Darva wypaliła, nim zdołałem ją powstrzymać, ale Morach za pomocą jedynie nieznacznego ruchu dłoni odchylił tor ognia i rozproszył energię. Ciągle był w tym samym stroju, w którym go zapamiętałem — w czarnym mundurze żołnierza, choć tym razem uzupełnił go o czapkę z czerwonym otokiem. Oczy miał równie niesamowite, jak przedtem.
— Odłóżcie te zabawki — powiedział, wskazując na nasze pistolety. — Są tu zupełnie bezużyteczne… i zupełnie niepotrzebne.
Westchnąłem i wsunąłem swą broń do kabury. Darva, niepewna, zrobiła to samo. Popatrzyłem na niego, potem na Darvę i oceniłem sytuację.
— Czy mówi ci coś termin „Mroczne Poszukiwania”?
Darva wydawała się nic nie rozumieć, jednak Morah zachichotał ponuro.
— A gdzież to poznałeś to wyrażonko?
— Jestem Park Lacoch. Ten sam, którego rok temu Korman rzucił wilkom na pożarcie.
Morah wyglądał na autentycznie rozbawionego. — I po cóż mi teraz ta informacja? I tak już znam prawdziwą naturę Embuay, a także — lokalizację bazy Korila.
— Bardzo możliwe, ale to zupełnie nie moja sprawa — odparłem spokojnie. — Dano mi zadanie do wykonania i wykonałem je przy pierwszej sposobności.
I moje słowa, i mój spokój wydawały się robić na nim wrażenie.
— Być może masz rację.
— Posłuchaj… mogłem wydostać się z Bourget bezpieczną drogą, ale tego nie uczyniłem. Celowo pozwoliłem się schwytać i na dodatek zostałem odmieńcem. To chyba jakoś o mnie świadczy, niezależnie od tego, czy jest ci jeszcze potrzebna ta informacja, czy już jej nie potrzebujesz. Zbyt wysoką cenę zapłaciłem, by stać się zbędną ofiarą.
— O czym ty, do diabła, mówisz? — Darva patrzyła na mnie dość dziwnym wzrokiem.
— Przykro mi, skarbie. Tak naprawdę, jestem pragmatykiem. Wyjaśnię ci wszystko później. Powiedzmy, że Marah i ja niekoniecznie musimy być takimi przeciwnikami, na jakich wyglądaliśmy.
Popatrzyła na Moraha z nieukrywanym niesmakiem.
— Wiesz, ta twoja dziewczynka, Zala, nie okazała się dla ciebie zbyt pomocna.
Morah skinął głową, a ja poczułem niejaką ulgę, że przynajmniej na razie Darva trzyma ze mną.
— To prawda, że jak do tej pory, dziewczyna mnie nieco rozczarowała — przyznał Szef Ochrony. — Czy ona jest z wami?
— Jest tam… gdzieś — odpowiedziałem. — Nie czekaliśmy na pełne fajerwerki.
— Tak, rozumiem doskonale — odparł troszkę niespokojnym głosem. — Ilu ich tam jest?
— Koril trójka innych czarców; wszyscy bardzo dobrzy powiedziałem zgodnie z prawdą. — Plus, naturalnie, twoja dziewczyna, o ile udało jej się przeżyć to, co tam się działo.
— Hmm… Tak. Rozumiem.
Wyglądał na zmartwionego, co wielce mnie satysfakcjonowało, tym bardziej że nie podejrzewałem go o posiadanie jakichkolwiek emocji. Jego wygląd, sposób bycia i te przeklęte oczy świadczyły o takiej mocy, że przysiągłbym: jest wolny od takich ludzkich odruchów.
— A dlaczego nie pomagasz swoim współtowarzyszom… czy jak ich tan nazwać? — spytała Darva, wyczuwając to samo, co ja.
— Nikt tego ode mnie nie oczekuje — odparł rzeczowo: — Nie jestem członkiem Synodu.
— Co takiego?! Przecież Koril powiedział… — zacząłem, ale przerwał mi natychmiast.
— Powiedziałem ci już kiedyś, że jestem Szefem Ochrony. Nie powiedziałem natomiast czyjej.
— O bogowie! — jęknęła Darva. — On pracuje bezpośrednio dla tamtych!
Morah przekrzywił głowę.
— Bitwa na dole już się zakończyła — oznajmił obojętnym tonem. — Za chwilę będziemy mieć gości. Proponuję, żebyśmy udali się do tamtego pokoju i siedzieli tam bardzo cicho.
— Kto zwyciężył? — zawahałem się.
— Gdyby zwyciężył Synod, nie musielibyśmy chować się w tamtym pokoju, prawda?
To mnie przekonało. Poszedłem za nim. Darva wzruszyła ramionami i dołączyła do nas. Wiedziałem, że usiłuję dojść do tego, po czyjej stronie jesteśmy w tej chwili. Jeśli chodzi o mnie, próbowałem odgadnąć, jakie motywy kierują Morahem. Wydawało się rzeczą oczywistą, że jako przedstawiciel obcych na Charonie powinien uważać, iż w jego interesie leży utrzymanie na tronie Matuze. A przecież wyglądało na to, że za chiwalę pozwolimy Korilowi zająć jej miejsce.
Nie było jednak czasu na zbędne pytania; ledwie zdążyliśmy zamknąć drzwi, kiedy usłyszeliśmy, jak ktoś powoli wspina się na schody. Nowoprzybyły robił wrażenie zmęczonego, być może był słaby i ranny, jednak krok po kroku zbliżał się. Jeden człowiek. Tylko jeden. Wiedziałem, kim on musi być.
Usłyszeliśmy jak zatrzymuje się u szczytu schodów. Wyobraziłem sobie, że rozgląda się ostrożnie wokół. Wreszcie przeszedł obok naszych drzwi i wkrótce jego kroki ucichły w głębi korytarza.
— Pozwalasz, by ją dopadł? — odwróciłem się do Moraha.
— Być może. A być może nie. Chwileczkę… Cicho!
Na schodach usłyszeliśmy delikatniejsze, cichsze kroki. Kimkolwiek była ta osoba, na pewna była lżejsza i ostrożniejsza od tej pierwszej. Powstrzymaliśmy na chwilę oddech, po czym Morah westchnął cichutko i gestem dłoni wskazał, byśmy przeszli do tyłu pomieszczenia. Na ścianie ujrzałem tam całkiem ładny obraz przedstawiający krajobraz z jakiegoś świata, którego nie znałem. Morah nacisnął ukryty przycisk i malowidło bezszelestnie opadło w dół, odkrywając jednostronne lustro.
Zobaczyliśmy ogromny, wygodny salon, pięknie umeblowany i z doskonale wykorzystaną wolną przestrzenią. Wszędzie dookoła stały rzeźbi i wisiały obrazy, wśród których rozpoznałem zaginione skarby sztuki naszej rasy. Czułem instynktownie, iż mam do czynienia z oryginałami.
Na kanapie, odziana w spodnie, sandały i purpurową koszulę bez rękawów, siedziała Aeolia Matuze. Była to bez wątpienia ona; wyglądała dokładnie tak samo, jak na obrazach i zdjęciach. Bardzo swobodna, z nogą założoną na nogę, siedziała i paliła papierosa w długiej cygarniczce. Nie wyglądała ani na szczególnie zmartwioną, ani nawet na zaniepokojoną.
— Mam nadzieję, że to pomieszczenie jest dźwiękoszczelne — odezwałem się cicho do Moraha.
— Absolutnie dźwiękoszczelne — skinął głową. Mam jednak połączenie i mikrofon działający w jedną stronę.
— Wygląda doskonale, jak na swój wiek — zauważyłem. — Robot?
— Ależ nie. Po prostu stosuje odpowiedni czar. Nie jesteśmy jeszcze przygotowani na robota w roli Lorda Rombu.
— Po co robić ze wszystkich roboty? — powiedziała Darva złośliwym tonem. — Przecież w ten sposób twoje stanowisko stanie się zbędne.
— Niewłaściwie pojmujesz nasze motywy — odparł Morah, nie zwracając uwagi na jej sarkazm. — Roboty są bronią i w pewnym sensie, łapówką; mają one jednak swoje ograniczenia. Jako broń i jako łapówka są cenne ze względu na doskonalsze umiejętności, jakie oferują. Jednocześnie jednak oznaczają dla ludzi śmierć, a z powodu tego, co zabierają, oznaczają także śmierć ludzkiej cywilizacji. Być może kiedyś to zrozumiesz. Teraz jednak… patrz uważnie.
— Czy wiesz, co się wydarzy? — spytała Darva.
— Nie mam najmniejszego pojęcia — pokręcił głową. — Powinno to jednak być… interesujące. Bo widzisz, te apartamenty są obojętne pod względem wa. Nie tylko nie ma wa w niczym, co tu się znajduje, to na dodatek odpowiednie środki chemiczne tłumią zmysł wa, jeśli ktoś takowy w ogóle posiada. To bardzo złożony proces i musi on być… importowany, jeśli wiesz co mam na myśli.
Skinąłem głową.
— I dlatego nie możecie stosować go wszędzie w tym budynku.
— Także dlatego, że bardzo trudno go wyprodukować, i że nie działa on w przypadku wszystkich powierzchni. Niemniej… teraz uważajcie.
Aeolia Matuze nachyliła się do przodu i strząsnęła popiół z papierosa do bogato zdobionej popielniczki, po czym odwróciła się w kierunku znajdujących się po prawej stronie drzwi. Pojawiła się w nich jakaś postać, którą ledwie z wielkim trudem mogliśmy rozpoznać.
Jej ubranie było spalone, a twarz — cała nie osłonięta niczym skóra — była sczerniała jak u kogoś, kto przebywał zbyt długo pod palącymi promieniami słońca na pustyni. Widok był okropny. Postać stała niepewnie w drzwiach wpatrując się w kobietę.
Aeolia Matuze zrobiła zaskoczoną minę.
— Tulisiu! Mój ty biedaku! Cóż oni ci zrobili?
— Dawno się nie widzieliśmy, Aeolio — powiedział Tulio Koril zmęczonym głosem.
— Ojej! Chodź tutaj! Usiądź w fotelu i odpręż się! Napijesz się czegoś?
Scena ta wprawiła nas w osłupienie, ale usłyszeliśmy suchy śmiech Korila.
— Masz jeszcze to wino? To dobre, białe?
Wstała, podeszła do barku, sięgnęła po butelkę, nalała pełen kielich wina i zaniosła mu do fotela. Przyjął kielich, wypił kilka dużych łyków, a następnie sączył powolutku resztę napoju. Rzeczywiście wino wydawało się wpływać na niego odprężająco.
Aeolia Matuze usiadła ponownie na kanapie naprzeciw niego, i obserwowała go w milczeniu. Nie okazywała trwogi; nie była ani wstrząśnięta wizytą swego poprzednika, ani też wizyta ta nie wydawała się jej przerażać, co oznaczało, że musiało być w tym wszystkim coś, czego nie rozumieliśmy, a przynajmniej było tam coś, o czym sam Koril nie miał do końca pojęcia. Przypomniała mi się uwaga Moraha, która wskazywała, iż w tym pomieszczeniu są oni sobie równi, jeśli chodzi o wa, bowiem żadne z nich go tam nie posiada.
Aeolia Matuze robiła wrażenie autentycznie zatroskanej.
— Powiedz mi… te oparzenia. Czy bardzo bolą?
— Nie jest tak źle. — Koril wzruszył ramionami. Cały jestem trochę zesztywniały. Sądzę, że to wpływ szoku, ale nie jest to nic takiego, z czym nie mógłbym sobie poradzić.
Skinęła głową, robiąc przy tym zadowoloną minkę. — Wiesz, kochałam cię przez całe lata, jednak nigdy bardziej niż dziś. To, czego dokonałeś, jest niewiarygodne, Tulisiu. Żaden inny człowiek nie byłby w stanie tego dokonać.
— Wiedziałaś, że wrócę.
Skinęła głową.
— Wiedziałem, że jeśli ktokolwiek mógłby to uczynić, to ty byłbyś tym kimś. Powiedz mi, jak ci się udało pokonać Synod? Jego członkowie potrafili rwać stalowe sztaby, wystrzeliwać się w próżnię… robić rzeczy, w które trudno by ci było uwierzyć. A poza tym posiadali swe pełne moce!
— I na tym polegał twój problem — rzekł Koril, pociągając z kielicha. — Gdyby nie zachowali swej mocy wa, byliby jako członkowie Synodu bezużyteczni. A skoro ją zachowali, musieli posiadać to wa w swoich molekułach, tak jak i ty, i ja. A wa jest wa.
— Ale przecież oni byli praktycznie niedostępni i nieprzenikalni!
— Wiesz Aeolio, z czego jesteśmy zbudowani? roześmiał się. — Ze związków chemicznych. Wiesz, z czego obudowana jest skała? Również ze związków chemicznych. Zasadą jest bowiem, że jeśli się jest materią, to musi się być z czegoś zbudowanym. Ze związków chemicznych. Ze szczególnej mieszanki związków chemicznych. A skoro już się wie, jak coś jest zbudowane i wie się również, że wa znajduje się w każdej molekule, to ten materiał, czymkolwiek on był, nie różnił się od normalnego ciała ludzkiego. Nie różnił się. A ja miałem jego próbkę odpowiednio wcześniej. Kazałem ją poddać analizie. Muszę przyznać, że wynik mnie zaskoczył. Przestawienie jednego tylko małego atomu w jego podstawowej strukturze powodowało, że całość zmieniała się w inną, równie niesamowitą substancję… taką jednak, którą można było całkiem nieźle palić i topić. Czy to nie miło, Aeolio, wiedzieć, że czary to nic innego jak podstawowa chemia?
Roześmiała się, na pozór zachwycona jego wyjaśnieniami.
— Jakież to inteligentne z twojej strony! Założę się, że sala przyjęć wygląda jak śmietnik.
— Rzeczywiście, dekorator wnętrz tam nie wystarczy — przyznał. — Cieszę się, że przynajmniej zabrałaś stamtąd te malowidła.
— Rozmawiają, jak starzy kumple! — Darva kręciła w zdumieniu głową. Czy nie po to tu przybył, żeby ją zabić?
— Być może — odparł Morah. — Byli jednak małżeństwem przez dwadzieścia siedem lat.
Zarówno Darva, jak i ja otworzyliśmy szeroko usta ze zdumienia.
— …dwoje żyło jeszcze — mówił Koril. — Byli w znacznie gorszym stanie ode mnie. Znajdują się za sceną, ale powiedziałem im, żeby na razie tu jeszcze nie przychodzili.
Matuze robiła wrażenie zadowolonej.
— Powiedz mi, Tulisiu, dlaczego akurat teraz? Sądziłam, że utknąłeś już na zawsze w tej swojej pustynnej kryjówce, szczególnie że miałeś te wszystkie smakowite zabawki, które pozwalaliśmy, by do ciebie docierały.
— Pozwalaliśmy? — czarc aż podskoczył.
— Tulisiu! — uśmiechnęła się słodko. — Któż zna cię lepiej ode mnie? Czy rzeczywiście sądzisz, że mogłeś otrzymywać te wszystkie materiały z innych planet bez naszej pomocy? O wiele taniej i łatwiej było pomagać ci zajmować się tym, co najbardziej kochałeś, niż prowokować walkę na dużą skalę. I tak za kilka miesięcy twój powrót tutaj stałby się problemem czysto akademickim. Nasza smakowita wojenka już bowiem trwa.
Koril wyglądał na kompletnie ogłuszonego tą oczywistą prawdą, którą ona mu przedstawiała. Kiedyś zresztą przyznał się wobec mnie do swoich słabości. Teraz byłem prawie pewien, iż Dumonia zorientował się w intrydze i dlatego parł do konfrontacji. Koril jednakże — muszę mu oddać sprawiedliwość — nie zamierzał wspomnieć nic o Cerberejczyku.
— Tu chodzi o zło, Aeolio. Zło!
— Z ł o? — roześmiała się. — O czym ty, do diabła, mówisz?
Jeszcze raz powtórzył te słowa, które wydawały się prześladować go od czasu, kiedy usłyszał je po raz pierwszy od nieszczęsnego Jatika.
Słuchała z wielką uwagą, ale nie widać było po niej żadnej reakcji. Wreszcie, kiedy zakończył swą opowieść, powiedziała:
— To największy nonsens, jaki w życiu słyszałam! Oni są…dziwni… przyznaję, ale nie są z ł em. Czymże zresztą więcej jest zło jak czyimś arbitralnym wyobrażeniem czegoś moralnie niewłaściwego? Czyż nie o to walczyłeś z Konfederacją? Czyż nasze własne ideały nie kojarzą się innym, stosującym odmienne standardy, ze złem? Czy ty, Tulisiu, czujesz w sobie zło? Bo ja nie.
Koril nie odpowiadał. Wydawał się wpierw sztywnieć powoli, a potem równie wolno odprężać. Kielich wypadł mu z dłoni i potoczył się po dywanie, a z jego wnętrza wypłynęło zaledwie kilka kropel wina.
— Tulisiu — odezwała się słodziutkim głosem. — Tulisiu?
Nie uzyskawszy żadnej reakcji, wstała i podeszła do niego, nachyliła się i przyjrzała mu się bardzo dokładnie. Usatysfakcjonowana, skinęła do siebie głową i rozejrzała się po pustym pokoju.
— Morah! — rzuciła ostro, głosem nagle lodowatym i władczym. — Wiem, że szpiegujesz skądś wszystko, co się dzieje! Posprzątaj tu i zabierz tego śmiecia z mojego salonu!
— Ona go otruła — jęknęła Darva. — Po tych wszystkich przejściach pozwala jej się otruć!
— Nie — powiedziałem. — On się poddał. Po przebyciu całej tej drogi na szczyt, nie mógł jej zabić. I ona o tym wiedziała. Niewątpliwie wyśmienicie go znała!
— W taki prosty sposób. — Darva kręciła ze smutkiem głową. — Takiego potężnego, takiego mądrego człowieka.
— Może to i dziwne, ale to są te cechy u ludzi, które warto zachować — powiedział tajemniczo Morah. — Przekonacie się. Chwileczkę… poczekajcie. To jeszcze nie koniec przedstawienia.
Aeolia Matuze chodziła po salonie w tę i z powrotem jak szalona.
— Morah! Jest tam ktoś? Przyjść tutaj natychmiast! Trzeba przeprowadzić egzekucję tych na dole i tych wszystkich żołnierzy, którzy mnie zawiedli! Gdzie, do diabła, wszyscy się podziali?
— Tutaj. — Zza jej pleców dobiegł lodowaty, kobiecy głos. Aeolia zakręciła się w miejscu zaskoczona, a także i nieco poirytowana.
— A kimże, do diabła, t y jesteś? — rzuciła ostro. — Jesteśmy nową Królową Charona — odparła Zala — Kira, oddając trzy strzały do Aeolii Matuze.
Lord Charona padł na dywan ze zdumieniem i zaskoczeniem zastygłym na zawsze na jej twarzy.
— Spodziewała się twojej ochrony — popatrzyłem na Moraha.
Skinął głową.
— Nigdy nie chciała dopuścić do swej świadomości prawdy o tym, dla kogo ja naprawdę pracuję — odparł, a my z Darvą obserwowaliśmy jak kobieta, którą oboje znaliśmy, podchodzi, sprawdza ciało Korila, a następnie ciało Matuze.
Yatek Morah westchnął i odwrócił się od szyby. Uczyniliśmy to samo.
— Co teraz? — spytałem.
— To zależy od ciebie — uśmiechnął się. — Ci ludzie Korila z kategorią I, którzy przeżyli, utworzą Synod.
Darva odwróciła się i wskazała ręką — na lustro.
— Przecież ona nie posiada odpowiednich kwalifikacji, by rządzić Charonem! Zala jest słaba i bezsilna, a Kira to mechaniczny zabójca!
— Zdaję sobie z tego sprawę — odparł Morah. Pomyśl o tym, Lacoch. Jesteś skrytobójcą z Konfederacji. Nie zaprzeczaj. Nikt poza tobą w tamtej grupie nie wyróżniał się niczym szczególnym. Zresztą opierając się na tym założeniu, zaaranżowałem całe to przedstawienie w Bourget. — Wskazał dłonią w czarnej rękawiczce na lustro. — Typ taki, jak ona, wyszedł już z użycia. Spełnił już swoje zadanie. Te, które jeszcze istniały, sprowadziłem na Romb. Roboty są lepsze, bardziej niezawodne i trudniejsze do likwidacji.
— Koril sądził, że chcesz być Pierwszym Lordem Rombu — powiedziałem.
— Przyszło mi to na myśl wiele lat temu, kiedy na Tokannie moi agenci prowadzili na niewielką skalę operację konstrukcji bioagentów — przyznał. — Jednakże ta sprawa już mnie nie interesuje. Stała się ona zbyt… mała. Zbyt drobna. Nie warta zachodu. Już zresztą od dłuższego czasu.
— A Zala?
— To zależy od ciebie — roześmiał się. — Kira jest wyjątkowo kompetentna w tym, co robi, ale to zarazem wszystko, do czego jest zdolna. Zala… No cóż, ona ci ufa. A będzie potrzebowała pomocy od ludzi, którym ufa, jeśli na nowo ma utworzyć rząd i doprowadzić wszystko do ładu. Jesteś skrytobójcą. I ona jest skrytobójcą. Ciekawym będzie zobaczyć, kto w końcu okaże się lepszy.
— Oferujesz mi możliwość zostania Lordem Charona — powiedziałem nieco wstrząśnięty.
— Pamiętasz nasze marzenia? — zwróciłem się do Darvy. — O zmianie na lepsze, o przeznaczeniu dziewiczego kontynentu dla osiedlenia odmieńców?
Popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
— Sugerujesz, że byś był skłonny to uczynić? Przecież odbyłaby się to na jego warunkach, i zależałoby od jego kaprysu?
— Z tego, co widziałem wynika, że moja kadencja mogłaby być bardzo krótka — zwróciłem się ponownie do Moraha.
— Wiesz, ona była szalona na punkcie władzy. Miała właśnie zamiar ogłosić się Najwyższą Boginią nowej, prawdziwej i jedynej religii. Brakowało jej już rozsądku, by robić to, co do niej należało: by rządzić Charonem. Jeśli zaś chodzi o mnie i o moich pracodawców, to jest nam zupełnie obojętne, w jaki sposób ludzie na Charonie są rządzeni. Nasze motywy… jednak nie, na to jeszcze za wcześnie. Wiem z raportów z Lilith, że masz w sobie rodzaj organicznego nadajnika. Musisz go zlikwidować, bo jeśli nie, to ja to zrobię. Wówczas dopiero możesz wysłuchać całej historii. I wówczas podejmiesz decyzję. Teraz muszę już iść i zająć się naszą nową królową.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Wreszcie Darva spytała:
— I co? Czy po tym wszystkim zamierzasz jednak to zrobić? A może nie?
Uśmiechnąłem się i ucałowałem ją, a potem odwróciłem się do lustra. Była tam teraz — Zala — nie Kira — tańcząca pomiędzy dwoma ciałami na dywanie. Przyglądałem się jej, nie całkiem pewny, co robić dalej.
Wreszcie westchnąłem i powiedziałem:
— Cóż, w tej sprawie mój umysł jest jakby rozdwojony…