niemądrze z jego strony!

Dolg, wciąż odwrócony plecami do ojca, milczał.

Móri podjął:

– Widzisz, ja go oddałem.

Cóż on na miłość boską mówi?

Zmarszczył brwi. Dlaczego chłopiec nie odpowiada?

– Ale mieliśmy rację, jestem Rzymianinem, trybunem dowodzącym legionem. Nazywam się Kwintus Ursus.

Ja? Dlaczego powiedział to w pierwszej osobie?

A Dolg nawet nie odwrócił głowy!

– Dolg? Czyżbyś ogłuchł?

Ale chłopiec tylko się pochylił i zaraz wyprostował.

– Niczego nie znajduję, ojcze. Nie wychwytuję też żadnych impulsów. Ojcze? Ojcze, gdzie jesteś?

– Tutaj! Nie widzisz mnie? Stoję przecież przy grobie, tuż przed tobą!

Jak ciemno! Jakiś gęsty mrok spowił wrzosowisko. Dziwny mrok, nie zwyczajna wieczorna ciemność. I skąd się tu wzięły te niskie domy? I ci wszyscy ludzie na wzgórzu? Dlaczego noszą hełmy? Krótkie spodnie? A może raczej spódniczki? Nie, to nie spódniczki. Te stroje są dokładnie takie same, jak krótkie skórzane zbroje, używane przez rzymskich zol… nie… rży…

Móri zdrętwiał, jakby nagle cała krew zakrzepła mu w żyłach.

– Ojcze? Ojcze, boję się! Gdzie ty jesteś?

Ten strach w głosie syna.

– Jestem tutaj, bardzo blisko ciebie!

Żadnej reakcji.

Dolg go nie słyszał. Ani też nie widział.

Móri chciał wypuścić łańcuch, który nagle zaczął go parzyć, ale metalowe ogniwa tkwiły jak przyklejone w jego zaciśniętej dłoni. Nie mógł jej otworzyć, choć drugą ręką próbował wyprostować palce.

Gdy rozpaczliwie wykrzykiwał imię syna, chłopiec na jego oczach zniknął, rozpłynął się, a przed Mórim ukazał się inny czas.

Czas, który na ziemi przeminął już dawno.

Загрузка...