Rozdział 3

Dolg, drobny i lekki, swobodnie przemykał się przez gęsty las. Kapitanowi gwardzistów kardynała znacznie trudniej było się przedzierać przez gęstwinę, ale poganiał go zapał.

Kapitan wiedział, że ktoś go ściga, ale tym się nie przejmował. Nie chciał tracić czasu na rozprawianie się z Berndem, prostym parobkiem. Jego celem był chłopiec. Nie miał pojęcia, że od tylu zbliża się także Móri.

Dolg słyszał za plecami ogłuszający trzask łamanych gałęzi i siarczyste przekleństwa. Raz po raz sprawdzał, czy kamień jest na swoim miejscu, właściwie zupełnie niepotrzebnie, bo kula była ciężka i chłopiec natychmiast by się zorientował, gdyby istotnie ją zgubił.

Nie bardzo wiedział już, gdzie jest, odgłosy starcia na drodze dawno zostały za nim. Bał się, że zabłądzi w tym głębokim, nieprzyjemnie mrocznym lesie, lecz musiał wszak uciekać przed swym prześladowcą. Dolg nie miał możliwości, by go zabić, nie chciał też tego czynić. A kapitan gwardzistów był uzbrojony w pistolet. To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Dolg kluczył między drzewami, starając się, aby zawsze jakiś potężny pień oddzielał go od napastnika. Nie sprawiało mu to wcale trudności, prawdę mówiąc, o wiele trudniej było znaleźć otwartą przestrzeń, by oddać strzał.

Spostrzegł coś między drzewami.

Dom?

Nie, to kareta. Ten powóz, o którym mówił wysłany na zwiady żołnierz. No cóż, wobec tego Dolg nie mógł się znajdować zbyt daleko od drogi; zawsze to jakaś pociecha.

Zawahał się przez chwilę. Czy powinien wsiąść do środka i odjechać? Widział, że do powozu zaprzęgnięto konia, a może nawet dwa, przez liście trudno było to stwierdzić.

Chwila wahania okazała się katastrofalna w skutkach. Kapitan zdołał go dogonić i Dolg daremnie starał się uskoczyć. Został złapany.

– Ty mała leśna myszo – syknął rozeźlony gwardzista. – Sądziłeś, że zdołasz przede mną umknąć? Ale… Na miłość boską!

Ujrzał twarz Dolga i w zdumieniu rozluźnił trochę chwyt. Chłopiec zwinnie próbował wywinąć się z jego uścisku, lecz kapitan prędko otrząsnął się z zaskoczenia i mocno go przytrzymał.

– Stój spokojnie, odmieńcze, żebym zdążył…

– Nie, zaczekaj! – rozległ się ohydny, podniecony głos. – Nie strzelaj, sam się zajmę tym szatańskim pomiotem!

Dolg odwrócił głowę. Z powozu wysiadł bardzo stary człowiek w długiej czarnej pelerynie.

Chłopiec naprawdę się przestraszył. Od razu zrozumiał, że to musi być kardynał, nikt inny nie mógł mieć równie przenikliwego, przepojonego złem spojrzenia.

– A więc tak wygląda osławiony syn czarnoksiężnika – rzekł starzec tonem, który w zamiarze miał może być łagodny. Nie zdołał jednak ukryć tysięcy ostrych sopli lodu. – Doprawdy, nie przesadzano. On jest przecież groteskowy!

Sam jesteś groteskowy, pomyślał Dolg urażony, próbując się wyrwać. Obydwaj mężczyźni jednak rzucili się na niego, wywiązała się szaleńcza walka. Momentami Dolg dostrzegał fanatyczne oczy kardynała, dłoń kapitana usiłowała sięgnąć po pistolet. Nagle znalazł się Bernd, lecz obalono go na ziemię. Przypominająca szpon drapieżnego ptaka ręka kardynała wiła się, chcąc dosięgnąć olbrzymiego szafiru, a Dolg usiłował go chronić, jednocześnie odpychając pistolet kapitana.

Wreszcie chłopiec dostrzegł także Móriego. Dzięki, najdroższy ojcze, teraz już wszystko będzie dobrze!

Tak jednak wcale się nie stało. Kardynał von Graben uczynił coś, jakiś ruch, syk, posłał spojrzenie w stronę ojca, od którego inny człowiek mógłby paść trupem na miejscu, lecz Móriego, czarnoksiężnika, tylko sparaliżowało. Wystarczyło jednak, by wyeliminować ojca Dolga z walki na krótką chwilę, potrzebną kardynałowi na wsunięcie ręki do sakwy chłopca i wyjęcie kuli. Dłonie Dolga zamknął w żelaznym uścisku kapitan.

Rozległ się krzyk triumfu i krzyk rozpaczy.

Kardynał, oszołomiony zwycięstwem, podniósł błękitny kamień w górę, a Dolg rozpłakał się z bezsilności.

Móri walczył z odrętwieniem. Dolg widział, jak ojciec próbuje podnieść ramiona, ale czynił to tak wolno, tak niesłychanie wolno!

Kardynał odwrócił się, żeby wsiąść do powozu.

– Zabij ich! – lodowatym głosem rzucił przez ramię rozkaz kapitanowi gwardzistów.

– Zatrzymaj się, nędzniku! – rozległ się nagle głęboki głos. Kardynał odruchowo się odwrócił. Cień spokojnie wyswobodził Dolga z uścisku zaskoczonego kapitana i odrzucił pistolet w las. Potem olbrzymia zjawa wyciągnęła rękę w stronę kardynała.

– Oddaj mi kamień! – zagrzmiał.

Dolg odetchnął z ulgą. Cień, jego ukochany Cień wrócił!

Kardynał władczym gestem wskazał na Cienia.

– Wracaj do grobu, nieczysty duchu – prychnął. – Jestem Wielkim Mistrzem Zakonu Świętego Słońca i nie możesz mnie nawet tknąć!

– Rzeczywiście, nie mogę ci nic zrobić, zdołałeś bowiem przywłaszczyć sobie jeden ze znaków Słońca, pozostałych jeszcze z pradawnych czasów. Ale święty kamień Dolga oddaj! Oddaj natychmiast!

– Na pewno tego nie zrobię – zaczął kardynał, lecz jego siła nagle jakby zaczęła gasnąć, kąciki ust mu opadły, wolno i niechętnie wyciągnął cudowny niebieski szafir.

– Weź go, Dolgu – z pozoru beznamiętnie powiedział Cień, nie odwracając się do chłopca.

Dolg, który wiedział, że kamień nie powinien trafić w ręce Cienia, cały drżąc podszedł do kardynała. Z mętnie brązowych oczu starca sypały się błyskawice gniewu i nienawiści, chłopiec prędko schował kulę z powrotem do torby przy pasku. Potem biegiem wrócił do ojca.

Cień głębokim, władczym głosem rozkazał kardynałowi:

– Zabieraj niedobitki swojej gwardii i opuść to miejsce!

Von Graben wciąż patrzył na Cienia, lecz nie miał nad nim żadnej władzy. Spojrzał na swego kapitana, który stał jak skamieniały; grymas pogardy przesunął się po twarzy starca, w końcu przeniósł wzrok na Móriego.

– Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, ty prostaku z Islandii! Sądzisz, że zdołasz mnie pokonać? Kiedyś znów się spotkamy, a wtedy się przekonasz, kto jest największym czarnoksiężnikiem na świecie.

– To mnie nie obchodzi – odparł Móri, odzyskawszy zdolność poruszania się.

– Tak, bo posługujesz się prostackimi sztuczkami. Przyzywasz na pomoc zmarłych i inne duchy. Ale ja jestem potężniejszy…

– Przestań stroszyć pióra jak czupurny kogucik – przerwał mu najwyraźniej znudzony Cień. – Za późno już, by udawać kurczaka. Nie mamy dla ciebie więcej czasu, ruszamy dalej.

Kardynał doprawdy nie przywykł do takiego traktowania. Kiedy wsiadał do powozu, z jego zmrużonych oczu biła nienawiść. Mierzył wzrokiem Cienia, lecz musiał przyznać, że nie posiada żadnej władzy nad tym duchem otchłani, a jeszcze lepiej zdał sobie z tego sprawę, dostrzegając znak Słońca, lekko połyskujący spod opończy. Dlatego skierował wzrok na Móriego, z gniewem obserwując, jak pięknym mężczyzną jest ów przeklęty czarnoksiężnik z Islandii. Przyglądał się chłopcu, którego uważał za potworka, lecz zafascynowały go niebywale wielkie, całkiem czarne oczy Dolga, delikatne rysy twarzy, nie przypominające rysów człowieka, a raczej eteryczną istotę z tajemniczego świata baśni, patrzył na czarne loki, spadające chłopcu na ramiona, ale napotkawszy czyste i niewinne dziecięce spojrzenie, musiał odwrócić głowę.

Jego przenikliwy, tchnący wyłącznie złem wzrok nie miał tutaj żadnej władzy.

Gdy jednak kardynał odwrócił twarz, lekki, prawie niewidoczny uśmieszek ukazał się w kącikach jego ust. Podstępny, zimny uśmiech triumfu.

Dotknąłem niebieskiej kuli, myślał. Tajemniczego szafiru. Już czuję życiodajny strumień, płynący przez ciało. Wy, duchy otchłani i zwykli śmiertelnicy, o tym nie wiecie. A może mnie wystarczyło samo dotknięcie kamienia?

Chyba jednak nie, ale tymczasem wystarczy. Otrzymałem kolejne odroczenie, stałem się młodszy, silniejszy i na pewno zdołam odszukać Święte Słońce.

Surowo nakazał kapitanowi swej gwardii odjazd. Nie użył słowa “odwrót”, choć ono byłoby właściwsze.

Móri ze swymi towarzyszami zawrócili i ruszyli przez las, by odnaleźć Theresę i pomóc pozostałym.

Cień jednak zatrzymał się niemal zaraz, gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem wzroku kardynała i jego kapitana.

– Tutaj się rozstaniemy – rzekł cicho. – Lepiej, by mnie zbyt wielu nie widziało.

Z pewnością osłupienie Bernda nie uszło jego uwagi i nie miał ochoty stykać się z podobnymi reakcjami.

Dolg się zasmucił.

– Nie możesz nam towarzyszyć?

– Nie, przyjacielu. Musisz teraz sam uważać na siebie. Przydałby ci się znak Słońca, strzegący przed wielkimi niebezpieczeństwami, lecz niestety nie mogę ci go dać.

– Winni ci jesteśmy ogromną wdzięczność, Wielki Mistrzu. Wybawiłeś nas z naprawdę trudnej sytuacji. I dałeś naszemu najzagorzalszemu wrogowi, kardynałowi, porządną nauczkę. To bardzo miłe uczucie dla nas, ściganych przez niego od tylu już lat.

Cień uśmiechnął się z przekąsem.

– To była sama przyjemność. Niestety, nie miałem nad nim dostatecznej władzy, gdyż i on jako ochronę nosi niebywale cenny znak Słońca.

– Skąd go ma?

– Straciliśmy dwa znaki. Skradli nam je ludzie. Wokół jednego utworzono Zakon Świętego Słońca, a sam znak po pierwszym wielkim mistrzu dziedziczyli kolejni.

Bernd za plecami Móriego dzwonił zębami ze strachu. Co prawda po przybyciu Móriego do Theresenhof był świadkiem niejednego tajemniczego wydarzenia, lecz nic nie mogło się mierzyć z owym ogromnym cieniem. Najbardziej przeraża] chłopaka niezwykły autorytet bijący od tej postaci.

– A drugi znak Słońca? – cicho spytał Móri.

– Zniknął – odparł Cień. – Wiemy, kto go posiadał. Tamten człowiek był także członkiem Zakonu Świętego Słońca i dzięki znakowi był w zasadzie nietykalny. W jakiś sposób musiał go jednak stracić, bo poległ w bitwie. Nie doszłoby do tego, gdyby nosił znak.

– Kiedy się to wydarzyło?

Cień uśmiechnął się ze smutkiem, jakby w roztargnieniu.

– Bardzo, bardzo dawno temu.

Wydawało się, że nic więcej już nie powie, więc Dolg, nie chcąc się z nim rozstawać, rzucił prędko:

– Ale dlaczego Zakonowi Świętego Słońca towarzyszy zło? Ty, panie, wydajesz się taki szlachetny. Zło nie mogło się chyba wiązać z Zakonem od samego początku?

– Och, oczywiście. Ale Słońce reprezentuje coś, czego ludzie zawsze pożądali, a ponieważ zdobyć, posiąść to, co nieosiągalne, pragną zazwyczaj ludzie źli, Słońce stało się zbyt wielką pokusą i ze zła narodził się zakon. Ludzie nie są wystarczająco szlachetni, by trzymać pieczę nad Świętym Słońcem.

Wyprostował się i górował teraz nad nimi w pełni swego majestatycznego wzrostu. Wprawdzie nie widzieli go wyraźnie, wyczuwali jednak, że melancholijnie zapatrzył się ponad ich głowami w utęsknione miejsce, odległe, odległe w czasie i przestrzeni.

Zdawało się, że i Bernd to wyczuwa. Chłopak, sądząc po drżącym westchnieniu ostrożnej ulgi, przestał się już tak bardzo bać.

Zastanawiali się nad słowami Cienia i mieli wielką ochotę pytać go dalej, lecz nie wiedzieli, o co. On tymczasem głęboko odetchnął i oświadczył:

– Poza wszystkim nie chciałbym unicestwić starca, kardynała.

– A to dlaczego? – zdumiał się Móri.

– Lepszy on niż brat Lorenzo – zwięźle wyjaśnił Cień.

– Nigdy bym tego nie przypuszczał.

– Ależ tak! Kardynał w żałosny sposób zabiega o prestiż. Lorenzo jest o wiele twardszy, inteligentniejszy i świadomy celu. Jeśli zdobędzie władzę i znak Słońca kardynała, nie będzie przebierał w środkach. Wierzcie mi! Lorenzo jest bardziej niebezpieczny, niż wam się wydaje. Dotychczas był tylko prawą ręką kardynała. Zaczekajcie, aż stary umrze, a polowanie na was rozpocznie się naprawdę.

Takie przewidywania nie dodały otuchy.

Cień, zwrócony wprost do Móriego, ciągnął:

– Zmierzacie teraz na zachód, ku Pirenejom. Czy zdołacie ocalić Tiril, zależy tylko od was. Bez względu jednak na to, co się stanie, jedźcie dalej drogą, którą podążacie, w głąb Hiszpanii.

– My także doszliśmy do takiego wniosku – rzekł Móri, kiwając głową. – Bo gdzieś tam musi znajdować się bastion Zakonu Świętego Słońca, prawda?

– Owszem. W Deobrigula. Ważniejszy jest jednak kamień Ordogno. I on znajduje się na waszym szlaku.

– Cieniu, czy ty nie możesz nam powiedzieć…? – spytał Dolg z ożywieniem.

– Niestety, nie mogę – odparł Cień. – Nie wolno mi zdradzać zbyt wiele na temat mego ludu, nie wiem też o wszystkim, co zdołał osiągnąć zły zakon. Tak wiele ukryli za pomocą magicznych run. Wy natomiast możecie spróbować odszukać kamień Ordogno. A teraz… żegnajcie!

Zanim zdążyli go powstrzymać, zniknął w lesie.

Przy drodze kapitan kardynała zebrał resztki swej dumnej gwardii. Walka się skończyła. Ani jeden z jego ludzi nie wyszedł bez szwanku, połowa nie żyła. Jeden leżał żałośnie związany na skraju lasu, na całym ciele pokąsany przez psa. Wszystkich rannych śmiertelną trwogą napełnił widok czegoś, czego nie potrafili wytłumaczyć.

Kapitan im wierzył. Sam widział dostatecznie dużo.

Kardynał już odjechał, nie poświęcając nawet jednego spojrzenia swoim ludziom, którzy dla niego oddali życie. Ponieważ jego woźnica padł, wyznaczył do tego zadania jednego z żołnierzy. Było to bardzo upokarzające dla zahartowanego w bojach wojaka, ale odniósł tak dotkliwe rany, że nie mógł dosiąść konia. Kardynał, rozgniewany, warknął, by nie użalał się nad drobnymi skaleczeniami, bo przecież powożenie ekwipażem jego eminencji to zaszczyt! Kazał ruszać, pozostawiając gwardzistów swemu losowi.

Móri patrzył, jak niedobitki gwardii kardynalskiej odjeżdżają. Księżna wcześniej spytała, czy może się zająć rannymi, ale kapitan krótko podziękował. Theresa w milczeniu spuściła głowę i podniosła z ziemi pasek od sukni.

Kiedy, podążając dalej na zachód, Móri i jego towarzysze mijali gwardzistów kardynała, ich kapitan zasalutował, a w ślad za nim, podnosząc swoje szable, uczynili to także ci z żołnierzy, którzy byli w stanie się ruszyć.

Czterej żołnierze cesarza równie uprzejmie odpowiedzieli na pozdrowienie, a cywile z szacunkiem skłonili głowy. Obie strony pragnęły wykazać się kulturą, której kardynał nie posiadał ani odrobiny.

Gdy odjechali już dostatecznie daleko od miejsca starcia, Móri postanowił zrobić postój, by opatrzyć ewentualne rany.

Berndowi nie szczędzono pochwal za okazaną dzielność, chłopak żył nimi jeszcze przez tydzień. Móriego trafiono w ramię, ale rana okazała się powierzchowna i łatwa do wyleczenia. Gorzej sprawa się przedstawiała z jednym z żołnierzy, a także Siegbertem i Erlingiem. Żołnierzowi zadano cios szablą w głowę, zdołał wprawdzie uchylić się w czas, lecz został przy tym niemalże oskalpowany i mocno krwawił. Theresa okazała się bardzo sprawną pielęgniarką. Siegbert przez zranioną nogę miał trudności z chodzeniem, ale puszył się raną tak jak Bernd pochwałami. Erling w zasadzie nie doznał obrażeń, lecz dosięgło go to, co dotyka wielu żołnierzy, zwłaszcza tych niedoświadczonych: przeżył wstrząs widząc tak wielu ludzi umierających gwałtowną śmiercią. Drżał, jakby przeniknął go chłód, i to drżenie nie chciało ustąpić. Theresa stwierdziła jednak, że taka reakcja świadczy o nim jak najlepiej, i wszyscy pozostali nie mogli się z nią nie zgodzić.

Najgorzej jednak sprawa przedstawiała się z Dolgiem.

Chłopca nie dało się pocieszyć. Rozszlochał się tak, że nie mogli zeń wyciągnąć, co go tak zasmuciło, gdy jednak dostał do picia coś gorącego z kociołka wiszącego nad ogniskiem, które rozpalili, wyjaśnił w końcu:

– Szafir! Cudowny niebieski szafir… Jest brudny!

– Można go chyba umyć – próbował uspokoić syna Móri.

– Nie, nie można, bo on jest brudny w środku!

– Pokaż nam! Nie bój się, nie będziemy go dotykać, tylko popatrzymy. Podnieś go do góry.

Zalany łzami Dolg drżącymi rękami uniósł swój klejnot.

Wszyscy teraz zobaczyli, że szafir stracił swą przejrzystość. W głębi widać było mętną plamę.

Żołnierze i chłopcy służący nigdy dotąd nie widzieli niebieskiej kuli i wydała się im baśniowo piękna. Inni jednak dostrzegli różnicę.

– Szkoda, że nie widzieliście, jak iskrzy – powiedział zasmucony Erling. – Piękniejszy kamień nie istnieje!

– Nic dziwnego, ze jest brudny – mruknął Móri. – Trzymał go przecież w dłoniach ten zły starzec.

– Szafir nie może stykać się ze złem – płakał Dolg. – Co my zrobimy, jest zniszczony!

Bernd wtrącił z wahaniem:

– Czy panicz Dolg nie może spytać swojego… tego, który się pojawił?

– Cienia? – rozjaśnił się Dolg.

– Czy on wciąż jest tutaj? – dopytywała się Theresa.

– Nie wiem. Nie widziałem go od chwili, gdy oddał mi kamień zabrany kardynałowi. Ale mogę go wezwać.

Dolg, już trochę mniej zmartwiony, wstał i zawołał:

– Cieniu, mój przyjacielu! Jesteś tutaj? Nie wiem, co mam zrobić z szafirem!

Z mroku pod drzewami wyłoniła się olbrzymia postać, czarny skondensowany cień, w inny sposób nie dało się go opisać. Nero skoczył w przód i przywitał się, wesoło merdając ogonem.

Ci, którzy dotychczas Cienia nie widzieli, poderwali się zaskoczeni, inni wstali z szacunkiem.

Cień zwrócił się do Dolga:

– Podnieś go do góry!

Chłopiec posłusznie wykonał polecenie, a olbrzym patrzył na szafir, nie zbliżając się do niego.

– Masz rację. Ten łajdak zbezcześcił szlachetny kamień. Teraz naprawdę musisz pozwolić mi go dotknąć.

Dolg zawahał się.

– Zaufaj mi, chłopcze, nie odbiorę ci go, chociaż pożądam go całą duszą.

– Czy trzymanie szafiru w dłoniach nie jest dla ciebie niebezpieczne?

– Niebezpieczne raczej nie jest – odparł głuchy głos z uśmiechem, ale im wydało się, że w tym uśmiechu, którego nie widzą, a tylko słyszą, znać ślad smutku. – Ale to niedobrze dla was.

Dolg ufnie ułożył mu kulę w dłoniach.

– Tylko ty możesz oczyścić szafir – rzekł uroczyście.

Był to zaiste niezwykły widok, kiedy dłonie utkane z cienia otoczyły idealnie okrągły kamień. Widać go było poprzez dłonie, ale i dłonie wyglądały teraz inaczej.

A potem… z wolna zarysy szafiru zatracały ostrość, podczas gdy dłonie jej nabierały. Świadkowie głośno jęknęli, kiedy wyłoniła się postać mężczyzny w mnisiej opończy. Wciąż nie była wyraźna, ale teraz widzieli już twarz Cienia, skórę i gruby sznur, którym był przewiązany w pasie, materiał szaty, czarny, spleciony z nici, jakich nie znali.

Dolg badawczo przyglądał się ukazującej się twarzy. Wreszcie przemiana się zakończyła, ale olbrzym wciąż pozostawał bardziej cieniem niż żywą istotą. Stał się jednak na tyle wyraźny, że to, co dostrzegł Dolg, znów przywołało łzy do oczu chłopca.

– Jesteś jednym z nich – szepnął Dolg. – Jednym z nas!

– Tak, Dolgu, właśnie tak – łagodnie potwierdził Cień.

Olbrzymie, nieco skośne, czarne jak węgiel oczy, pozbawione białek. Rysy niezwykle czyste, niespotykane u żadnej ludzkiej rasy, może z wyjątkiem jakiejś niezwykłej istoty z etiopskiego plemienia.

Zwrócił kamień Dolgowi.

– Zrobiłem, co mogłem. To nie wystarczyło i nie wiem, czego potrzeba, by go całkiem oczyścić.

Patrzyli na szafir, teraz w drobnych rączkach Dolga. Kamień był bez wątpienia bardziej przejrzysty, połyskujący, lecz wciąż pozostawały w nim mętne plamy.

Plamy, które mogły nigdy nie zniknąć.

– Czystość – orzekł Cień. – Potrzeba z pewnością duchowej czystości. Lecz jeśli nawet ty, mały, niewinny chłopiec, nie możesz pomóc swojemu kamieniowi, to nie wiem, gdzie szukać środka zaradczego. Zły kardynał zadał nieuleczalną ranę naszemu klejnotowi.

Powiedział “naszemu klejnotowi”, zapamiętał sobie Dolg. Co miał na myśli?

Cień wyprostował się wzdychając.

– A teraz muszę was opuścić, przyjaciele. Jako prawie niewidzialny, mogłem przychodzić i odchodzić. Teraz jednak, kiedy stałem się wyraźniejszy, nie mogę ci już więcej pomagać, Dolgu.

Chłopiec głęboko się zasmucił.

– Taką cenę musieliśmy zapłacić za to, że dotknąłem kamienia – powiedział Cień.

Móri sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. Zastanawiał się nad dwiema sprawami, o których wspomniał Cień.

Pierwszą z nich były jego słowa: “Znak Słońca skradziony nam przez ludzi”. Ludzi? Kim więc albo czym byli ci, o których mówił “my”?

Druga kwestia: Deobrigula. Znów pojawiło się to słowo czy nazwa. Bastion Zakonu Słońca miał leżeć w Deobrigula.

Bez wątpienia to łacińskie słowo. Zgadzałoby się więc, że stary zakon wywodził się jeszcze z czasów rzymskich.

Móri zamierzał pytać o więcej, ale drgnął, kiedy Cień zwrócił się wprost do niego.

– Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników! Twój syn zadał mi kiedyś ważne pytanie, na które nie zdążyłem odpowiedzieć. Uczynię to teraz. Dolg zapytał, skąd wziął się jego wygląd. Zapewniłem go, że nigdy nie zbliżyłem się do jego matki, nietykalnej.

Móri skinął głową. Pozostali zrozumieli, że i dla niego ta sprawa była ogromnie ważna, być może szczególnie teraz, kiedy ujrzał podobieństwo między Dolgiem a Cieniem.

Nie widzieli Strażniczki czuwającej przy grocie szafiru ani też największej gromady błędnych ogników, wszystkich tak podobnych do Dolga.

Olbrzym uśmiechnął się.

– To ciebie, Móri, przygotowano.

– Mnie?

– W krainie na północy dostałeś kiedyś napój, niezwykle aromatyczny. Wypiłeś go i spytałeś Tiril, co w nim było, ale ona nic o nim nie wiedziała. Napój po prostu stał na twoim stoliku.

Móri zastanowił się, powrócił myślą do okresu spędzonego w Norwegii, przed narodzinami Dolga.

– Pamiętam.

– To ja wszedłem do waszego domu. Do napoju wlałem olejki aromatyczne i pewne substancje z naszego świata. Rozeszły się po twojej krwi i kiedy spłodziłeś Dolga, ich cząsteczki przeniknęły także w jego krew i przez to stał się jednym z nas.

Móri oniemiał, nie był w stanie odpowiedzieć.

Cień wyprostował się na całą swoją imponującą wysokość.

– Żegnajcie! Strzeżcie młodego Dolga, dla nas, dla siebie i dla twych szczególnych niewidzialnych przyjaciół, Móri. Nie mamy nic cenniejszego niż on.

Odwrócił się i ruszył w stronę lasu.

– Czy nigdy już nie wrócisz? – zawołał za nim Dolg z żalem w głosie.

Cień spojrzał przez ramię.

– Być może. To zależy od ciebie, Dolgu. Jeśli przejdziesz przez następną próbę.

Z tymi tajemniczymi słowami zniknął.

Tym, którzy pozostali, zdało się, że pustka stała się jeszcze dotkliwsza.

Загрузка...