— A kimże jest ten Yatek Morah, że może się tak pojawić ni stąd ni zowąd i wydawać wszystkim rozkazy? — pytała Zala.
— Twierdzi, że jest Szefem Ochrony, a ja wiem niewiele więcej ponad to, że Tully boi się go i że Yatek przybywa wprost od Aeolii Matuze.
— Nie uważam, żeby miał prawo robić to, co chce. Mam ochotę wcale się tam nie pojawić. Przyglądałem się jej, zastanawiając się nad tym nagłym pokazem odwagi… czy rzeczywiście odwagi? Nie potrafiła zbyt dobrze ukrywać swych uczuć i teraz również w jej oczach dojrzałem cień lęku i niepewności. Przez chwilę zastanawiałem się również nad możliwością istnienia czegoś; jakiejś tajemnicy, której byłem zupełnie nieświadomy.
— Musisz iść — powiedziałem. — Wszyscy musimy. Jeśli ktokolwiek z tej listy pomimo rozkazu nie pojawi się, zostanie automatycznie napiętnowany jako wróg ludu z wszelkimi tego następstwami. A poza tym widziałaś te statki?
Skinęła nerwowo głową.
— Nie wiem, jak liczne oddziały ma on ze sobą, ale są to świetnie przeszkoleni i groźni wojownicy i według Tullyego wszyscy są co najmniej czelami.
Zamilkłem na chwilę, dając jej trochę czasu na przetrawienie tej informacji.
— Poza tym… nie jesteś zainteresowana tym, co zamierzają uczynić?
— Chyba… chyba tak. W porządku, idziemy.
Poszliśmy razem drogą na rynek. Wszystko było pozamykane, nawet bank, i panował ogólny nastrój oblężenia. Nie podobał mi się ten nastrój: ten niesamowity spokój, napięcie tak zgęstniałe, że czuło się niemal jego dotyk, jak dotyk pajęczyny czy gęstej mgły, i to pomimo jasnego, bezdeszczowego poranka.
Większość z tej pierwszej grupy zebrała się już na rynku i wokół niego. Rynek bez ulicznych sprzedawców i kawiarnianych stolików wyglądał dziwnie pusto. W samym jego środku, na kawałku trawnika, gdzie kilka miesięcy wcześniej odbył się nasz uroczysty ślub, wzniesiono niewielkie podwyższenie. Cztery ulice prowadzące na rynek wypełnione były oddziałami żołnierzy w czarno — złocistych, cesarskich mundurach Charona. Uderzył mnie ich złowrogi wygląd, a także fakt, że uzbrojeni byli w równie groźnie wyglądającą broń nieznanej mi konstrukcji. Rozejrzałem się po dachach budynków handlowych i popatrzyłem na dach ratusza, wszędzie tam zauważyłem oznaki jakiegoś ruchu, o którym świadczyły niespodziewane refleksy świetlne. Morah nie ryzykował. Nie miałem pojęcia, czym strzelano z tej broni, ani jaki był jej zasięg, ale byłem pewien, że siły te są w stanie zmieść wszystkich obecnych na placu. Nie była to zbyt pocieszająca refleksja.
Zala zerkała na żołnierzy i przełykała nerwowo ślinę, ściskając przy tym moją dłoń.
— Park?
— Tak?
— Trzymajmy się blisko Tullyego. Przynajmniej będziemy mieć jakąś ochronę.
— Niezły pomysł, o ile oczywiście uda nam się odnaleźć go w tym tłumie. — Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem czarownika. — Spróbujmy poszukać go w ratuszu. Stamtąd zresztą miał wyjść sam Morah.
Skinęła głową i zaczęliśmy przedzierać się przez tłum zaniepokojonych ludzi; kręcili się tam i z powrotem, zerkając na żołnierzy i z rzadka się tylko odzywając. Byliśmy już przy drzwiach wejściowych; kiedy te otworzyły się nagle i pojawili się w nich Morah i Kokul w otoczeniu czterech żołnierzy. Zala zatrzymała się na widok szefa ochrony; wydając cichutki okrzyk w momencie, kiedy ujrzała jego dziwne i straszne oczy. Morah nie zwrócił na nas jednak najmniejszej uwagi i wykorzystując do utorowania mu drogi swą straż przyboczną, jak zauważyłem: cztery kobiety, celowo wybrane, by przytrzeć Unitytom nosa, skierował się ku podwyższeniu. Tak naprawdę ta straż przyboczna nie była mu zupełnie do niczego potrzebna; nikt nie ośmieliłby się stanąć mu na drodze.
Tully poszedł za nim, ale na podwyższenie nie wszedł. Chciałem do niego podejść, ale Zala powstrzymała mnie.
— Nie. Zostańmy lepiej tu, przy budynku, obok wejścia — zaproponowała z jakąś nadzieją w głosie. Rozejrzałem się i zrozumiałem, co ona na myśli.
W wypadku jakiejś strzelaniny był to doskonały punkt odwrotu, a na dodatek, na dobrze mi znanym terenie.
Morah, stojący samotnie tam na podwyższeniu, był bez wątpienia postacią imponującą. Widziałem te jego niesamowite oczy badające zarówno tłum, jak i roz mieszczenie własnych oddziałów. W powietrzu wyczuwało się pełne napięcia wyczekiwanie, jak gdyby każdy z obecnych wiedział, że za chwilę rozpocznie się coś wyjątkowego; że nastąpi coś złego. Nawet Zala wydawała się mieć podobne odczucia. Jeśli zaś chodzi o mnie samego, to cóż, należałem przecież do tych, którzy znajdowali się po właściwej stronie… i wręcz nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, jak działają ci ważniacy. Za długo już było tu nudno.
Wreszcie Morah wydawał się zadowolony z tego, co zobaczył. Podejrzewałem, że celowo przedłuża to wszystko z powodów psychologicznych, doprowadzając obecnych do stanu nerwowości i podniecenia. Zgromadziła się tu jedna dziesiąta mieszkańców, a wśród nich większość najważniejszych obywateli i mieli oni zapewne posłużyć za przykład dla innych.
— Obywatele Bounget — zaczął głosem wzmocnionym echem niesionym przez ściany stojących wokół budynków, co dodawało mu jeszcze siły u powagi: Dzięki za przybycie. Charon od dawna ceni sobie Bourget i jego pracowitych mieszkańców, tak istotnych dla pomyślności całej planety. Wyrażamy głęboki żal z powodu podjęcia tych środków, a ja, Yatek Morah, Szef Urzędu Ochrony, chcę zapewnić tych, którzy uważają się za lojalnych obywateli, że nie mają się dzisiaj czego lękać. W rzeczywistości jestem tutaj właśnie dlatego, gdyż zagrożony jest wasz spokój i pomyślność, a zagrożenie to, którego możecie być nawet nieświadomi, mogłoby was zniszczyć, gdyby nie zostało w porę powstrzymane. Dzisiaj wrogowie Bourget i Charona zostaną zdemaskowani, ujawnieni i odpowiednio potraktowani, dzięki czemu wszyscy poczujemy się znacznie bezpieczniej.
Zamilkł na chwilę, dając im czas na przetrawienie tych słów. Byłem pod wrażeniem tego zmiękczania obecnych, świadczyło ono bowiem o niezłej znajomości psychologii u przemawiającego. Naturalnie już za chwilę pojawi się coś ostrzejszego, ale to byli prości ludzie i większość z nich nie zdawała sobie z tego sprawy.
— Przybywam tu dzisiaj, by powiedzieć wam o zdradzie — ciągnął Morah. — Przybywam, by powiedzieć wam o statkach napadanych przez piratów, o zrabowanych skarbach, o porwanych i zamordowanych osobistościach. Ta plaga opanowała nasze ukochane ziemie, choć nie dotknęła jeszcze Bourget.
I znów nastąpiła dramatyczna przerwa.
— I naturalnie, musimy zadać sobie pytanie: a dlaczego nie Bourget? Czyż nie jest ono najbogatszym i najbardziej tłustym kąskiem, czyż nie jest doskonałym celem dla takiego wroga? Mimo to nie mogliśmy dopuścić do siebie myśli, że samo Bourget mogłoby brać w tym czynny udział. Bourget było dobre dla Charona, a Charon był dobry dla Bourget. Cóż tedy mamy o tym wszystkim myśleć?
W tłumie rozległy się szepty i pomruki. Zauważyłem, że kilka osób rozgląda się niepewnie wokół lub wręcz niepostrzeżenie wycofuje się na skraj tłumu. Bardzo, bardzo interesujące.
— To oczywiste — ciągnął szef ochrony — że nasi wrogowie są w Bourget, pochodzą z Bourget, choć pozostają nieznani dla lojalnych i miłujących pokój jej mieszkańców. A skoro są oni wśród was, żyją wśród was i popełniają te okropne zbrodnie, to tym samym rosną w siłę, bogacą się i nabierają pewności siebie. W końcu przejęliby tutaj władzę i zdominowali waszą społeczność.
Ponownie rozległy się szepty i pomruki. Zauważyłem, że tym razem żołnierze przybrali postawy wskazujące na pełną gotowość do akcji. Zaczynałem się domyślać, o co chodzi Morahowi; przypomniałem sobie słowa Garala o tym, że czary skuteczne są jedynie wówczas, kiedy ofiara jest ich świadoma. Cóż, ktokolwiek w tym tłumie brał udział w działalności wywrotowej, na pewno był świadom sytuacji… i praktycznie nie miał wyjścia, o czym przekonało się kilka kobiet wymykających się w boczną uliczkę, kiedy zostały nagle zatrzymane i zawrócone przez stojących tam żołnierzy.
— Cóż on zamierza uczynić? — wyszeptała Zala. — Zamierza rzucić czar na przestępców — odpowiedziałem. — Przynajmniej tak się domyślam.
— Jestem Szefem Urzędu Ochrony — przypominał im Morah. — I posiadam ogromną moc, odpowiadającą moim tytułom i moim obowiązkom.
Wzniósł ramiona wysoko nad głowę i zaczął nucić jakieś nie mające sensu sylaby, ale ja już kiedyś byłem świadkiem czegoś podobnego. Tully zwał je „środkami wspomagającymi koncentrację”, a zwykli ludzie nazywali je po prostu czarami.
Ramiona powoli opadły, a scena wydała się wypełniona jedynie owymi niesamowitymi oczyma. Wyciągnął ramiona do tłumu, a ten cofnął się instynktownie. Zauważyłem, że Kokul przyglądał się z zainteresowaniem wypadkom, jednak sam nie brał w nich żadnego udziału.
Morah przestał nucić i zastygł w pozycji, jaką przed chwilą przybrał, z obydwoma ramionami skierowanymi w stronę tłumu.
— A teraz w obecności was wszystkich — zaintonował — niniejszym przeklinam tych, którzy są zwolennikami Niszczyciela, Władcy Nicości i którzy słuchają jego rozkazów. Niech ci zdrajcy ujawnią swą tożsamość w obecności wszystkich zgromadzonych tutaj przyzwoitych mężczyzn i kobiet… teraz!
To było zadziwiające widowisko. Z jego palców wytrysnęły jaskrawe, żółte iskry i poszybowały we wszystkich kierunkach wprost w tłum. Z różnych miejsc rozległy się wrzaski i krzyki. Wiele osób dosłownie zawyło, łapiąc się przy tym za czoło. Stojąca opodal kobieta wrzasnęła i w przerażeniu i w trwodze odwróciła się w naszą stronę, wywołując u mnie jęk zdumienia, kiedy ujrzałem wystające z jej czoła dwa krótkie a grube, diabelskie rogi.
— Spójrz na to! — wykrzyknąłem zwracając się do Zali. — Ja… — zamilkłem wstrząśnięty.
Zala, zszokowana i śmiertelnie przerażona, obmacywała swą własną parę rogów.
— Och, nie! Tylko nie t y!
— Nie ja… — patrzyła na mnie wzrokiem, będącym mieszaniną lęku i zaskoczenia.
Słowa jej jednak zostały gwałtownie ucięte, a ja mogłem jedynie obserwować dziwną i niesamowitą transformację, której zaczęła podlegać. Jej ciało wydawało się w ciągłym ruchu, pod wpływem jakiejś siły przekształcającej jej każdy mięsień i przeobrażającej ją na moich oczach w kogoś zupełnie innego: Przez chwilę sądziłem, że to rezultat czarów, ale szybki rzut oka wokół wyprowadził mnie z błędu. Usłyszałem strzały i zobaczyłem jak kilka osób, które usiłowały wydostać się w boczną uliczkę, pada pod ogniem na ziemię i leży tam wijąc się i jęcząc z bólu.
— Trzymajcie ich, uczciwi obywatele! — rozkazywał Morah. — Zatrzymajcie ich dla nas!
Kiedy zwróciłem ponownie wzrok na stojącą obok mnie kobietę, z trudem jedynie mogłem rozpoznać w niej Zalę Embuay. Wydawała się większa, silniejsza, a twarz i oczy zdawały się należeć do kogoś innego, kogoś, kogo w ogóle nie znałem. Spojrzała na mnie i odezwała się cichym, lecz energicznym głosem:
— Biegnij do wnętrza ratusza… szybko! Dla swego własnego dobra!
— Co, do diabła? — tylko tyle udało mi się z siebie wydusić, chwyciła mnie bowiem brutalnie, jak gdybym był szmacianą lalką, i wepchnęła do wnętrza budynku. Nie musiałem być geniuszem, by zorientować się, że po raz pierwszy znalazłem się w obecności tej drugiej, ukrytej Zali Embuay… A i to uświadomiłem sobie na bardzo krótko. Zanim zdążyłem powiedzieć choć jedno słowo, pobiegła w głąb ratusza i zniknęła mi z oczu. Przez moment zastanawiałem się, czy nie pobiec za nią, ale uświadomiłem sobie, jak niewiele mogę zdziałać, a i ona sama ma także mało możliwości, jeśli wziąć pod uwagę obecność żołnierzy na dachu i przy wszystkich wyjściach. Zostałem więc przy drzwiach wejściowych i wyjrzałem na plac.
Masakra rozpoczęła się zgodnie z planem. Na oko, oceniłem, że jakimś trzydziestu czy czterdziestu osobom wyrosły rogi; z tego co mogłem dostrzec, samym kobietom. Tłum, odpowiednio przygotowany, zachowywał się zgodnie z oczekiwaniami Moraha, rzucając się na swoich byłych przyjaciół, a także krewnych i pomagając — sprawnym zresztą żołnierzom — w ich ujęciu.
Nagle placem wstrząsnęła seria wybuchów, a po nich usłyszałem dobrze mi znane z przeszłości dźwięki. Pistolety laserowe! A przecież na Charonie nie powinny one w ogóle działać!
Promienie ogłuszające omiatały plac, obalając ludzi całymi tuzinami, podczas gdy opodal, na dachu budynków słychać było ostrą wymianę ognia pomiędzy żołnierzami i… Kim? Zdałem sobie sprawę, że nie znam odpowiedzi na to pytanie, a z mojego bezpiecznego schronienia nie mogłem tego zobaczyć.
W pobliżu podwyższenia ujrzałem Tullyego Kokula w zdumieniu patrzącego na scenę wokół siebie. Usta miał szeroko otwarte. Jednak promienie omiatające plac wydawały się nie robić na nim najmniejszego wrażenia; nie wyglądał też na zmartwionego.
Morah wykrzykiwał rozkazy do swoich oddziałów wprost z podwyższenia. Podobnie jak Kokula, nic go się nie imało, co niewątpliwie świadczyło o olbrzymiej mocy tych dwóch mężczyzn, mocy, która w tym momencie byłaby i dla mnie wielce przydatna i zapewniłaby mi wewnętrzny spokój.
Raptem cała ta strzelanina umilkła. Rynek wyglądał jak miejsce jakiejś makabrycznej masakry, chociaż znając charakter promieni, z doświadczenia wiedziałem, że ludzie ci są tylko nieprzytomni.
Morah, świadom nagłej ciszy, zaprzestał wydawania rozkazów i zwrócił wzrok na dachy budynków.
— Słuchaj, Morah! Nie ruszaj się z miejsca, dopóki nie zabierzemy swoich ludzi, a nie podejmiemy żadnych dodatkowych środków! — doszedł mnie głęboki, ochrypły głos. — Ciebie to też dotyczy, Kokul. Nie mamy ochoty was zabijać… ale uczynimy to w razie potrzeby.
Czarownik Bourget wydawał się uśmiechać przez ułamek sekundy, po czym spojrzał na Szefa Ochrony. Twarz Moraha jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć, jednak zarówno jego oczy, jak i postawa wskazywały, że cały aż się wewnętrznie gotuje.
— Masz czelność występować przeciwko mnie? — rzucił gniewnie Morah. — Jeśliś to ty, Korilu, to z przyjemnością przyjmuję wyzwanie. Jeśli zaś nie, to nie mam się w ogóle czego obawiać!
Serce mi zabiło mocno w piersi, — kiedy usłyszałem imię Korila. Koril! To już naprawdę się zaczyna! Zacząłem się zastanawiać, czy wszystko to właściwie nie zostało celowo zainscenizowane. Być może Matuze tak jak i ja zaczęła się nudzić albo zniecierpliwiło ją już oczekiwanie. Cóż, teraz zaczęło się autentycznie coś dziać…
Po krótkiej przerwie z dachów otwarto ogień z ciężkiej broni wprost w Yateka Moraha, podwyższenie i jego otoczenie. Nie użyto prawdziwych dewastatorów ze względu na żywych, tyle że nieprzytomnych ludzi, ale użyta artyleria była w stanie rozłożyć na atomy wszystko, w co uderzała, a trafiła ona bezpośrednio również w Moraha. Tully Kokul uskoczył w dok, podczas gdy całe podwyższenie zatrzeszczało, rozpadło się, zapłonęło białym płomieniem i wreszcie wyparowało, pozostawiając po sobie tylko dwumetrowej głębokości krater.
Yatek Morah stał w powietrzu na wysokości jakichś czterech metrów, w miejscu gdzie przed chwilą znajdowało się podwyższenie. Ogień ciągle bił w niego, a on wydawał się go nie zauważać, a przynajmniej nie przejmować się jego gwałtownością. Rozglądał się wokół. Zorientowałem się, że — jak na niego — były to jednak dość nerwowe spojrzenia. Powstrzymywał on tę skoncentrowaną kanonadę samą siłą woli, wspomaganą być może przez umieszczone pod ubraniem neutralizatory, ale zdawał sobie sprawę, że długo to nie może potrwać.
Nagle począł rosnąć i rozszerzać się, stając się raptownie ogromnym, trójgłowym, przypominającym smoka potworem, wznoszącym się wyżej i wyżej ponad dymiącym lejem. Był to przerażający widok. Stwór ten rósł i rósł, aż cień jego przykrył cały plac. Natężenie kanonady zmalało, po czym powróciło do poprzedniego poziomu, a ogromny potwór z wyzywającym rykiem i sykiem, wydobywającym się z jego trzech głów, wystrzelił w powietrze jak rakieta i zniknął błyskawicznie w przestworzach.
Kanonada ustała. Pozostała sceneria masakry i ogromny, bulgoczący kocioł w miejscu, gdzie przedtem był plac. Pewna liczba osób, które straciły przytomność pod wpływem promieni ogłuszających, zginęła; większość jednak wycofała się z placu podczas ogólnego zamieszania.
Muszę przyznać, że ja sam byłem z lekka oszołomiony wydarzeniami i musiałem przypomnieć sobie całe swe wyszkolenie i doświadczenie, by odzyskać równowagę. Wszystko to stało się tak szybko i większości wydarzeń nie byłem w stanie przewidzieć. Po pierwsze: Zala, Fakt, że być może od samego początku była częścią tutejszej opozycji i ani mi o tym nie powiedziała, ani się niczym nie zdradziła. I stąd ta jej transformacja na moich oczach w kogoś zupełnie innego. A potem atak na Moraha, po którym nastąpiło z kolei jego przeistoczenie w przerażającego, trójgłowego smoka.
A teraz? Zdawałem sobie sprawę ze swej samotności w tym momencie i z faktu, że znajduję się poza głównym nurtem wydarzeń, a przecież chciałem w nich bezpośrednio uczestniczyć. Patrzyłem na plac i w napięciu nasłuchiwałem. Żadnych odgłosów świadczących o użyciu ciężkiej broni czy promieni. Skończyło się już, cokolwiek to było. Przyjdą i zabiorą swoich, rozpoznając ich po rogach i przeniosą do nowych nieznanych baz. Albo więc tu zostanę, gnijąc z bezczynności, albo wyjdę na zewnątrz i spróbuję wziąć aktywny udział w wydarzeniach.
Otworzyłem drzwi i ostrożnie wyszedłem na zewnątrz, trzymając się blisko muru budynku i przywołując całe swoje doświadczenie, by stać się jak najmniej widocznym celem dla kogoś, kto nie potrafi utrzymać nerwów na wodzy. Przyznaję, że w tej sytuacji czułbym się o wiele pewniej mając w ręku pistolet laserowy.
A przecież musiałem być na zewnątrz, choćby po to, by nawiązać jakieś kontakty. Zastanawiałem się, gdzie też może być teraz Zala. Jeśli tkwiła w tym aż po uszy — a na to wyglądało — byłaby mi bardzo przydatna; potrzebowałem przyjaciela, który wprowadziłby mnie we właściwe towarzystwo.
Przez kilka minut nikt się nie poruszał, z wyjątkiem kilku biedaków, postrzelonych w pobliżu skrzyżowania. Najwyraźniej promienie już ich tam nie dosięgły. Ze znajdujących się w pobliżu żołnierzy pozostały jedynie krwawe strzępy, a krew ich zbryzgała czyste, białe ściany budynków.
Wkrótce jednak na plac — a raczej na to, co z niego pozostało — zaczęły napływać jakieś postaci. Pierwsze pojawiły się dwa okropnie wyglądające stwory, które sfrunęły z pobliskiego dachu. Były to dziwne istoty, pokryte zarówno futrem; jak i złocistymi i brązowymi piórami. Ich nietoperzowe skrzydła nie zwijały się i nie przylegały do ciała, a jedynie składały się w formie akordeonu na ich grzbietach. Posiadały obrzydliwe, ptasie głowy z wielkimi oczami i dziobami, które — mimo swego wyglądu — robiły wrażenie ludzkich. Były tak okropne, że przez moment myślałem, że jest to jakiś miejscowy, charonejski gatunek padlinożerców. Jednak celowość ich ruchów i sposób, w jaki oglądali i sprawdzali nieprzytomnych i martwych wskazywał, iż są odmieńcami. Nie dziwiło mnie uczestnictwo odmieńców w tych wydarzeniach, ale fakt, że dwa spośród nich wyglądają identycznie był wielce interesujący.
Na gest wykonany przez wielkie, szponiaste łapy, ze wszystkich głównych ulic wychynęły koszmarne stworzenia, stworzenia, które mogły jedynie powstać w umyśle człowieka, a nie w wyniku ewolucji. Kudłate, małpie stwory, czołgające się, chodzące na czterech łapach, skaczące, pływające — cała nie kończąca się kolekcja człekopodobnych monstrów, tym bardziej przerażająca, że w ich ruchach i gestach, a czasami także w ich rysach można było dostrzec tkwiące gdzieś w głębi człowieczeństwo. Nie wszystkie jednak budziły odrazę; niektóre były piękne i pełne gracji i przypominały owe egzotyczne stworzenia z ludzkich mitów i wyobrażeń.
Rozglądałem się szukając jakiegoś śladu Zali czy chociażby Tully Kokula, ale nie dostrzegłem żadnego z nich. Odczułem nagle z całą mocą swą samotność na tym placu, gdzie byłem jedyną całą i przytomną istotą ludzką, nie naznaczoną żadnym czarem jako przyjaciel lub wróg. Nagle ogarnęły mnie wątpliwości, czy dobrze uczyniłem wychodząc na zewnątrz. Powoli zacząłem się wycofywać w kierunku drzwi wejściowych, kiedy nagle dwa stworzenia: jedno wężowate i wyposażone w macki, a drugie szare i przypominające prymitywną, kamienną rzeźbę — spostrzegły moją obecność. Niewiele mogłem uczynić. To one miały broń, więc tylko się wyprostowałem, odszedłem od ściany i uniosłem ręce do góry.
— Chwileczkę! Nie strzelajcie! — zawołałem. — Nie jestem waszym wrogiem. Jestem mężem ! Zali! No, wiecie… Zali. Jednej z waszych!
Istota wyglądająca jak chodzące drzewo powiedziała coś, czego nie zrozumiałem, do tej wężowatej. Ta jej odpowiedziała. Dostrzegłem wzruszanie ramion i niezdecydowanie u tych bardziej niż inne humanoidalnych, które przerwały na chwilę swą pracę, związaną z ustalaniem tożsamości rogatych ofiar wydarzeń.
I wtedy podszedł do nich człowiek — żaba i powiedział zupełnie wyraźnym głosem:
— To miejski księgowy, przedstawiciel rządu. Pozbądźcie się go!
Jedna ze skrzydlatych istot skinęła głową, wyciągnęła pistolet i wymierzyła we mnie.
— Chwileczkę! Czekajcie! — wrzasnąłem…
W tym momencie poczułem silne uderzenie i straciłem przytomność.