Rozdział piętnasty Przejście przez mrok

Przygotowania do tej misji mogłyby nam zająć nawet cztery miesiące; Koril dał nam cztery dni. Kiedy już podjął decyzję, chciał natychmiast rozpocząć działania. Powiedział, że każdego z nas wybrał z jakiegoś konkretnego powodu, jednak niektórych z tych jego powodów można się było znacznie łatwiej domyślić niż innych.

Wydawało się, iż ja zostałem włączony do grupy, dlatego że Koril, tak jak i wielu członków Bractwa, na których polowałem przez większą część swego życia, miał bardzo dobrą opinię na temat skuteczności skrytobójców z Konfederacji, opinię, którą w rozmowach z nim starałem się jeszcze umocnić. Zaskoczyło mnie nieco, iż pozwolił Darvie iść z nami, jednak ona zwróciła mi uwagę na to, że swoją słabość w dziedzinie czarów rekompensuje umiejętnościami wykorzystania broni i walki wręcz. Ciężko pracowała nad rozwinięciem tych umiejętności i nie chciałbym znaleźć się na jej drodze kiedy była zdecydowana dokądś iść. Jeśli jej przeciwnik byłby równy lub słabszy od niej w kontrolowaniu siły wa, lub któreś z nas nie pozwoliłoby mu tej siły użyć, byłby na pewno martwym przeciwnikiem. Zala, czy raczej Kira była znacznie ciekawszym przypadkiem; wiedziała, że Koril nie ufa jej bardziej niż ja sam. Jeśli postępowałaby szczerze, byłaby oczywiście nieoceniona, ale równie dobrze mogła okazać się koniem trojańskim wewnątrz naszej grupy, gotowym nas zdradzić, kiedy już się znajdziemy wewnątrz Zamku.

Reszta członków wyprawy to najlepsi czarty Korila, o czym świadczyła głoska „K” występująca przed ich imionami, którą to głoskę przyjmowali, kiedy dopuszczano ich do bractwa najlepszych. Była ona jak tytuł czy odznaka, świadcząca o randze… i kiedy sobie z tego zdałem sprawę, wiele rzeczy stało się dla mnie jasnych. Z nich wszystkich jedynie Morah nigdy nie przyjął czarcowego imienia.

Grupa nasza nie była pozbawiona pewnych interesujących umiejętności. Prócz mnie i Darvy znajdował się w niej Ku, jeszcze jeden odmieniec, choć o prawie całkowicie ludzkim wyglądzie; drobny; ciemny człowieczek o szczurzej twarzy. Prowadził on raczej nocny tryb życia i wyposażony był w sonar, który mógł się okazać dla nas wielce użyteczny. Ponadto posiadał trochę irytującą umiejętność czepiania się ścian i sufitów na podobieństwo muchy. Było oczywiste, że niezależnie od tego, czy ktoś inny uczynił z niego odmieńca, czy też nie, przyswoił on sobie kilka bardzo przydatnych umiejętności:

Kaigh był potężnym, owłosionym, niedźwiedziowatym mężczyzną o groźnym wyglądzie i być może odpowiadającej temu wyglądowi złośliwej naturze. Kiedyś podobno był oficerem Konfederacji, stacjonującym na. pograniczu. Nie umiał się powstrzymać od brania łapówek i wymuszania na różne sposoby pieniędzy od innych. Kamil był dość typowym przedstawicielem światów cywilizowanych; młodszy ad Korila, nie wyróżniał się niczym specjalnym. Kindel była drobną, żylastą kobietą z obrzydliwie długimi paznokciami i ogoloną głową. Jej zimne, czarne oczy wydawały się nieproporcjonalnie duże i pozostawały w jakimś ciągłym, nerwowym ruchu. Krugar miała wygląd kobiety ze światów cywilizowanych. Była w średnim wieku i nie posiadała żadnych widocznych, wyróżniających ją cech. Uświadomiłem sobie, że z nas wszystkich wyłącznie Darva jest na Charonie autochtonką.

Od początku też zdawałem sobie ;sprawę z tego, iż Darva i ja jesteśmy największymi i najbardziej oczywistymi celami. W ciągu tych kilku miesięcy udało nam się zmaleć do dwustu czterech centymetrów, ale i tak górowaliśmy wzrostem nad pozostałymi. Naturalnie nasz wygląd, choć w ogromnym stopniu ludzki, ciągle zdradzał, że jesteśmy odmieńcami. Oboje dysponowaliśmy wielką siłą fizyczną i zadziwiającą zwinnością. Ćwiczyliśmy bardzo dużo, by cechy te zachować.

Opuściliśmy twierdzę Korila drogą powietrzną, dokładnie tak samo, jak tam przybyliśmy, tyle że tym razem — w kabinie pasażerskiej na grzbiecie tego wielkiego stworzenia, a nie w jego szponach. Zala wzbraniała się naturalnie przed tą podróżą, ale w jakiś sposób została uspokojona przez Kirę. Doszedłem do wniosku, że ta podróż była równie niewygodna jak tamta pierwsza, tak samo nami trzęsło, ale zniosłem ją bez trudu. Musieliśmy się przecież trzymać harmonogramu.

Naturalnie nie ośmieliliśmy się lądować w pobliżu samego Zamku. Ponieważ nie było w okolicy odpowiednich terenów nadających się do bezpiecznego lądowania dla tych ogromnych stworzeń, wykorzystaliśmy miejsce oddalone, ponad czterdzieści kilometrów na południowy zachód od siedziby charonejskiego rządu, a potem wspólnymi siłami pomogliśmy zwierzęciu wystartować.

Nasze wyposażenie było zadziwiająco skromne. Koril zaryzykował wzięcie kilku pistoletów laserowych, z założeniem jednakże, że z różnych powodów, wcześniej lub później i tak będziemy musieli się ich pozbyć. Mieliśmy ze sobą również broń palną i amunicję, której użycie przećwiczyliśmy wcześniej bardzo dokładnie na strzelnicy w bazie. Darva nigdy nie opanowała do końca obsługi pistoletów laserowych, ale była prawdziwą ekspertką, jeśli chodzi o broń palną; zupełnie odwrotnie niż ja. Ponadto kilkoro z nas, włącznie z Darvą, niosło ze sobą tę najbardziej starożytną ze wszystkich rodzajów broni — miecze, inni zaś mieli niewielkie, ale zabójczo niebezpieczne sztylety. Potężnie zbudowany Kaigh posiadał też kuszę, starożytną broń, o której tylko czytałem. Nigdy wcześniej nie miałem okazji oglądać tej fascynującej broni.

Nie mieliśmy przy sobie żadnych papierów ani dokumentów. Wszystkie niezbędne informacje zostały zapisane za pomocą hipnozy wprost w naszych umysłach, co oszczędzało i ciężaru, i ewentualnych problemów. Wszyscy byliśmy ubrani w rodzaj zielonych mundurów, jakich żołnierze używają w lasach. Strój Darvy i mój własny miały specjalny krój, dostosowany do naszych kształtów. Prócz sprasowanej żywności w specjalnych opakowaniach i manierek, nie mieliśmy już nic więcej.

W drodze odżywialiśmy się przez transmutację. To fascynująca metoda. Tak, jak Garal zamienił kiedyś poncz owocowy w kwas, a Korman przywrócił go do stanu pierwotnego, tak teraz nasi czarcy zamieniali praktycznie każdy materiał roślinny występujący w lesie w tę potrawę, której zażądaliśmy. Do dzisiaj nie jestem pewien, czy rzeczywiście spożywaliśmy materiał poddany transmutacji, czy po prostu jedliśmy liście, a tylko wmówiono nam, że jemy smaczne i wybrane przez nas pożywienie. W końcu to żadna różnica. Nasze ciała nie tylko przyjmowały ten pokarm, ale też potrafiły zrobić z niego właściwy użytek.

Na dojście do Zamku mieliśmy dwa i pół dnia, a to oznaczało, że marsz nie musiał być nazbyt forsowny. Niemniej droga prowadziła przez trudny teren dżungli, a nawet Darva i ja nie najlepiej czuliśmy się w tym środowisku. Kiedy zbliżyliśmy się do gór, dżungla ustąpiła miejsca gęstym lasom, a następnie lasy się przerzedziły, było coraz więcej polan i nagich skał. Szło się teraz ciężko, tym bardziej że musieliśmy się trzymać z dala od uczęszczanych dróg. Większość otwartych przestrzeni pokonywaliśmy nocą. Po raz pierwszy wykorzystaliśmy też czary Korila związane z nocnym widzeniem, ale tak naprawdę, to doskonałe oczy Ku ratowały nas przed skręceniem sobie karku.

Rankiem wyznaczonego dnia dotarliśmy do miejsca, w którym mieliśmy zanurzyć się w jaskinie. Było to zupełnie niezłe miejsce. Opodal, za niewielkim laskiem, znajdowała się opadająca stromo w dół skała, z której rozciągał się świetny widok na leżącą poniżej dolinę. Zamek, groźniejszy w rzeczywistości niż na zdjęciach, widoczny był z każdego punktu.

Rozłożyliśmy się, czekając na późne popołudnie, kiedy to miała się zacząć prawdziwa robota. Zmiany warty były krótkie i każdy próbował wykorzystać tyle snu, ile tylko zdołał. Zauważyłem, że Zali nie było wśród pełniących wartę.

Spałem z przerwami, jednak nie potrafiłem się odprężyć. Byłem zbyt napięty, choć zdawałem sobie sprawę z tego, że to problem wyłącznie amatorów, który mnie dotyczyć nie powinien. Wczesnym popołudniem, tuż przed jednym z tych nie kończących. się charonejskich deszczów, poszedłem przez lasek na skraj skały i popatrzyłem, być może po raz ostatni, na rozciągający się poniżej krajobraz.

I wreszcie ujrzałem wicher tabor. Widoczność była na jakieś piętnaście czy dwadzieścia kilometrów i to pomimo padającego deszczu. Pokrywa chmur znajdowała się powyżej linii wzgórz, otaczających dolinę, pozwalając widzieć daleko, choć — ze względu na spowodowaną deszczem małą rozdzielczość obrazu — bez możliwości dostrzeżenia szczegółów na ziemi. Nie miałem jednak najmniejszych wątpliwości, co widzę… Obserwowałem przecież, jak to powstaje!

Wpierw mały teren na wschodzie wydał się oświetlany potężnymi błyskawicami. Zamiast jednak przerywanych i nieregularnych błysków wśród chmur; wystąpiło ciągłe i bardzo silne światło, tak silne, że wydawało się, iż w centrum chmury znajduje się jego pojedyncze i potężne źródło. Z chmury jednak nie wynurzyło się nic. Potem nagle pobliski terem począł wirować. Widziałem kiedyś coś podobnego, chociaż bez owego centralnego i potężniejącego wciąż źródła światła. Zwano to tornadem, a czasami cyklonem.

Z jasnego centrum w kierunku ziemi wystrzeliły długie jęzory elektryczności, a w chwilę później seria potężnych gromów, odbijających się echem od ścian doliny oznajmiła ich dotarcie do powierzchni ziemi. Nie byłem w stanie dostrzec, co znajdowało się w miejscach uderzenia tych wyładowań, czułem jedynie ulgę, że mnie tam nie było.

Potem z tego jaskrawego, świecącego centrum zaczęło się wydobywać coś na kształt leja, nie takiego jednak, jak przy tornadzie; ten był wprost geometrycznie regularny. Stożek naładowany… czym?… opuszczał się ku ziemi pośród szalonego tańca błyskawic. Wraz ze zbliżaniem się do ziemi i wreszcie w zetknięciu z nią, ten żółtawy stożek począł się zmieniać, ciemnieć i nabierać kolorów. Czerwienie, pomarańcze i fiolety wirowały wewnątrz, nie mieszając się jednak ze sobą.

Mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie prości przypisywali czemuś takiemu moc nadprzyrodzoną. Kiedy go teraz obserwowałem, ten wir kolorów i potężnych sił spłaszczył się niemal do formy cylindrycznej, i zaczął posuwać się naprzód.

Inni, słysząc. grzmot, dołączyli do mnie w moim punkcie obserwacyjnym. Burza, choć odległa, budziła grożę i wszyscy wydawali się przyciągani jak magnesem jęj nieubłaganym, choć kapryśnym marszem przez dolinę. Wszyscy, z wyjątkiem Korila.

— Myślę, że na nas już czas — powiedział spokojnym głosem.

Kilkoro spośród nas zwróciło ku niemu zdumione twarze.

— Nie ma jeszcze piątej — zauważyłem.

Skinął głową.

— Nie zaryzykują lądowania wahadłowcem, kiedy w pobliżu szaleje wicher tabor. Systemy automatyczne wyłączą się całkowicie na czas jego trwania, by nie przyciągać burzy. A to oznacza brak elektryczności i automatycznych wartowników, żadnych lądowań, kompletny spokój. Zresztą w tej chwili wszelkie pojemniki z ładunkami energii dla laserów odciągane są tymi tunelami, byle jak najdalej od Zamku. A to z kolei oznacza, że znajdziemy się pomiędzy tymi ładunkami a ludźmi, którzy mogliby ich użyć. To mi bardzo odpowiada. Burza to wspaniałe zrządzenie losu! Ruszajmy!

Niemal hipnotyczny wpływ, jaki wywierał wicher tabor, utrudniał nam odejście, jednak wszyscy doskonale rozumieliśmy pośpiech Korila. Zarzuciliśmy na ramiona nasze skromne bagaże i skierowaliśmy się w kierunku niczym nie wyróżniającego się lasku, odległego zaledwie o jakieś sześćdziesiąt metrów od naszego biwaku.

— Warta się wycofała — powiedział zadowolony Koril. — To nam ułatwi zadanie. Jeśli uda się nam jeszcze cichaczem przejść obok straży wewnętrznych, znajdziemy się w środku, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów.

Ryk wichru tabar rozległ się bardzo blisko.

— Czy nie należałoby pozbyć się pistoletów laserowych? — spytał nerwowo Kimil.

— Raczej nie — odparł główny czarc. — Jestem skłonny zaryzykować. Jeśli nadal szczęście będzie nam sprzyjało, to może się okazać, że będziemy jedynymi, którzy są wyposażeni w tę broń.

Czar rzucony w lasku był doskonale wykonany, bardo precyzyjny i niemal niemożliwy do wykrycia. Przede wszystkim bardzo niewielu wiedziało o tym, że Zamek posiada jakieś tylne wejścia i wyjścia, choć przecież nikt nie buduje fortecy bez odpowiedniego systemu ucieczki i tajemnej drogi zaopatrzenia. To było jedno z takich miejsc; drugie, jeśli chodzi o odległość od Zamku, ale za to najbardziej bezpośrednie. Najbliższe i najczęściej używane, prowadziło faktycznie od Zamku do podziemnych magazynów, mieszczących się w naturalnych górskich jaskiniach. Choć było ono zapewne najłatwiejsze do odkrycia, siły nieprzyjacielskie mogłyby nigdy nie być w stanie znaleźć stamtąd drogi do samego Zamku.

Koril w asyście dwóch innych czartów rozpoczął pracę nad czarem. Ich umiejętność i lekkość działania były fascynujące i godne pozazdroszczenia, Być może i ja posiadałem potencjalnie ich moc, lecz do ich umiejętności było mi jeszcze bardzo daleko.

Dwa spośród otaczających nas drzew wydały się marszczyć i usychać na moich oczach, po czym wygięły się do tyłu ukazując solidne, metalowe drzwi. Wiedziałem, że jest to metal meduzyjski, a ten był dla nas biologicznie i chemicznie obojętny. Zarówno same drzwi, jak i ich zamek nie poddałyby się naszej mocy; nie dotyczyło to jednak skały, w której te drzwi były osadzone. Obserwowałem, jak nasza awangarda czartów uderza swą połączoną energią w skałę i wokół niej, i ujrzałem jak wa skały, na podobieństwo żywej istoty, reaguje na ten atak cofając się od mechanizmu zamkowego. W kilka chwil w drzwiach ukazała się dziura, wystarczająco duża, by dało się w nią włożyć ramię. Koril skinął głową, podszedł bliżej, włożył ramię aż do łokcia i przesunął drzwi. Widzieliśmy. że mechanizm zamka przesuwa się razem z drzwiami, choć pozostaje ciągle na swoim miejscu. Ponieważ nie manipulowano przy zamku, żaden alarm nie zakłócił ciszy.

Szybko weszliśmy do środka i czekaliśmy, aż drzwi powrócą do poprzedniej pozycji, a nasi czarodzieje odtworzą złamane przy wejściu czary, umieszczając drzewa i skały na dawnych miejscach. Czarc kategorii I byłby w stanie wykryć tego rodzaju manipulacje, jeśli miałby podstawy do podejrzeń. Ja tego nie potrafiłem.

Kiedy drzwi się zamknęły, znaleźliśmy się w całkowitych ciemnościach. Nie byliśmy jednak ślepi i bezsilni. Ku pomaszerował po ścianie i uwiesił się mocno u stropu jaskini. Miał w ten właśnie sposób podróżować i być naszą polisą ubezpieczeniową. Jeśli zaś chodzi o nas, to widzieliśmy nasze indywidualne wa. Szczególnie widoczny był podwójny umysł Zali, pozwalało nam to orientować się we własnym położeniu i postrzegać równocześnie wa skał samej jaskini. Takie widzenie, nie zakłócane obrazami widzianymi zwyczajnie — przez oczy, było niesamowite, ale pożyteczne… Choć nie tylko dla nas. Mogliśmy równie dobrze być widziani przez innych.

Ku wyprzedzał nas o jakieś pięć metrów. Tak cicho, jak to tylko było możliwe w tej sytuacji, zaczęliśmy podążać tym długim, ciemnym tunelem, koncentrując swą uwagę na Ku. Koril szedł przodem, Darva zamykała pochód, zwracając baczną uwagę na Zalę, a nie na Idu, jak zresztą było umówione. Było to jedno z tych mistrzowskich posunięć Korila. Najsłabsze pod względem mocy wa Darvy połączone było na stałe z moim. Jeśliby ujrzała coś niezwyczajnego, zasygnalizowałaby to mnie za pomocą ustalonego wcześniej kodu. Gdyby ktoś próbował ją zaatakować, natychmiast wiedziałbym o tym. Zrozumiałem, iż decyzje Korila oparte były na solidnych, logicznych podstawach, włącznie z decyzją włączenia nas dwojga w skład tej grupy.

Wyszliśmy z zakrętu w tunelu i nagle zobaczyliśmy przed sobą jakieś światło. Migotliwe błyskipochodni dochodziły nie tyle z samego korytarza, co z jakiegoś bocznego pomieszczenia. Ku miał tupet, muszę mu to oddać. Popędził po stropie jaskimi wprost do drzwi i zajrzał od góry do środka. Następnie ostrożnie wrócił do Korila.

— Dwóch żołnierzy — wyszeptał głosem tak cichym, że z trudem słyszałem jego słowa. — Broń samopowtarzalna z pociskami eksplodującymi. Zasilanie wyłączone.

Koril skinął głową, robił wrażenie zadowolonego z uzyskanej informacji. Po czym, kiedy już Ku ruszył dalej, wówczas ten człowiek, do którego kiedyś należała i ta jaskinia, i ci żołnierze, podszedł niemal do otwartych drzwi i uniósł ramiona w geście, o którym wiedziałem, iż jest gestem mocy. Wydawał się stać nieruchomo, w zastygłej lecz majestatycznej pozie, jedynie wskazujący palec jego wyciągniętej prawej dłoni poruszał się znacząco, polecając byśmy szli dalej.

Pojedynczo, cichutko podchodziliśmy do niego, potem do drzwi i szliśmy dalej. Przechodząc, widzieliśmy owych dwóch mężczyzn w pokoju. Wyglądali na znudzonych, od czasu do czasu zerkali na jakieś urządzenie znajdujące się poza zasięgiem naszego wzroku. Żaden z nich nas nie zauważył.

Kiedy Darva przeszła obok otwartych drzwi, ruszył wreszcie i Koril. Najpierw wyprostował się, potem zrobił dwa kroki w bok, a następnie cofnął się pod drugą ścianę jaskini, i dalej, aż dołączył do was, czekających na niego pod wiszącym u stropu Ku. Dopiero wówczas się odprężył i podążył naprzód, znów pozwalając Ku nieco nas wyprzedzać. Poprowadził tunelem aż do następnego zakrętu, za którym ponownie weszliśmy w ciemność. Nie było potrzeby wyjaśniać, czego przed chwilą dokonał. Wszyscy wiedzieliśmy, że stworzył dla tamtych dwóch iluzję spokoju i ciszy, aby ułatwić nam przejście.

Przebyliśmy dalsze czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów docierając do dużej, otwartej, kolistej przestrzeni, która bez wątpienia była punktem węzłowym systemu korytarzy: Problem polegał na tym, że kiedy już się tam znaleźliśmy, wszędzie wokół nas zajaśniało wa, wskazując, że mamy do czynienia wyłącznie z litą skałą. To więc pierwsza z owych pułapek labiryntu! Wyglądała na bardzo skuteczną.

Pamiętałem dzięki godzinom spędzonym nad planami i wykresami, że system tuneli posiadał skomplikowaną formę, przypominającą diagramy obwodów elektrycznych. Choć wydawało się sprawą oczywistą dla każdego, kto tutaj dotarł, iż lita skała tej wielkiej komory jest tylko kamuflażem, to jednak nie było żadnych realnych wskazówek, które pozwoliłyby dokonać właściwego wyboru wyjścia, nawet jeżeli się takowe odkryło. Z pięciu odchodzących od tego miejsca tuneli, jedynie jeden prowadził do Zamku: Drugi, naturalnie, był tym, którym tu przybyliśmy. Pozostałe trzy naszpikowane były niebezpiecznymi pułapkami i prowadziły do magazynów usytuowanych z dala od samego Zamku.

Zbliżyłem się do Darvy.

— Wszystko w porządku? — wyszeptałem.

— Świetnie, tyle że chce mi się siusiu — odpowiedziała równie cichym głosem. Poklepałem ją współczująco po ramieniu i wróciłem na swoje miejsce.

Koril rozejrzał się wokół, po czym nakazał nam się cofnąć i ponownie wyciągnął ramiona. Powoli obracał się w miejscu i wykonawszy w ciągu minuty trzy pełne obroty, w końcu zatrzymał się. Wreszcie odezwał się cichym głosem:

— Ktoś wykonał tu niezłą robotę. Wszystko jest pełne przeróżnych pułapek, a ponadto w odległości dziesięciu metrów dodano jeszcze jeden tunel poprzeczny. No dobrze… idźcie tuż za mną i nie wyprzedzajcie mnie. Ku, powoli, nie więcej jak dwa trzy metry na raz.

Powiedziawszy to, podjął decyzję, wskazał palcem i część wa po jego lewej stronie rozrzedziła się nieco. Ostrożnie przeszedł tamtędy, pozwolił przejść Ku i poczekał na resztę grupy. Kurtyna wa, zbudowana z cienkich pasemek czegoś, co symulowało skałę, ale było łatwo przenikalne, wróciła na swoje miejsce.

Powoli, ostrożnie uformowaliśmy właściwy szyk i ruszyliśmy dalej nową ścieżką. Nie przeszliśmy więcej niż trzy metry, kiedy Koril gestem dłoni zatrzymał nas.

— A to dranie — mruknął. — Żeby tak sobie stosować pułapki pozaplanetarne.

Wskazał palcem na skalne podłoże, a my wyczuliśmy natychmiast, co miał na myśli. Wszędzie wokół nas było wa — w nas, w ścianach, w podłożu i w stropie korytarza. Wszystko świeciło owym szczególnym światłem wa — wszystko, z wyjątkiem czterometrowej szerokości pasa, biegnącego w poprzek naszej drogi, a zaczynającego się tuż przed Korilem. Materia neutralna oznaczała metal meduzujski, a brak w niej wa, czynił jej zarys doskonale widocznym.

Ku nie potrzebował zachęty; już był na stropie i działał. Widziałem, jak laserowa wiertarka wgryza się w skałę i wkrótce potem obserwowałem, jak Ku przymocowuje do stropu pierścień za pomocą błyskawicznie krzepnącego cementu. Darva i ja jako najwięksi nieśliśmy różne pakunki. Darva znajdowała się teraz przede mną. Lina, skręcona z jakichś leśnych winorośli, w laboratorium Korila wytrzymywała obciążenia nawet pięciuset kilogramów. Mieliśmy nadzieję, że zachowała swoje właściwości.

— Cóż byśmy zrobili bez Ku? — Wyszeptałem do stojącej najbliżej mnie Kindel.

— Po prostu zamienilibyśmy jedno z was w kogoś, kto by go przypominał — odpowiedziała obojętnym tonem.

— O! — jęknąłem i odwróciłem się, aby popatrzeć na postęp prac. System był prosty: chwycić linę i przerzucić swe ciało na drugą stronę ponad wrażliwą na nacisk płytą. Nie było to takie całkiem łatwe, bo strop jaskini znajdował się na wysokości około trzech metrów, a płyta miała cztery metry szerokości. Ponieważ lina nie mogła dotknął płyty, oznaczało to, że potrzebna była spora prędkość początkowa, a po niej niewielki już tylko skok. Dość trudna sztuczka.

Wydawało mi się, iż przeprawa trwa całą wieczność; wszyscy jednak byliśmy dobrze wyszkolonymi zawodowcami. Oprócz jednego przypadku, wszystkim poszło to bardzo sprawnie. Ku mojemu zdumieniu przeskoczyłem na drugą stronę bez najmniejszych kłopotów i wówczas przyszło mi do głowy, że jeśli Kira jest podwójnym agentem, gotowym nas zdradzić, to teraz mogłaby to uczynić nie budząc niczyich podejrzeń. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, a Kira zademonstrowała świetne wyczucie momentu i siłę, które to umiejętności tak bardzo starała się przed nami ukryć.

W rzeczywistości tylko filigranowa Kindel musiała wykonać kilka wahnięć, nim odważyła się skoczyć, ale nawet i wówczas jedynie natychmiastowa reakcja Ku, który pchnięciem od góry pomógł jej przebyć te kilka ostatnich, cennych centymetrów, uratowała sytuację.

Potem czekaliśmy wszyscy na Ku, który użył swojego małego lasera, by przeciąć węzeł, zabrać linę, a potem przeciąć sam pierścień i również zabrać go ze sobą. Ktoś przechodzący tamtędy musiałby więc przeprowadzić celowe przeszukiwanie, aby stwierdzić ślady naszej bytności.

Pułapki, łatwiejsze i trudniejsze do wykrycia, znajdowały się na całej długości tunelu. Te, które były zasilane z zewnątrz, oczywiście nie działały, większość jednak oparta była na prostych, mechanicznych zasadach. Każda z nich wywoływała u nas przyśpieszone bicie serca i każda powodowała właściwą reakcję kogoś z naszej małej grupy, jednak żadna nas nie odstraszyła.

Natykaliśmy się ciągle na ślepe węzły i odnogi tunelu. W tych przypadkach zmuszeni byliśmy polegać na wielkim doświadczeniu Korila i na umiejętności sondowania naszych najlepszych czartów. Zbliżyliśmy się do jednego z takich węzłów i Koril powstrzymał nas przed zapuszczeniem się do jego wnętrza. Znajdowaliśmy się bowiem już bardzo blisko Zamku i teraz dopiero mogły się zacząć prawdziwe problemy.

Przede wszystkim w tym węźle panował ruch; sądząc po odgłosach, całkiem spory. kołnierze i personel obsługi, jak się wydawało, pchali tam i z powrotem jakieś wózki i inne przedmioty. Przerwy w tym ruchu nie były jednakże dłuższe niż jakieś trzy minuty, to zbyt krótki czas, by tam Wejść, znaleźć właściwą drogę i jeszcze zdążyć opuścić to miejsce.

Koril pogrążony był w myślach, kiedy nagle przywrócono zasilanie. Przyćmione światła zapaliły się wzdłuż korytarza i oświetliły węzeł. Cofnęliśmy się w głąb naszego korytarza, w ostatniej chwili wnikając spotkania z czwórką ubranych na czerwono ludzi, którzy wynurzyli się z wylotu innego tunelu pchając wielki wózek wypełniony jakimiś pudłami i kierując się do wlotu przeciwległego korytarza. Nawet nie spojrzeli w naszym kierunku.

— No cóż, doszliśmy dalej niż sądziłem, a to dzięki wichrowi tabar — westchnął Koril. — Teraz dopiero się zacznie prawdziwa zabawa. Znajdujemy się nie dalej niż jakieś pięćdziesiąt metrów od najniższego poziomu Zamku. Te tunele prowadzą do magazynów dzieł sztuki, cennych metali i tym podobnych rzeczy. Ten, tam na prawo, na godzinie drugiej, wiedzie do Zamku.

Zamilkł, a my wszyscy zastygliśmy nieruchomo, słysząc następną grupę, tym razem poruszającą się jakimś pojazdem o napędzie mechanicznym. Kiedy umilkły ostatnie dźwięki Koril ciągnął dalej:

— Pułapek nie powinno już być zbyt wiele. Nie sądzę, aby ktoś się spodziewał, iż jacyś intruzi dotrą aż tutaj. W każdym razie, ja na pewno nie spodziewałbym się czegoś podobnego. W ciągu ostatnich trzech godzin przeszedłem przecież doskonale szkolenie w za kresie bezpieczeństwa i ochrony. Wiem, że jesteście zmęczeni, ale musimy przeć naprzód: Dmyślarn się, że cały ten ruch żwiązany jeśt z atakern, który niewątpliwie już nastąpił i że za moment rozpęta się istne piekło. Oznacza to, iż za chwilę będą oni przechodzić właśnie tędy w górę lub w dół. Nie możemy tu zostać i nie możemy iść dalej. Myślę, że…

Kiedy wymawiał te słowa, mały ciągnik z przyczepą wjechał na skrzyżowanie, zatrzymał się, po czym skręcił wprost na nas.

Wyciągnęliśmy pistolety i Koril ledwie zdołał wyszeptać: „Nie chybić”! kiedy pojazd ukazał się naszym oczom. Jechała na nim tylko dwoje ludzi, oboje ubrani w czerwone kombinezonu pracowników obsługi: Zastrzeliliśmy ich tak szybko, że nie byłbym nawet w stanie powiedzieć, jak wyglądali. Ku opuścił się ze stropu do otwartej kabiny kierowcy, wyrzucił ciała i zatrzymał ciągnik.

— Szybko! — instruował Koril. — Park. Darva. Kaigh. Jesteście najwięksi i najsilniejsi. Zrzućcie natychmiast te skrzynie z przyczepy!

Rzuciliśmy się, by wykonać polecenie. Cholerstwa były ciężkie, ale w krótkim czasie przyczepa została opróżniona. W czasie tej pracy staraliśmy się nie zwracać uwagi na dźwięki świadczące o ruchu trwającym za naszymi plecami. Mieliśmy nadzieję, że jesteśmy dostatecznie daleko za zakrętem, by nie zostać dostrzeżonymi przez kogokolwiek, chyba że ktoś zamierzałby właśnie skorzystać z naszego korytarza.

Koril nie marnował czasu na czary. Włączył laser na całą moc i zamienił skrzynie w kupkę białego popiołu, licząc na to, że elektroniczny dźwięk, przypominający odgłos sprężyny, nie zostanie usłyszany lub też zostanie przytłumiony przez panujący wszędzie hałas. Następnie wszyscy szybko wsiedliśmy do przyczepy. Ku włączył bieg wsteczny, cofnął się ostrożnie do rozjazdu, zakręcił i ruszył w kierunku Zamku. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co było w tych skrzyniach.

Ku gnał jak szalony i nie zawahał się ani na moment, kiedy napotkaliśmy na swej drodze żołnierzy czy personel techniczny. Ku mojemu zdumieniu, wszyscy oni cofali się pod ściany, nie obdarzając nas na wet jednym spojrzeniem. Kawałek dalej spotkaliśmy podobny ciągnik zdążający w przeciwnym kierunku. Ku pomachał ręką, ubrany na czerwono kierowca odpowiedział mu takim samym gestem, choć mijaliśmy się w odległości zaledwie kilku centymetrów.

— Głupcy! — Koril roześmiał się głośno. — Biorą nas za żołnierzy. Cóż, jesteśmy nimi! Przygotować broń! Za moment może być gorąco!

Po chwili znaleźliśmy się na najniższym poziomie Zamku, na ogromnej; otwartej przestrzeni, poprzecinanej rzędami skalnych kolumn. Były tam setki ubranych na czerwono mężczyzn i kobiet, a także wiele wózków i przyczep.

Ku zatrzymał nasz pojazd pomiędzy namalowanymi na podłodze liniami. Koril, promieniujący pewnością siebie, mrugnął do nas.

— A teraz pokażę wam, dlaczego biurokracja jest takim złem. — Zeskoczył z przyczepy, włożył pistolet do kabury i energicznym krokiem poszedł w kierunku żołnierza ubranego w czarny, zdobiony złotym szamerunkiem mundur, zapewne oficera i — sądząc po jego wa — całkiem potężnego osobnika.

Były lord Rombu podszedł wprost do niego i zaczął coś mówić. Żołnierz skinął głową, wskazał na coś palcem i powiedział kilka słów. Koril zasalutował i powrócił do nas, z trudem kryjąc uśmiech.

— W porządku… wysiadać! Nie musimy iść na górę. Pojedziemy Windą 4.

Szliśmy za nim, pomiędzy jakimiś zajętymi swoimi sprawami ludźmi, do drzwi ogromnej, odkrytej windy. Nie byłem przyzwyczajony do takich prymitywnych urządzeń, przypomniałem sobie jednak, że Koril powiedział kiedyś, iż działają one na zasadzie przeciwwagi i nie jest im potrzebny napęd elektryczny. Musiały być tak skonstruowane, w przeciwnym razie w przypadku odcięcia energii elektrycznej, byłyby zupełnie bezużyteczne.

Staliśmy rozglądając się nerwowo, nie całkiem wierząc w realność tego, co robimy i z uczuciem, że z powodu naszych zielonych mundurów odstajemy wyglądem od wszystkich innych. Nie mogłem znieść napięcia, przysunąłem się więc do Korila.

— No dobrze… jak, do diabła, tego dokonałeś?

Uśmiechnął się i mrugnął wesoło.

— Podszedłem po prostu do tamtego oficera operacyjnego, powiedziałem, że jesteśmy specjalnym oddziałem ochrony, mającym rozkaz zajęcia pozycji obronnych, i spytałem go o najszybszą i najkrótszą drogę na wyznaczone nam miejsce.

— I on ci udzielił potrzebnej informacji?

— Jasne. Dlaczegóż by nie?

Nie tylko ja kręciłem z podziwu głową. Tymczasem winda opuściła się i wpasowała w zagłębienie w podłodze. Znajdowało się w niej kilka ręcznych wózków, przeważnie pustych, a także grupa żołnierzy i personelu technicznego. Nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Przyznaję, że przynajmniej ja, a prawdopodobnie większość z nas, w tym momencie była istnym kłębkiem nerwów. A przecież był to ten rodzaj zagrywki, którą ja sam zaimprowizowałbym w podobnej sytuacji, gdybym znajdował się w swoim własnym, dawnym terenie działań. Wiedziałem, że do chwili opuszczenia windy największe niebezpieczeństwo grozi nam z naszej własnej strony, ze strony kogoś, kto nie wytrzyma nerwowo i wyda nas wszystkich.

Kiedy winda opustoszała, wchodziliśmy do niej niespokojnie, a po nas wsiadło również kilku żołnierzy pchających wózki ze skrzyniami czegoś, co wyglądało na amunicję do broni palnej i magazynki energii dla pistoletów laserowych. Ledwie wsiedli, nad naszymi głowami rozległ się głośny gong i ruszyliśmy w górę, piętro po piętrze. System najwyraźniej zakładał wolną jazdę i w górę, i w dół. Winda zatrzymywała się po prostu na każdym poziomie, niezależnie od okoliczności.

Następne piętro, a także większość innych — nie było otwartą przestrzenią, jak poziom magazynowy, zamiast tego z windy widoczne były korytarze podążające wpierw kilka metrów w dół, a następnie rozgałęziające się w prawo i w lewo. Na każdym poziomie widać też było strażników wyposażonych w zakodowane kolorami przepustki — odznaki, których my przecież nie mieliśmy.

Żołnierze jadący z nami nie zauważyli niczego, kiedy jednak jeden z wózków opuszczał windę, ochrona sprawdziła odznakę pchającego ten wózek osobnika. Na siódmym piętrze, gdzie wysiedli pozostali, odznaki ich zostały poddane bardzo gruntownemu sprawdzeniu.

— Odznaki! — zawołałem do Korila.

Ten skinął tylko głową i poklepał tkwiący w kaburze pistolet. Było oczywiste, iż pod jego przewodnictwem będziemy zmuszeni zastosować brutalną siłę, a kiedy już do tego dojdzie, rozpęta się piekło. Kiedy minęliśmy Poziom 9 wyszeptał do nas:

— Wyciągnąć broń i strzelać natychmiast, kiedy to tylko będzie możliwe!

Na Poziomie 10, najwyższym, jaki można było osiągnąć tego rodzaju windą bez pełnego sprawdzania tożsamości przybywających, czekało na nas ośmiu uzbrojonych strażników, wyposażonych w groźnie wyglądającą broń palną. Nawet gdyby nas nie podejrzewali, a na to nie mogliśmy liczyć, gotowi byli, przy najmniejszej prowokacji, zastrzelić każdego przybywającego tą windą.

Kiedy nasze głowy wynurzyły się powyżej poziomu podłogi, zawołałem:

— Czekajcie! Nie strzelać!

Naturalnie strażnicy zawahali się słysząc te słowa, a to nam wystarczyło. Ledyie nasze ramiona znalazły się na odpowiednim poziomie, otworzyliśmy szybki i gwałtowny ogień z naszych pistoletów laserowych. Żaden z nich nie miał najmniejszej szansy przeżyć takiej koncentracji ognia.

— Wysiadać… szybko! — krzyknął Koril. — Jeśli nie dadzą sygnału zezwalającego: na dalszą jazdę, to pudło zwali się w dół jak kamień! — Nie potrzebowaliśmy dalszych zachęt; ostatni z nas opuścił kabinę, zanim winda zrównała się z poziomem podłogi… i gnie było to ani o sekundę za wcześnie. Najwyraźniej strażnicy dysponowali mechanizmem stopującym, a skoro nie było nikogo, kto mógłby go wyłączyć, platforma z łomotem zniknęła nam z oczu opadając bezwładnie w dół.

Kaigh zajrzał do ziejącego pustką szybu i pokręcił głową.

— Niewiele brakowało.

Wszyscy teraz skupiliśmy. całą naszą uwagę na Korilu, który rozglądał się krytycznie wokół.

Wreszcie Koril odezwał się:

— To jest pierwsze piętro ochrony dla poziomów wyższych. Będzie tu pewnie jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób, nawet jeżeli tamten atak z zewnątrz odciągnął większość z nich. Nie sądzę, aby udało nam się dojść do głównej klatki schodowej bez ryzyka masakry. Park, Darva, Kira… trzymajcie się środka naszego kręgu. Żadnego strzelania, nawet jeżeli będą strzelać do nas. Bluff, tupet i broń konwencjonalna nigdzie już nas nie doprowadzą.

Domyśliliśmy się, o co mu chodzi i błyskawicznie sformowaliśmy właściwy szyk, pozwalając otoczyć się czarcom. Jednak ani Darva, ani ja sam nie wypuściliśmy broni z rąk. Zawsze przecież lepiej mieć coś, niż nic. Z drugiej strony, tego rodzaju procedury przećwiczyliśmy już wcześniej i chętnie zgadzałem się teraz na to, by zawodowcy robili to, co potrafili robić lepiej. Niepokoił mnie natomiast fakt, iż oni zamierzali utworzyć krąg, podczas kiedy znajdowaliśmy się w ruchu. Gdyby bowiem ktoś z tego kręgu padł, zrywając tym samym kontakt z resztą, jedno z nas szybko musiałoby zająć jego miejsce, by dopełnić połączenia. W przeciwnym bowiem razie, zamiast połączonej mocy najlepiej wyszkolonych czarców kategorii I, mielibyśmy do czynienia jedynie z grupą jednostek… być może zdolnych do chronienia siebie samych, ale zapewne już nie mnie…

Krąg utworzono bardzo szybko, jednak nie ruszyliśmy natychmiast. Koncentracja niezbędna do połączenia wa tylu potężnych umysłów była ogromna. Darva, Kira i ja sam rozglądaliśmy się nerwowo. Obydwie kobiety zastanawiały się, dlaczego nie zostaliśmy jeszcze zaatakowani przez niewidocznego nieprzyjaciela. Ja bez trudu domyśliłem się przyczyny. Korytarz wejściowy kończył się ślepo po jakichś dwudziestu metrach i należało skręcić albo w prawo, albo w lewo. Z planów pamiętałem, iż musimy skręcić w lewo, by dojść tam, dokąd dojść zamierzaliśmy… ale to. samo dotyczyło również obrońców. Mając za sobą szyb od windy; żołnierzy na wszystkich dolnych piętrach i blokady bezpieczeństwa na górnych, nie mogliśmy się wycofać, nie mogliśmy iść w górę czy w dół, nie mogliśmy również pozostać dłużej na miejscu, bowiem winda mogła powrócić w każdej chwili przywożąc prawdziwie nieprzyjemne i niebezpieczne niespodzianki. Każdy obrońca woli raczej urządzać zasadzki na drodze, którą napastnik musi się poruszać, niż atakować w ograniczonej przestrzeni, szczególnie wówczas, kiedy ten napastnik dysponuje sporą siłą — ognia.

— Jest jedno wa — zaintonował Karil.

— Jest jedno wa — pozostali powtarzali za nim te słowa, wielokrotnie aż do pełnej synchronizacji.

Było to dość niesamowite. Choć z drugiej strony, pamiętaliśmy przecież Tullyego Kokula, czarta zaledwie kategorii IV; lub V, zmieniającego kierunek promieni lasera mierzących wprost w niego. A ta grupa czartów była nieskończenie potężniejsza — połączona wola i moc najlepszych ludzi Charona poza Synodem. Zdałem sobie nagle sprawę z tego, iż Synod był właśnie czymś podobnym i że to był powód, dla którego wszyscy ci czarty znaleźli się tutaj. Oni utworzą przecież nowy Synod… O ile przeżyjemy nawałę ognia i tego, co tam jeszcze nas czeka, i o ile dotrzemy do samego Synodu, oczekującego niewątpliwie naszego przybycia na następnym piętrze.

Nawet ja byłem w stanie wyczuć ogromną moc stworzoną przez Korila i jego towarzyszy. Otaczała rias ściana wa, działająca na zasadzie odpychania magnetycznego. Mogliśmy wszyscy dostrzec jej skuteczność… Zaczęliśmy bowiem poruszać się do przodu.

Naturalnie w obydwu korytarzach czekali na nas żołnierze. Ledwo skręciliśmy w lewo, po czym od razu w prawo, trzymając się blisko siebie, żołnierze z prawego skrzydła natychmiast zajęli pozycje za nami. Muszę przyznać, że zachowywali się spokojnie i profesjonalnie. Pozwolili nam przejść jakieś dziesięć metrów w głąb tego długiego, siedemdziesięciometrowego, prostego korytarza, zanim otworzyli do nas ogień. Oboje z Darvą zastygliśmy w tym momencie, o mało nie powodując śmierci nas wszystkich… krąg bowiem posuwał się równo naprzód.

Wystrzelono tak ogromną ilość tych prymitywnych, ale śmiertelnie niebezpiecznych pocisków z dalszej odległości i z pozycji wzdłuż korytarza, że farba i tynk fruwały wokół, w ścianach ukazały się setki dziur, a powietrze stało się gęste jak woda. My jednak parliśmy do przodu; wyglądało na to, że żaden z pocisków nie jest w stanie w nas uderzyć, czy to bezpośrednio, czy rykoszetem.

Krąg, zachowujący się jak jedna osoba, zatrzymał się mniej więcej w połowie korytarza. Tworzący go czarty znajdowali się w stanie przypominającym trasns i najwyraźniej nie zauważali nawet tej potwornej nawałnicy ognia, która na nas spadła. Natomiast nasza trójka znajdująca się we wnętrzu kręgu nie mogła się powstrzymać od drgnięć i uników, a całą siłę woli skupiła na dostosowaniu swoich ruchów do ruchów wykonywanych przez krąg.

Wkrótce stało się jasne, dlaczego się zatrzymaliśmy. Potężna ściana siły wa, mająca swe źródło w kręgu rozszerzyła się we wszystkich kierunkach na zewnątrz. Była ona oślepiającą i ogłuszającą siłą i mocą — mocą potężniejszą od wszystkiego, czego dotychczas doświadczyłem. Była nieomal żywą, jak wicher tabar, ale jednocześnie całkowicie niewidoczną dla kogoś, kto nie był w stanie wyczuwać wa. Uderzyła ona w tych, którzy dzierżyli broń, poszerzyła swój płomień i zakres działania, dotknęła broni i przejęła nad nią kontrolę.

Kiedyś być może dowiem się, jakie prawa fizyczne leżały u podstaw tego, co czynili, zasadniczo jednak zrobili oni z bronią to, co mogło się przydarzyć Darvie i mnie, gdybyśmy spróbowali w sposób znaczący zredukować gwałtownie naszą masę po ostatniej transformacji. Reakcja była bardzo podobna i wytworzyła się przy tym duża ilość ciepła… a w broni palnej amunicja zawsze zawiera jakiś materiał wybuchowy.

Jedna po drugiej, kiedy ta moc do niej dotarła i objęła nad nią kontrolę, broń zaczęła wybuchać. Żołnierze wrzeszczeli z bólu, a kilku spośród nich zaatakowało nas w ślepej furii z nadzieją przerwania kręgu samą swą masą i siłą fizyczną. Nasza broń jednak nie została zneutralizowana. Celując uważnie pomiędzy ramionami tworzących krąg czartów, powaliliśmy atakujących. Nie pozostało ich zresztą zbyt wielu po tych dwóch atakach, z przodu i z tyłu. Żeby nie mieć żadnych problemów z czarami, wszyscy użyliśmy pistoletów laserowych. Z tej odległości nawet Darva nie mogła chybić, a wydawała się ona teraz szczególnie dumna z siebie, bo nawet w którymś momencie puściła do mnie szelmowskie oko. Zerknąłem na Kirę. Była opanowana i zachowywała się w pełni profesjonalnie. Do diabła z nią! Cóż z tego, że jest się w czymś bardzo dobrym, jeśli nie ma żadnej przyjemności z wykonywanej pracy?

Znów zaczęliśmy się poruszać; teraz już jednak wiedzieliśmy, jak się zachowywać. My, wewnątrz kręgu, pilnowaliśmy, by mieć wolne pole ostrzału, nie tylko dlatego, że mogliśmy się spodziewać dalszych furiackich ataków, ale również dlatego, iż mijaliśmy stanowiska ogniowe i biura. Ktoś znajdujący się blisko nas mógł bowiem wskoczyć bezpośrednio do wnętrza kręgu.

Nikomu się to jednak nie udało. Dotarliśmy do opuszczonego stanowiska ogniowego, umieszczonego na platformie u podnóża szerokiej klatki schodowej. Szerokiej… ale nie na tyle szerokiej, by pomieścić krąg tych rozmiarów, co masz, i ze schodami tak stromymi, że nie byliśmy w stanie dostrzec tego, co się znajduje na następnym piętrze. Ten, który zaprojektował to miejsce, włożył w swą pracę wiele wysiłku.

Sięgnąłem do swego bagażu i wyjąłem cztery małe, srebrzyste kule, z których każda owinięta była pośrodku cienkim, metalowym pierścieniem. Prawie jak na komendę, krąg rozpadł się, a czarty zajęli pozycje obronne na końcu korytarza, ledwie przed chwilą bronionego przez żołnierzy. Musieli nawet odsunąć na bok ich ciągle dymiące zwłoki. Prawie w tej samej chwili schodami w dół zbiegł żołnierz i otworzył ogień. Usłyszałem jakieś krzyki, jednak Kira zareagowała z oszałamiającą szybkością, przecinając nieszczęśnika niemal na pół. Jego martwe ciało padło zakrwawione na schody i zsunęło się na podest.

Nie oglądając się na ewentualne ofiary, dopadłem pierwszego stopnia, przekręciłem pierścień na pierwszej kuli i rzuciłem ją na szczyt schodów. Nie czekając na rezultat postąpiłem tak samo z drugą kulą. Pierwsza wybuchła, nim uporałem się z trzecią. Wywołała taki huk i taką falę uderzeniową, że o mało nie zwaliła mnie z nóg. Nie ryzykowałem już rzucenia trzeciej, nim druga nie wybuchła, a czwartej pozbyłem się, kiedy odzyskałem ponownie równowagę. Dopiero wówczas rozejrzałem się wokół siebie.

Mima iż byli czartami kategorii I, to byli przecież także i ludźmi, a ten żołnierz ich zaskoczył. Kaigh był bez wątpienia martwy, a Krugar przyciskała dłonie do zakrwawionego boku. Pozostało nas teraz siedmioro… W tym tylko czworo dobrych czartów, ale czy, do diabła, mieliśmy jakiś wybór?

I tak już zbyt długo zwlekaliśmy czekając, aż granaty wywołujące silną falę uderzeniową odniosą stuprocentowy skutek i musieliśmy się teraz śpieszyć. Kira pobiegła przodem. Nie mieliśmy więc innego wyjścia, jak tylko porzucić Krugar i z bronią gotową do strzału pędzić za Kirą. Jedyna optymistyczna myśl, jaka mogła mi w tej sytuacji przyjść do głowy to, cóż, myśl, że przynajmniej to miejsce nie jest na tyle szczelne, żeby mogło być wykorzystane jako pułapka gazowa.

Nie spodziewałem się ujrzeć Kiry, kiedy znajdę się na następnym piętrze, a przecież tam ją zastałem. Z dwoma martwymi żołnierzami u stóp. Teoretycznie znajdowaliśmy się jeszcze trzy poziomy od Aeolii Matuze — jeśli tam w ogóle była — ale przekroczyliśmy już główny Korilon ochrany i wtargnęliśmy na teren biur, gabinetów, apartamentów mieszkalnych i laboratoriów Synodu i najwyższych urzędników.

Piętro jedenaste, ze swoimi zamkniętymi drzwiami do wszystkich pomieszczeń, przypominało kompleks hotelowy, Ładnie umeblowane, nowoczesne, wygodne pokoje były głównie gabinetami i kwaterami mieszkalnymi, dlatego też trudno było się zorientować, co jest czym. Jak należało oczekiwać, w ostatnich latach zaszły tam spore zmiany.

Koril zatrzymał się, by zaczerpnąć oddechu.

— Krugar jest na tyle w dobrym stanie, iż może spróbować „samonaprawy”, a może i nawet powstrzyma ewentualnych napastników, idących z dołu — powiedział dysząc ciężko. — Uff! Nie jestem już najmłodszy, to pewne. — Westchnął. — Cóż, nie obawiam się już żołnierzy. Prawdopodobnie możemy przejść tym korytarzem bez najmniejszych problemów; strzelajcie jednak do wszystkiego, co się porusza.

— Sądzisz, że nie podejmą dalszych prób ataku? — spytałem pełen niepokoju.

Pokręcił głową.

— Wiedzą, że ten, kto dotarł aż tutaj, nie jest niedołęgą. Nie. Ewentualni członkowie Synodu już dawno wycofali się na trzynaste piętro. Tam będą na nas czekać.

— Czy wasza czwórka wystarczy? — popatrzyłem na pozostałych.

— Zależy, ilu ich jest i kim są — wzruszył ramionami. — Do tej pory szczęście nam dopisywało. Miejmy nadzieję, że teraz nas nie opuści.

Dotarliśmy tu dzięki odpowiedniemu przygotowaniu, świetnemu wyszkoleniu czartów, informacjom uzyskanym z wnętrza Zamku, a także dzięki umiejętnościom, odwadze i tupetowi, jednak w sumie Koril miał rację. Szczęście nam dopisało. Miał też niewątpliwie rację, jeśli chodzi o dalszy rozwój wypadków. Żadne drzwi się nie otworzyły i nikt nie przeszkadzał nam w drodze poprzez jedenaste i dwunaste piętro. Słyszeliśmy jednak wszyscy, jak poziomy, które opuszczamy, są natychmiast zajmowane przez naszych przeciwników. Jakby nie było, dysponowali windami. Po prostu nie chcieli dopuścić do strzelaniny w — kwaterach należących do wysokich dostojników. Żołnierze zresztą zawiedli i przyszedł czas na ich szefów. Podejrzewałem, że w jakimś sensie żołnierze, a szczególnie oficerowie, są teraz po naszej stronie. Jeśli nam się uda, oni będą musieli odpowiadać za własne niepowodzenia przed tymiż szefami. Pomyślałem sobie, że bardziej z tego powodu, niż z jakiegokolwiek innego będą się trzymać jak najdalej od pola walki.

Koril zatrzymał się u schodów prowadzących na trzynaste piętro.

— No, dobrze. Ku, Kimil, Kindel! Trzymajcie się blisko mnie. Wiecie, co macie robić. Pozostali mają iść za nami, ale trzymać się z dala od wydarzeń. Wasza broń na nic się tu nie zda.

Rozumieliśmy, co chce przez to powiedzieć. Nasz udział, przynajmniej teoretycznie, zakończył się. Jedynie, co mogliśmy uczynić, to stać na straży przy wejściu. Niepotrzebnej zresztą.

Kovil zaczerpnął głęboko powietrza, wypuścił je powoli z płuc, odwrócił się i ruszył powoli schodami v górę. Czarty szli za nim pojedynczo, a za nimi Kira, Darva i ja sam. Nie wiem, co spodziewałem się ujrzeć na górze, ale na pewno nie była to wytwornie umeblowana, pusta sala.

Wielka komnata cała tonęła w karmazynowej czerwieni. Fotele i krzesła w starym stylu pokryte były jakimś jedwabistym materiałem i zdobione metalowymi ćwiekami m jaskrawozłocistym kolorze, świecącymi jasno na tle ciemnego, miejscowego drewna; stoliki o antycznych kształtach wy polerowane były do lustrzanego połysku. Dywan był także karmazynowy, utkany z jakiegoś gęstego i miękkiego włosia, o którym wa informowało, że nie pochodzi z Charona. W jego centrum znajdowała się złocista ścieżka, zaznaczona dwoma złocistymi pasami z kolorowej przędzy, wplecionej w całość materii, prowadząca ku podwyższeniu. Samo podwyższenie przypominało scenę, ze stojącym pośrodku wielkim, drewnianym tronem, zbudowanym z tego samego drewna, co reszta mebli i pokrytym tą samą materią w kolorze głębokiej czerwieni, jednak inkrustowanym czymś, co wyglądało jak ogromne, drogocenne kamienie pochodzące z całej znanej galaktyki, i co okazało się nimi rzeczywiście. Po bokach tronu, lekko cofnięte, stały dwa osobne, nieco mniejsze fotele. Z tyłu, za tymi trzema stało w półkolu jedenaście prawie identycznych siedzisk. Cała scena ozdobiona była złoto haftowaną, karmazynową draperią, zwisającą swobodnie z tyłu, a zebraną i związaną od przodu.

Staliśmy wszyscy gapiąc się na tę salę. Nie mogłem powstrzymać cichego westchnienia podziwu.

— Jak w starożytnej baśni — zauważyłem.

Koril rozejrzał się wokół płonącymi oczyma.

— Jest tutaj więcej mocy, niż mieli jej owi starożytni królowie — odparł poważnym tonem. — To siedziba rządu Charona. Siadywałem kiedyś na tym tronie. Znam dobrze to miejsce. — Z głosu jego zniknął ten nieco rozmarzony, senny ton. — Zmieniła wystrój. W pewnym sensie, szkoda. Miałem tu, na tych ścianach, wielkie dzieła sztuki zrabowane z najlepszych muzeów Konfederacji. Mimo wszystko, nie wygląda to najgorzej.

— Daruj sobie uwagi na temat dekoracji wnętrz wtrąciła Kira. — Gdzież, do diabła, podziewa się nieprzyjaciel?

W tym momencie wyczułem jakiś ruch za tronami i zobaczyłem, jak pistolet Kiry unosi się do góry. Koril powstrzymał natychmiast jej dłoń.

— Nie ma sensu palić tego miejsca — powiedział. — A im nie jesteś w stanie uczynić żadnej krzywdy tą zabawką.

Zza foteli wynurzyło się pięć postaci. Wszystkie miały na sobie wyszywane złotem szaty w tym samym karmazynowym kolorze, co wystrój komnaty. Wszystkie postacie miały na głowach szkarłatne kaptury. Wyglądały niesamowicie i robiły olbrzymie wrażenie, co zresztą zapewne było ich celem.

Koril uśmiechnął się lekko i ruchem dłoni przywołał współtowarzyszy, z którymi utworzył jedną złączoną rękoma linię.

Postaci podeszły na skraj sceny — i tam się zatrzymały. Również i one utworzyły linię, jednak nie dotykając jedna drugiej.

Troje z nich było kobietami. Zauważyłem, że jedną z tych osób był Karman… jedyna znajoma mi twarz. Żadne z nich nie wyglądało na szczególnie przejęte zaistniałą sytuacją.

— Tylko pięcioro? — zapytał Koril uprzejmie. Jestem wstrząśnięty.

— I tak za wiele jak dla was — odparł Korman w imieniu grupy. — Nie spędzamy tu tyle czasu, jak to bywało za twoich czasów, Tulio. Nie musimy…

Po tych słowach cała piątka uniosła się na wysokość mniej więcej metra i przesunęła do przodu poza krawędź sceny. Wstrzymaliśmy oddech, bowiem zdaliśmy sobie sprawę, że nie jest to żadna Wardenowska sztuczka. Oni naprawdę to robili.

— Sztuczki kuglarskie, Dieter? — spytał Koril pogardliwie. — Sądziłem, że już dawno mamy je za sobą.

— To nie sztuczki — odpowiedziała jedna z kobiet.

— Nie jesteśmy już tacy, jakimi nas znałeś. Tulio. Jesteśmy nieśmiertelni, równie potężni ciałem, jak i naszym wa, z umysłami sprawniejszymi od waszych ludzkich umysłów.

— W taki więc sposób zapewniła sobie waszą lojalność — powiedział Koril. — Za pomocą nowego modelu obcych robotów. Służycie jej teraz, bo jesteście zaprogramowani na służenie! Nie jesteście już ludźmi… jesteście jedynie maszynami.

— Nie jesteśmy „jedynie maszynami”, Tulio — odparł Korman. — Przyznaję, że nigdy przedtem nie słyszałem słowa „zaprogramowani” użytego w formie obelgi, jednak mimo wszystko mylisz się. Byliśmy wśród tych, którzy z własnej woli zdecydowali się wyrzucić cię stąd, Tulio. Z własnej woli. I żadne z nas nigdy tej decyzji nie żałowało. Gdybyśmy zechcieli, sami moglibyśmy opuścić to miejsce. Opuścić w sensie jak najbardziej dosłownym. Wa w naszym wnętrzu umiera — tak jak i umarłoby w tobie — ale pozostawia nas żywymi i pełnymi… i w jeszcze większym stopniu niż przedtem — ludźmi.

— Czy moglibyśmy… zbadać te wasze nowe, fantazyjne stroje? — spytał Koril, a my wszyscy domyśliliśmy się Lez trudu, że nie chodzi mu o stroje w sensie dosłownym.

— Proszę bardzo. Jesteśmy w stanie oszukać każdy skaner, przejść pozytywnie każdy test… spójrz jednak na nas takich, jakimi rzeczywiście jesteśmy. Nie krępuj się, Tulio… i także wy, pozostali. Niewątpliwie jesteście potężni, skoro doszliście aż tak daleko. Jednak bez żadnych sztuczek!

— Nigdy bym sobie nie pozwolił na coś takiego. Koril zrobił obrażoną minę.

Po tych słowach cała czwórka sięgnęła swym Wardenowskim zmysłem do piątki unoszącej się w powietrzu:

— Dostrzegasz naszą wyższość — ciągnął Korman, nie tyle się chełpiąc, co jedynie stwierdzając oczywisty fakt. Jesteś dobrym człowiekiem, Tulio. Służyłeś kiedyś dobrze i Charonowi, i Bractwu. Czy nie widzisz, że właśnie teraz odbywa się rewolucja? Czyż jesteś talk stary i ślepy, i tak pełen uprzedzeń, że nie możesz dostrzec, że twoje ideały stają się teraz rzeczywistością?

Pomyślałem sobie, że byli bardzo, ale to bardzo pewni siebie. Niepokojąco pewni siebie. Wiedziałem jednak, iż taka pewność siebie bywa przyczyną klęski. Nie miałem pojęcia, co takiego mógł Koril ukrywać w rękawie, jednak na wszelki wypadek dałem znak Darvie i wycofaliśmy się pod ścianę, jak najdalej od tej przestrzeni pomiędzy dwiema grupami czarców. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł; nachyliłem się przeto do niej i wyszeptałem:

— Widzisz tę wnękę, tę tam alkowę, po lewej stronie sceny? Założę się, że to wszystko dociera do… wiesz, kogo.

— To wielce prawdopodobne — skinęła głową. Kiedy zamierzasz spróbować?

— Dzielna dziewczyna! Nie wcześniej niż oni zaczną robić to, co zamierzają zrobić. Prawdopodobnie całkowicie zignorują naszą obecność; przynajmniej mam taką nadzieję. Nie stanowimy dla nich żadnego zagrożenia.

— Ruszę za tobą — szepnęła, i ponownie zwróciliśmy całą naszą uwagę na rozgrywające się wypadki.

— No i co, Tulio? — mówił Korman. — To wszystko może być również twoje. I całej waszej czwórki. Nieśmiertelne, doskonałe ciała, w każdej chwili zdolne do opuszczenia tego więzienia. Zdolne rządzić imperium.

— To teraz jest już i imperium, co? — Koril uśmiechnął się. — A kimże ja w nim byłbym? Lordem… czy zaprogramowanym sługą?

Korman wzruszył ramionami.

— Naturalnie, twoje stare stanowisko jest już zajęte. Mógłbyś jednak przewodzić Synodowi w sposób, że tank powiem, naturalny. I tak przecież nigdy nie byłeś zachwycony swą rolą władcy.

— To prawda — Koril westchnął. — A jednak nie mogę przyjąć twej propozycji, i to z dwóch powodów. Nie ufam tym twoim obcym przyjaciołom w stopniu takim jak ty wydajesz się im ufać… Choć jestem przekonany, że zapewne doszłoby i do tego, po otrzymaniu przeze mnie takiego nowiutkiego, udoskonalanego ciała. Bez gwarancji, której ty mi dać nie możesz, że nikt nie będzie ingerował w mój umysł, nie mogę przyjąć twej propozycji. Jeśli zaś chodzi o powód drugi… pamiętasz Jatika?

Korman wydawał się zastanawiać przez moment, po czym twarz jego nagle się rozjaśniła.

— Naturalnie. Ten lisek. Czarc z Diamentowej Skały. Najbardziej dziwaczny z psychopatów, jakich mieliśmy tu na Charonie. O ile pamiętam, zginął na pustyni.

— Zabity w drodze do mnie. — Koril skinął głową. — Jednak zdążył złożyć raport przed śmiercią, Dieter. Widział tych twoich przyjaciół, tych obcych. Powiedz mi Dieter… Cóż mogło być tak przerażającego dla człowieka takiego, jak Jatik, że nazwał to złem wcielonym? Przez kilka ostatnich lat pytanie to dręczy mnie i stanowi bodziec do działania. Jest również głównym powodem, dla którego tu jestem.

— Zło? — Korman roześmiał się. — Lord Szatana, Agent Niszczyciela pyta mnie o zło? A cóż ten drobny psychopata mógł wiedzieć na temat zła? Inni, tak… niewiarygodnie imni. Obcy w wielu znaczeniach tego sława. Ale „wcielone zło”`? Były Władca Ro,mbu, Lord Najświętszego Zakonu Bractwa mówi o złu? — ponownie się roześmiał.

— Teraz! — krzyknął Koril.

W tej samej chwili śmiech ucichł, bowiem fala Wardenowskiej mocy, co najmniej równa siłą tej, jaką widziałem na niższym poziomie, runęła z oślepiającą prędkością wprost na Kormana. Zaskoczony — a wyposażony jedynie w prosty, osobisty ekran — na naszych oczach wybuchnął płomieniem tak jasnym i intensywnym, że nie mogłem nań patrzeć.

Pozostali, nie zaangażowani w rozmowę z Korilem i mniej pewni swej macy niż ich przywódca — jakby nie było, żadne z nich nie zdołałoby zabić Korila, czy chociażby doprowadzić do jego uwięzienia — odpowiedzieli całą swą mocą. Nie zwracając uwagi na Kormana, który tymczasem padł na podłogę i zamienił się w cuchnącą kałużę, każdy z naszych czarców wziął na siebie jednego z przeciwników.

Nie byłem pewien, w jaki sposób udało im się stopić robota tego typu — robota, który był w stanie przeniknąć do Dowództwa Systemów Militarnych i przechytrzyć wszystkie urządzenia zabezpieczające, jakimi dysponowała Konfederacja. Nie miałem jednak zamiaru stać bezczynnie i zadawać pytań. Przesunąłem się powoli i ostrożnie w kierunku owej alkowy, a Darva poszła za mną. Tak, jak przypuszczaliśmy, nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.

Mimo to, po dojściu do alkowy zatrzymałem się i obejrzałem za siebie. Teraz to już nie było jedynie aa, siła woli przeciw sile woli. Czarcy Synodu parli naprzód, jednak czwórka pod kierunkiem Korila poczęła skręcać i kluczyć, tworząc przy tym jakiś skomplikowany wzór geometryczny. Jego natura i złożoność były tego rodzaju, iż począł on zakłócać równowagę powietrza pomiędzy dwiema grupami przeciwników. Choć brzmi to niewiarygodnie, ujrzałem tam drgania i falowanie, a potem wyładowania autentycznej, widzialnej energii — tworzące się elektryczne pioruny, wpierw nieuporządkowane, a następnie rozgałęziające się pionowo i… celowo.

— Na bogów! Oni tworzą swój własny wicher tabar! — krzyknęła Darva.

— Zabierajmy się stąd! Natychmiast! — zawołałem do niej i zanurkowaliśmy do alkowy.

Szczerze mówiąc, miejsce to zupełnie nie pasowało do tego, co znajdowało się na zewnątrz. Było ciemne, wilgotne i cuchnące. Stały tam jakieś meble i inne przedmioty, a poza tym urządzenia do operowania zasłonami i tym wszystkim, co znajdowało się w komnacie. Z tyłu pomieszczenia zobaczyłem korytarz rozwidlający się w dwu kierunkach; jeden prowadził wprost do widocznej nawet stąd windy. Najwyraźniej było to przejście dla personelu technicznego. Wybraliśmy ten drugi i zanurzyliśmy się w nim, słysząc za sobą huk, grzmoty i trzaski wyładowań potężnej energii. To, co się działo w tamtej komnacie, na pewno stanowiłoby widok najciekawszy w naszym życiu, jednocześnie mogło to nasze życie… znacznie skrócić.

Na końcu korytarza ujrzeliśmy, prowadzące w górę, drewniane schody. Zawahaliśmy się. Darva spojrzała na mnie.

— A gdzie jest Kira, czy Zala, czy jak tam ona się, do diabła, nazywa?

— Nie wiem — pokręciłem głową. — Nie zauważyłem. Przypuszczam, że jest tam, skąd przyszliśmy. Zapomnij o niej… na razie.

Poszedłem przodem, powoli i ostrożnie, trzymając w dłoni gotowy do użytku pistolet laserowy.

Doszedłem do szczytu schodów, zatrzymałem się i poczekałem na Darvę. Nie wiem, kogo lub co spodziewałem się tam spotkać, ale na pewno nie miał to być Yatek Morah.

Загрузка...