Rozdział trzeci Początki

Po ubraniu naszych nowych strojów, zebraliśmy się w maleńkim terminalu wokół przysłanej na nasze powitanie pary.

— A teraz posłuchajcie — zawołał mężczyzna, głosem niemal zagłuszonym przez ulewę uderzającą z całą siłą o dach budynku. — Za chwilę pojedziemy do miasta, gdzie znajdują się wasze tymczasowe kwatery. Macie trzymać się blisko nas, bowiem Charon jest światem, który może uśmiercić nowicjusza w ciągu sekund. W mieście nie wolno używać pojazdów mechanicznych i dlatego pojedziemy dwoma powozami, które czekają na nas przed wejściem. Nie przestraszcie się zwierząt pociągowych, po prostu wsiadajcie bez zbędnej zwłoki.

— Czy są jakieś parasole? — usłyszałem czyjeś pytanie. Mężczyzna i kobieta uśmiechnęli się, ale nie odpowiedzieli.

Uświadomiłem sobie nagle swoje niekorzystne położenie w porównaniu z innymi członkami tej grupy. Wszyscy mężczyźni i kobiety byli ode mnie wyżsi, dlatego naszych gospodarzy mogłem obserwować tylko poprzez otwierającą się i zamykającą lukę między zgromadzonymi. To wielce kłopotliwe.

— Ruszajmy — zawołała kobieta. — Nie biegnijcie, nie pędźcie… Sandały są wprawdzie dość przyczepne, ale na śliskim chodniku na zewnątrz mogą was zawieść. — Po tych słowach oboje Charonici odwrócili się i ruszyli w kierunku wyjścia; mężczyzna szedł przodem, kobieta zamykała pochód.

Na zewnątrz nie było źle. Było gorzej niż potrafiłbym sobie wyobrazić — potwornie gorąco, jak w łaźni parowej. Ulewa była tak gęsta, jakby deszcz lał wprost z jakiegoś gigantycznego kurka, zainstalowanego gdzieś w niebie. Sztywna markiza przed wejściem do terminalu dawała niewielką osłonę i już po chwili byliśmy przemoknięci do suchej nitki. Jednak to nie okropny klimat był dla nas największym wstrząsem… Szok wywołało raczej to, co ujrzeliśmy przy krawężniku.

Stały tam dwie olbrzymie dwukółki, wykonane z czegoś, co wyglądało na drewno. Do każdego pojazdu zaprzęgnięta była para potwornych jaszczurów, prawie czterometrowych. Nie, tak naprawdę to nie były jaszczury, ale najbardziej mi je przypominały. Stały na dwu wielkich i muskularnych łapach, w utrzymaniu równowagi pomagając sobie długim i grubym ogonem. Jaszczurowate łby, z pozbawionymi powiek, czerwonymi oczyma, były nie tylko ogromne, ale robiły wrażenie, jakby posiadały wiele rzędów ostrych zębów. Dwa niewielkie przednie odnóża zakończone były czymś, co przypominało ludzkie dłonie, zaciśnięte w tej chwili, jakby w oczekiwaniu albo z nudów. Dłonie te miały po trzy zginające się palce, połączone błoną, przez co wyglądały jak wielkie liście. Koniuszki palców miały kształt przyssawek. Szerokie dłonie i stopy, jak się później dowiedziałem, były cechą charakterystyczną wielu gatunków zwierząt zamieszkujących Charona. Te wielkie zwierzęta nie posiadały jednak — gadzich łusek, ale pokryte były gładką skórą, której kolor u wszystkich był taki sam — zupełnie niedorzeczny i nie na miejscu błękit.

Obydwa zwierzęta wyposażone były w skomplikowane uzdy i całą sieć lejców — których ilość i złożoność dałyby się porównać z systemem sznurków poruszających marionetki. Lejce przewleczono ponad pojazdem do stanowiska woźnicy, znajdującego się z tyłu i powyżej kabiny pasażerskiej. Miało ono formę także całkowicie zamkniętej kabiny, wyposażonej w wielką szybę i odpowiedniej wielkości wycieraczkę.

Wskoczyłem do najbliższego pojazdu, ale przedtem mimo wcześniejszych wyraźnych ostrzeżeń zdążyłem jeszcze się poślizgnąć na gładkim chodniku. Gwałtowny wiatr siekł skórę jak rózgi. Jednak w końcu znalazłem się w zatłoczonym wnętrzu dwukółki wraz z pięcioma innymi więźniami i naszym gospodarzem, Charonitą. Byłoby tam całkowicie wygodnie, dzięki miękkiej tapicerce, gdyby było nas o dwie osoby mnie j.

Po dokładnym zamknięciu drzwi, nasz znajdujący się na przedzie pojazd, ruszył z ostrym szarpnięciem. Jazda jednak nie była komfortowa; dwukółka podskakiwała i trzęsła się przez całą drogę, zachowując się raczej jak statek na burzliwym morzu, a nie zwykły naziemny środek transportu. Zauważyłem, iż Charonita przygląda się nam z niejakim rozbawieniem, zapewne zastanawiając się, czy któreś z — nas nie dostanie nagle choroby morskiej.

— Nie przejmujcie się, podróż nie potrwa długo. Przykro mi z powodu tych niedogodności, ale ten rodzaj podróżowania uważany jest tutaj, na Charonie, za szczyt luksusu.

— To nie Lilith…, tam mają maszyny — mruknął pod nosem siedzący obok niego potężny mężczyzna. Skąd tutaj ten gówniany prymityw?

— Tu też niektóre maszyny działają, kiedy im wolno — odparł tajemniczo nasz tubylec. — Faktem jest, iż ta mizeria to pewien rodzaj kompromisu. Maszyneria psuje się tak łatwo, że niewiele jest tutaj warta, więc staramy się bez niej obywać. Na ogół jest tak, jak teraz, albo gorzej. Będzie lepiej, jak pogodzicie się, że cofnęliście się w czasie o jakieś dwa tysiące lat. Praktycznie to was właśnie spotkało.

— Co za głupota — warknął potężnie zbudowany mężczyzna, ale pozostali milczeli, ponieważ albo nie wiedzieli wystarczająco dużo, by się odzywać, albo też odczuwali rzeczywistą depresję.

Po około pięciu minutach nasz pojazd zatrzymał się z szarpnięciem jeszcze gwałtowniejszym niż przy ruszaniu. Pomyślałem sobie, że pasy bezpieczeństwa byłyby bardziej przydatne tutaj niż na promie, ale nie odezwałem się. Sytuacja, w jakiej się znalazłem, była zbyt nowa, a ja sam — jeszcze zbyt zielony, by wiedzieć jak postępować, nie wspominając już o tym, że przez ten deszcz i upał byłem przemoczony do suchej nitki i zlany własnym potem jak nigdy dotąd.

Otwarcie drzwi przyniosło nam pewną ulgę, bo przynajmniej wraz z deszczem wpuściło do wnętrza powiew wiatru. Charonita wysiadł i stał tam, nie zwracając najmniejszej uwagi na ulewę, po czym pomógł nam wysiąść, wskazując przy tym pobliskie drzwi, przez które mieliśmy wejść do środka. Kiedy znaleźliśmy się pod dachem, byliśmy nie tylko mokrzy, ale i z lekka oszołomieni. Jednak już po kilku sekundach doszedłem do siebie i byłem w stanie rozejrzeć się wokół.

Charonici nie żartowali mówiąc, że to prymitywne miejsce. Budynki wyglądały na zbudowane z różnych gatunków miejscowego drewna i innej miejscowej roślinności. Wykonanie było bardzo fachowe, ale najwyraźniej zwracano uwagę tylko na walory użytkowe przedmiotów. Wzdłuż mozaiki, stanowiącej chodnik przed budynkami po naszej stronie ulicy, stały lampy, które wyglądały mi na lampki oliwne z knotami, ze światłem zwielokrotnionym dzięki polerowanym szybkom. Chronione były one przed deszczem w bardzo pomysłowy sposób: pomiędzy chodnikiem a jezdnią biegła ścianka z jakiejś szklistej substancji, z daszkiem przymocowanym do dachów samych budynków. I chociaż przeciekało poprzez pęknięcia i szczeliny, w sumie było to praktycznie wodoszczelne, bardzo inteligentne rozwiązanie. Czuło się również przepływ powietrza, dziwnie chłodnego, ale nie doszedłem do tego, skąd ono wiało.

Nasz gospodarz, przemoczony jak my sami, przyglądał nam się badawczo z kwaśnym uśmieszkiem. Zapewne wyglądaliśmy znacznie gorzej od niego.

Wkrótce nadjechał drugi pojazd i reszta towarzystwa dołączyła do nas, starając się osuszyć, tak jak my uprzednio, zresztą z podobnie mizernym skutkiem.

— Nie leje tak chyba przez cały czas? — spytałem tubylca.

Roześmiał się.

— Nie, tak nie. Zazwyczaj nie trwa to dłużej niż jedna czy dwie godzinki, ale wczesną wiosną i późną jesienią pada czasami ciurkiem przez dwa czy trzy dni, dając jakieś trzy centymetry opadów wciągu jednej godziny — przerwał na moment, pozwalając nam przetrawić tę informację, po czym dodał:

— Mamy jednak rzeczywiście dobry system wodno — kanalizacyjny.

I musi tak być, pomyślałem sobie zdumiony tym, co usłyszałem. Trzy dni takiej ulewy dałoby przecież dwa metry wody!

— A jaką teraz mamy porę roku? — spytałem z niewyraźną miną.

— Środek wiosny — odparł nasz przewodnik. Wkrótce zaczną się upały.

Niestety, nie wyglądało to na dowcip z jego strony. Poprowadzono nas do najbliższego budynku, który okazał się, hm… rustykalny. Zbudowany z drewnianych bali, włącznie z wysoko położonym sufitem. W pomieszczeniu stały wiklinowe — fotele, kilka stolików i praktycznie niewiele więcej. Oświetlenie było takie samo, jak na zewnątrz i muszę przyznać, że równie skuteczne, pomimo migotania, do którego zapewne należało przywyknąć. Podłogę przykryto miękką jak guma substancją, która przypominała wyglądem kafelki ze skomplikowanym rowkowatym wzorem, co, jak przypuszczałem, miało ułatwić ewentualny odpływ wody. W każdym razie, jeśli to miejsce nie jest ciągle zalewane wodą, to oznacza, iż jest ono bez wątpienia świetnie zaprojektowane.

Pojękując zapadliśmy w fotele, z uczuciem jak byśmy przepracowali cały dzień, podczas gdy faktycznie niewiele zrobiliśmy tego dnia. Napięcie poczęło ustępować miejsca zwyczajnemu zmęczeniu.

— Normalnie to miejsce jest holem miejskiego hotelu — powiedziała nasza przewodniczka. — Zarekwirowaliśmy go na kilka dni, żeby ułatwić wam aklimatyzację. Zarezerwowaliśmy także dla was pokoje na piętrze, chociaż niestety w większości są to pokoje dwuosobowe. Te na parterze muszą służyć normalnym gościom, którzy i tak już są lekko stłoczeni. Goście hotelowi i ludzie z miasta nie będą mieli tutaj dostępu tak długo, jak długo my tutaj będziemy.

W pierwszy m okresie waszego instruktażu również tutaj będziemy jadali posiłki. Radziłabym też, by w trakcie całej tej serii pogadanek unikać miejscowych, których być może napotkacie gdzieś na schodach czy w toaletach. Nie musicie być niegrzeczni, po prostu nie rozpoczynajcie z nimi rozmów i nie wdawajcie się w żadne dyskusje. Większość z nich to tubylcy, którzy nie będą rozumieć waszego braku orientacji w sprawach Charona, nie ma więc sensu wpadać w jakieś tarapaty, zupełnie nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

Kilka osób pokiwało głowami, godząc się z jej słowami.

— A jak się mamy pozbyć tych mokrych ubrań? spytałem.

— Wszyscy mamy mokre ubrania — odparła. Postaramy się o suche, jak tylko zorientujemy się w waszych rozmiarach, tymczasem jednak musicie zadowolić się tym, co macie.

Ładna młoda kobieta z naszej grupy lekko wzdrygnęła się, jakby ją przeszedł dreszcz i rozejrzała się wokół.

— Czy mi się tylko wydaje, czy też wieje skądś zimne powietrze?

— Tak naprawdę, to nie jest ono zimne — odpowiedział jej mężczyzna. — Ale owszem, mamy tu system rur, przez które nawiewane jest chłodniejsze powietrze spod ziemi, gdzie znajdują się naturalne jaskinie z rzekami podziemny mi, a także takie jaskinie, które zbudował człowiek. System nawiewu napędzany jest wiatrakami, umieszczonymi na szczycie budynków i chroni nas on przed usmażeniem czy też uduszeniem się w tym stojącym powietrzu.

Musiałem przyznać, iż było to wielce pomysłowe rozwiązanie, choć jednocześnie zastanawiał mnie kompletny brak urządzeń automatycznych. Przecież terminal w porcie kosmicznym, choć malutki, był bardzo nowoczesny, z elektrycznością, klimatyzacją i całą resztą. Stosowanie technologii nie jest więc na Charonie niemożliwe, ona po prostu była zakazana. Przez kogo? Matuze? Nie, nie była wystarczająco długo u władzy, by mogło to być rezultatem jej działań. To miasto i ta kultura, jeśliby sądzić po słowach naszego przewodnika, istniały od dawna. Aha, oczywiście, przez Władcę Cerbera, i to bardzo dawno temu. Miałoby to więc jakiś sens, gdyby ten zakaz dało się narzucić w skali całej planety. Gdyby więc Władca Cerbera i ci, których on czy ona wyznaczyli, mieli dostęp do technologii i umiejętność jej użycia, posiadaliby kontrolę absolutną.

— Pójdziecie teraz do swoich pokoi — mówiła kobieta. — Są tam ręczniki i inne rzeczy, więc będziecie się mogli trochę osuszyć. Znajdziecie też szlafroki, w których zapewne będzie wam znacznie wygodniej. Proszę wybrać sobie pokoje na piętrze, a także współmieszkańców. A później, powiedzmy za godzinę, proszę zejść na dół na posiłek. Wiem, że nie macie zegarków, ale dopilnujemy, żeby wam dano znać w odpowiednim czasie.

Udaliśmy się na tyły holu hotelowego, gdzie odkryliśmy alkowę z kręconymi, drewnianymi schodami. Zza zamkniętych drzwi dolatywał zapach gotowanego jadła i dochodziły nas głosy rozmawiających. Bar? Restauracja? Cóż, nie miało to większego znaczenia. Przynajmniej na razie.

Zostałem trochę z tyłu za innymi. Doszedłem do wniosku, że aby zapewnić sobie miejsce w pokoju jednoosobowym, należy zjawić się jako ostatni. Było nas jedenaścioro, akurat nie do pary.

Nie miałem jednak szczęścia. Ten potężny i marudny facet, autor tych wszystkich złośliwych komentarzy, wybrał sobie jedynkę, i jakoś nikt nie miał ochoty dyskutować z nim na ten temat. Kiedy znalazłem się gna górze, wszyscy już dobrali się parami i pozostała tylko jedna osoba — ta ładna kobieta, która wcześniej pytała o system nawiewu powietrza. Zobaczyłem, że stoi na końcu korytarza. Była zmartwiona, a na jej twarzy malowało się zdumienie. Otworzyła ostrożnie drzwi, zajrzała do środka, po czym odwróciła się i patrzyła jak nadchodzę. Widać było, że nie jest zachwycona.

— Wygląda na to, że jesteśmy skazani na siebie zauważyłem.

Milczała przez chwilę, po czym westchnęła.

— Trudno… cóż to zresztą za różnica?

— Wielkie dzięki — powiedziałem kwaśno i wszedłem do pokoju. Był zaskakująco obszerny. Stały w nim dwa duże łóżka, z materacami i wszystkim, co potrzeba. W ścianie znajdowała się niewielka szafa na ubrania, a w kącie zlew i kran z zimną wodą. Zdziwiło mnie to, bo spodziewałem się, że trzeba będzie chodzić po wodę gdzieś do studni. Łóżka nie były posłane, ale leżała na nich złożona, czysta pościel, ręczniki, a także — jak obiecano — szlafroki.

Dziewczyna wahała się. Zachowywała się nerwowo. Zrobiło mi się jej żal.

— Słuchaj — powiedziałem — jeśli masz jakieś moralne skrupuły, to mogę skorzystać z szafy. Ktoś o moich rozmiarach mógłby tam spokojnie mieszkać.

— Nie, nie! Nie ma takiej potrzeby. Jakby nie było, na promie wszyscy byliśmy nadzy.

Skinąłem głową, lekko odprężony, ściągnąłem mokre łachy i powiesiłem je na wieszaku do ręczników, żeby wyschły. Następnie wziąłem ręcznik i cały porządnie się wytarłem, włącznie z włosami, które były w kompletnym nieładzie, po czym przymierzyłem szlafrok. Tak jak przypuszczałem, był o wiele za duży. Tyle warta jest ta cała standaryzacja. Musiałem sobie jednak z nim jakoś radzić, uważając, żeby się nie potknąć i nie złamać karku.

Przez cały ten czas ona stała tylko i bacznie mnie obserwowała. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie wie, z kim przyszło jej dzielić pokój.

— Czy coś nie w porządku? — spytałem.

Przez chwilę milczała, jakby nie usłyszała pytania i jakbym w ogóle dla niej w tym momencie nie istniał. Zaczynałem ją podejrzewać o jakąś chorobę, ale ocknęła się nagle i spojrzała wprost na mnie.

— Prze… przepraszam bardzo, ale ten ostatni okres był dla mnie wyjątkowo trudny. Myślałam, że to jakiś senny koszmar, z którego się kiedyś przebudzę. Pokiwałem ze współczuciem głową.

— Doskonale cię rozumiem. Nie możesz się jednak poddać. Musisz sobie uzmysłowić, że ciągle jeszcze żyjesz, że ciągle jesteś sobą, i że to nie jest jakiś psychotyczny sen, i że masz przed sobą początki zupełnie nowego życia. Wcale nie jest tak źle.

Oczywiście było źle. W końcu dziewczyna pochodziła ze światów cywilizowanych i prawdopodobnie nigdy navret nie widziała osiedla z pogranicza. Jej świat, świat który nie tylko kochała, ale i uważała za coś oczywistego, przeminął bezpowrotnie.

Mówiąc prawdę, mój też.

Podeszła do łóżka i usiadła na samym brzeżku.

— Och, to nie ma najmniejszego sensu. Wydaje mi się, że śmierć byłaby lepsza od tego.

— Nie, śmierć nigdy nie jest lepsza od życia. Poza tym musisz wziąć pod uwagę to, iż jesteś dla Konfederacji kimś szczególnym. Jest nas tutaj ledwie jedenaścioro spośród ilu? Setek?… skazanych w tym samym czasie. Dojrzeli w nas coś, czego nie chcieli zmarnować. W pewnym sensie dają nam do zrozumienia, że jesteśmy lepsi od większości mieszkańców Konfederacji.

— W każdym razie jesteśmy inni: — odparła. Nie wiem. Po prostu nie wiem. Spędzić resztę życia w tym zgniłym miejscu? — Popatrzyła mi prosto w oczy. — A dlaczego ty jesteś szczególnym i specjalnym? Co ty zrobiłeś, że trafiłeś tutaj?

No cóż, musiało do tego dojść. Od samego początku — test. Zdecydowałem się na maleńki hazard, przedtem jednak drobne przygotowanko.

— Wiesz, że nie powinnaś o to pytać.

Najwyraźniej odprężyła się nieco, bo zaczęła się rozbierać.

— Czegoś się wstydzisz? — spytała. — Dziwne, nigdy nie myślałem, że może to mieć jakiekolwiek znaczenie.

— A dla ciebie nie ma?

Zastanawiała się, susząc włosy.

— Nie, raczej nie. A przy okazji, jestem Zala Embuay.

— Park Lacoch — powiedziałem, w napięciu czekając na ewentualną reakcję. — On… ja… byłem osobą dość znaną.

Pominęła moje słowa milczeniem, jakby moje nazwisko nic jej nie mówiło. To już było coś.

— I cóż Parku Lacoch, czy byłeś przestępcą?

— A któż z nas nie był?

Pokręciła głową.

— Ja nie byłam. Różnię się od innych w tym względzie. Jestem być może jedyną osobą zesłaną na Romb Wardena, która w rzeczywistości była niewinną ofiarą.

Trudno mi było w to uwierzyć.

— Jak to możliwe?

Skinęła z powagą głową.

Nigdy nie słyszałeś o rodzinie Triana?

— Nie — z kolei ja wykazałem swoją niewiedzę.

— No cóż, Trianowie to jedna z najbardziej liczących się w polityce rodzin na Takannie. Czy byłeś tam kiedyś?

— Raczej nie — przyznałem.

— Jednak zapewne wiesz, co to oznacza być liczącą się w polityce rodziną?

Pewnie, że wiedziałem, ale w porę się zreflektowałem — Lacoch niewątpliwie powinien być słabiej zorientowany w tej materii.

— Rozumiem te pojęcia, choć sam jestem człowiekiem pogranicza. Odwiedziłem wiele cywilizowanych światów, ale nie mieszkałem na żadnym z nich.

— Właśnie to mam na myśli. Jesteś o wiele lepiej dostosowany do czegoś takiego, jak to miejsce.

— Pogranicze nie jest tak dzikie i prymitywne, jak sądzisz — powiedziałem. — W porównaniu ze światami cywilizowanymi, owszem, ale nie w porównaniu z. Charonem. Nasze pochodzenie i środowiska mogą się znacznie różnić, a mimo to są na pewno bliższe sobie niż my oboje ludziom, którzy urodzili się tutaj.

Nie byłem przekonany, czy zaakceptowała tę oczywistość, w każdym razie nie skomentowała mojej wypowiedzi.

No cóż, urodziłam się w budynku rządowym, miałam szczęśliwe dzieciństwo i przygotowywano mnie na stanowisko administracyjne. Wszystko szło jak należy, kiedy nagle pewnego dnia przyszła Służba Bezpieczeństwa i aresztowała mnie razem z wyznaczoną dla mnie matką.

Domyślałem się, co chce przez to powiedzieć. Wszyscy mieszkańcy światów cywilizowanych rodzili się in vitro, jako doskonałe produkty inżynierii genetycznej, zaprojektowane i z góry przeznaczone na odpowiednie stanowiska i do odpowiednich zawodów. Każda natomiast profesja w świecie cywilizowanym tworzyła Rodzinę, a dzieci po osiągnięciu pięciu lat przekazywane były wyznaczonemu członkowi takiej rodzinnej jednostki, który miał się zająć ich wychowaniem i edukacją.

— Jakie było oskarżenie? — spytałem, teraz już autentycznie zainteresowany. Ciekaw byłem, na czyim terytorium znajdowała się wówczas Takanna.

— No cóż, ją oskarżono o nielegalną manipulację genetyczną — odpowiedziała. — Twierdzili, iż jestem szczególnym produktem… produktem!… poczętym i urodzonym w sposób nielegalny.

Wyprostowałem się, cały zamieniony w słuch. To brzmiało interesująco.

— Według mnie wyglądasz zupełnie normalnie — zapewniłem ją. — A niby czym byłaś albo czym właściwie nie miałaś być?

— Na tym polega cały problem! Nie chcieli mi powiedzieć! Powiedzieli, że lepiej dla mnie, jeśli nie będę wiedziała; może rzeczywiście, jeśli nie będę wiedziała, to prawda nie będzie miała większego znaczenia. To bardzo paskudne uczucie. Jak by ci się podobało, gdyby pewnego dnia poinformowano cię, iż jesteś odmieńcem, nie mówiąc jednocześnie na czym ta twoja inność polega?

— Niczego nie podejrzewasz? Matka nigdy niczego nie sugerowała?

— Nie. Usiłowałam przypomnieć sobie całe dzieciństwo i nie znalazłam w nim nic dziwnego czy niezwykłego. Przyznaję, że sprawy administracyjne mnie nudziły, ale one obiektywnie rzecz biorąc są nudne. Po aresztowaniu nie zobaczyłam już więcej matki. Nigdy nie miałam okazji porozmawiać z kimś, kto mógłby coś wiedzieć i byłby skłonny udzielić mi informacji.

— I za to cię tutaj zesłali?

Skinęła głową.

— Powiedzieli mi, że to dla mojego własnego dobra; że będzie mi się tu podobać, że i tak nigdy nie pasowałabym do światów cywilizowanych. Jednym słowem, jestem skazanym przestępcą. I dlatego tu jestem.

Przyglądałem się jej twarzy i ruchom, kiedy do mnie mówiła i doszedłem do pewnego wniosku. Historyjka była nieco dziwaczna, ale robiła wrażenie prawdziwej. Tego rodzaju zachowanie było typowe dla Konfederacji. Ciekawe, dlaczego jej po prostu odpowiednio nie przeszkolono, czy nie przeniesiono gdzieś indziej. Naturalnie, nie istniało nic takiego, jak przestępczy gen, ale istniały hormonalne i enzymatyczne przyczyny wielu skłonności psychicznych, od gniewu i przemocy poczynając, a na schizofrenii kończąc. Jeśli jej cała historia była prawdziwa, to oznaczało to, iż dzielę pokój z odbezpieczonym granatem. Choć z drugiej strony, gdyby dowiedziała się całej prawdy o Parku Lacochu, zapewne pomyślałaby sobie to samo o mnie i… nie miałaby racji.

— No cóż, jeśli choć trochę cię to pocieszy, to ja też, jak widzisz, jestem odmieńcem. Przypadki podobne do mojego zdarzają się na pograniczu, gdzie występują liczne komplikacje związane z różnymi warunkami na poszczególnych planetach — natężenie promieniowania i co tylko zechcesz — a do większości narodzin, na sposób staromodny, potrzebni są i matka, i ojciec. Przez „przypadki podobne do mojego” rozumiem nie tyle takie jak ja, co…, no cóż, niezwykłe.

— Ty rzeczywiście wyglądasz… niezwykle — powiedziała ostrożnie. — To znaczy, chciałam powiedzieć, iż większość mężczyzn z pogranicza to mocno zbudowane i owłosione typy.

— No nie całkiem — zachichotałem — a moja drobna budowa jest tylko niewielką częścią problemu. Powiedz mi, kiedy mnie widzisz w ubraniu, kogo przypominam? Jak sądzisz, ile mam lat?

Zastanowiła się.

— Cóż, wiem, że jesteś dużo starszy. Wnioskując chociażby ze sposobu mówienia, ale, żeby być całkiem szczerą, wyglądasz na… cóż…

— Na dziesięcioletnią dziewczynkę, prawda?

— No tak. — Westchnęła. — Ale wiem, że nią nie jesteś. Nawet głos masz taki jakiś… pośredni.

To było dla mnie coś nowego. Wydawało mi się, że mam co prawda ostry, ale jednak tenor. (Posiadałem atut w postaci tych informacji, którymi nakarmił mnie Krega, i zaczynałem coraz lepiej rozumieć Parka Lacocha.)

— Mam dwadzieścia siedem lat — powiedziałem a mój wygląd nie zmienił się od czasu, kiedy skończyłem dwanaście. Dojrzewanie dało mi trochę owłosienia, troszkę niższy głos, i to wszystko. Dopiero kiedy skończyłem szesnaście lat, moim rodzicom udało się zaprowadzić mnie do naprawdę dobrego lekarza. Tam odkryli, że jestem mutantem, prawdziwym wybrykiem natury. Nazwano mnie hermafrodytą.

— To znaczy, że jesteś… obojnakiem?

— Nie, niezupełnie. Jestem mężczyzną, ale prawdopodobnie jedynym, jakiego znasz, który jest mężczyzną całkowicie z wyboru. Wewnątrz posiadałem bowiem organy obydwu płci, ale psychologom i medykom udało się stworzyć stan pewnej równowagi i w tym stanie pozostanę… Bo taki jest mój wybór. Mogli uzyskać rezultat odwrotny i po niewielkich zabiegach chirurgicznych zostałbym kobietą.

Biedny Lacoch, pomyślałem sobie, nie pierwszy raz zresztą. Całkowicie zdezorientowany, jeśli chodzi o własną tożsamość płciową, zawieszony gdzieś pomiędzy, zawsze drobny i dziewczęcy. Nie dziwota, że mu odbiło. Dokumenty podawały, że udawał dziewczynkę, żeby zwieść. swe ofiary. Zastanawiałem się, czy nie byłby szczęśliwszy jako kobieta… Ale nie dokonał takiego wyboru i, chociaż jego siedemnaście ofiar stanowiło straszliwą cenę, to tu i teraz, w jego ciele, byłem cholernie zadowolony, że jednak był mężczyzną.

— W pewnym więc sensie, jesteśmy do — siebie podobni. — powiedziała Zala z pewną fascynacją w głosie. — Oboje jesteśmy genetycznymi wybrykami natury. Jedyna różnica polega na tym, że ty wiesz, co z tobą jest nie tak, a ja — nie.

Skinąłem głową.

— Może teraz się dowiesz. A może ten „organizm Wardena” zlikwiduje cały ten problem. Podobno tak właśnie działa.

Moje słowa otrzeźwiły ją nieco.

— Prawie o tym zapomniałam. Dziwne, nie czuję się zupełnie, że tak powiem… zainfekowana.

— Ja też nie. Ale na pewno jesteśmy. Możesz być tego najzupełniej pewna.

Bez najmniejszego ostrzeżenia wróciła nagle do poprzedniego tematu: — Park?

— Hm?

— Co takiego zrobiłeś, że cię tutaj zesłali?

Westchnąłem.

— To, co zrobiłem nie powtórzy się nigdy więcej powiedziałem. — To była straszna choroba, Zala, choroba psychiczna, wynikająca z wielu spraw, między innymi z moich warunków fizycznych. Psychiatrzy wyleczyli mnie z niej i jestem teraz tak zdrowy na umyśle, jak nigdy przedtem. Już choćby to było warte tej ceny. Tam, w domu, przeżywałem piekło. A przy okazji, byłem administratorem okręgu, więc jednak coś nas ze sobą łączy.

Nie pozwalała się zbyć szczegółami z mojego życiorysu.

— Park, nie powiesz mi, co zrobiłeś?

Znowu westchnąłem.

— Gdybym ci powiedział, nie mogłabyś zasnąć, będąc ze mną w jednym pokoju.

Zastanawiała się przez chwilę.

— Zabiłeś kogoś, prawda?

Skinąłem głową.

— Kobietę?

Ponownie skinąłem głową. Zawahała się:

— Więcej niż jedną?

Mogłem jedynie ponownie skinąć głową, żałując jednocześnie, że doszło do rozmowy na ten temat.

— Wiele?

Westchnąłem i usiadłem prosto na łóżku.

— Posłuchaj. Przestańmy grać w ciuciubabkę. Ja naprawdę nie chcę pamiętać tej części swego życiorysu. To tak, jak gdybym był kimś zupełnie innym: To było szaleństwo, choroba. Kiedy o tym pomyślę, robi mi się niedobrze; czuję się gorzej niż ci, którzy byli tego świadkami. Przysięgam ci jednak, że oni likwidują każdego, kogo nie mogą z tego szaleństwa wyleczyć, a fakt, że tu jestem, dowodzi, iż zostałem wyleczony. Mogli mnie wypuścić z powrotem na ulicę bez najmniejszego ryzyka, tyle że mój przypadek był tak powszechnie znany, a ja mam tak charakterystyczny wygląd, że pewnie by mnie zlinczowano albo jeszcze gorzej. Romb stanowił dla mnie jedyne wyjcie i, możesz w to wierzyć lub nie, jestem im wdzięczny za takie rozwiązanie. Wreszcie czuję się pełnym człowiekiem… a to znaczy dla mnie bardzo wiele, nawet w tej zakazanej dziurze.

Uśmiechnęła się.

— Wobec tego, ja jestem twoim papierkiem lakmusowym, bo ja nie chcę tu żyć. Jeśli kłamiesz i mnie zabijesz, cóż, przynajmniej to wszystko się skończy. A jeśli mówisz prawdę, oboje będziemy o tym wiedzieli i być może wspólnie uda nam się przeżyć w tym okropnym miejscu.

— Brzmi to bardzo rozsądnie — powiedziałem zupełnie szczerze. Zawarłem taki tymczasowy sojusz. Miałem tu co prawda zabić pewną kobietę, ale nie była nią przecież Zala Embuay.


Wkrótce potem zapukano do naszych drzwi i zaprowadzono ponownie na dół, jak członków jakiegoś Kongresu miłośników łaźni. Na schodach miałem pewne kłopoty ze szlafrokiem, ale szczęśliwie udało mi się nie potknąć i nie spaść na głowę.

Nasi gospodarze, w świeżutkich czarnych strojach, takich samych, jakie i nam wydano, wyglądali rześko. Pośrodku pomieszczenia ustawiono stół, na którym, oprócz wielu parujących dań, znajdowały się nakrycia dla jedenastu osób.

Żywność była całkowicie naturalna, co było zaskakujące, ale jej smak i wygląd były jeszcze bardziej dziwne. Nie mam zamiaru przedstawiać całego menu, ale odniosłem wrażenie — przynajmniej w przypadku gulaszu — że byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy nie poznali jego składu. Dla szóstki więźniów, wywodzącej się ze światów cywilizowanych, z Zalą włącznie, był to prawdopodobnie pierwszy niesyntetyczny, nieprzygotowany i nie zrównoważony dietetycznie przez komputer posiłek w ich życiu. Dawali temu wyraz. Reszta towarzystwa, złożona z prostaków z pogranicza, zajadała z wielkim apetytem. Nie zależało mi na tym, żeby wiedzieć, z czego składały się te dania; wystarczyło, że były smaczne i dobrze przyprawione. Przynajmniej jedzenie zapowiadało się tutaj przyzwoicie.

Nasi przewodnicy albo już zjedli, albo zamierzali jeść później. Przez cały nasz posiłek byli zajęci przygotowaniem jakichś wykresów i ustawianiem światła.

Jedliśmy w milczeniu, a skończywszy niecierpliwie czekaliśmy na to, co mają do powiedzenia nasi gospodarze.

Rozpoczął mężczyzna.

— Jestem Garal — przedstawił się — a to jest Tiliar. Zostaliśmy wyznaczeni do tej pracy przez Nadzorcę Okręgowego Hanutha, działającego w imieniu rządu planetarnego. Oboje jesteśmy byłymi więźniami i dobrze rozumiemy wszystko, przez co musicie przejść. Zacznijmy od stwierdzenia, że na pewno macie mnóstwo lęków i przesądów związanych z Rombem Wardena. Chcemy was zapewnić, że obawy wasze nie mają żadnych podstaw. Nie zachorujecie… Nie zauważycie żadnej różnicy w samopoczuciu przedtem i teraz. To prawda, że wasze ciała ulegają teraz drobnym i niezauważalnym zmianom. W ciągu kilku dni wy i „organizm Wardena” osiągniecie stan, który lubimy tutaj nazywać „sojuszem”. Podkreślam stanowczo, że nie jesteście chorzy. Ja na przykład podczas mojego pięcioletniego już tutaj pobytu, nigdy nie byłem chory, ani razu. „Organizmy Wardena” są o wiele bardziej skuteczne niż jakakolwiek inna obrona naszego organizmu, zabiją wirusy i inne drobnoustroje chorobotwórcze. Wszystkie, które ewentualnie przywieźliście ze sobą. Miejscowe są zbyt obce, by mogły stanowić dla was zagrożenie. Te „organizmy” zlikwidują wszelkie inne infekcje i choroby. Na pewno przemówi wam do wyobraźni fakt, iż mimo panującego klimatu, nikt nigdy się nie przeziębia.

Te ostatnie słowa wywołały śmiech, a mieliśmy przecież do czynienia z bardzo ważnym aspektem tej rzeczywistości. Na planetach cywilizowanych ludzie również niewiele chorowali, ale wynikało to głównie z łatwego dostępu do doskonałej służby medycznej. Tutaj — o ile można było wierzyć Garalowi — lekarze i im podobni byli całkowicie zbędni.

— Niektórzy spośród was mogą odczuwać przez pewien czas dyskomfort — wtrąciła Tiliar — ale wynika on z faktu, iż nie jesteście zupełnie zdrowi. Jeśli ktoś, na przykład, ułamał sobie lub stracił ząb, zauważy, że zaczyna mu on odrastać, co może być nieco nieprzyjemne. Ktoś, kto ma problemy ze wzrokiem, może odczuwać lekkie zawroty i bóle głowy związane z naprawą ewentualnych defektów. „Organizm Wardena” nie tylko nie pozwala na pogorszenie się stanu waszego zdrowia, ale on ten stan poprawia. I tak już zostanie. Skaleczenia goją się szybko i rzadko pozostawiają po sobie blizny; zdarza się nawet regeneracja całych utraconych członków.

— Przedstawiacie to tak, jak byśmy mieli być nieśmiertelni — zauważył potężnie zbudowany więzień z pojedynczego pokoju.

— Nie, nie nieśmiertelni — odparła kobieta. — Rany śmiertelne na Zewnątrz, tu również są śmiertelne. „Organizmy Wardena” wykorzystują naturalne możliwości waszego ciała, by utrzymać was w zdrowiu, ale jeśli wasze ciało nie potrafi sobie z czymś poradzić, to one również tego nie potrafią. Poza tym na Charonie więcej ludzi umiera z przyczyn zewnętrznych niż z powodów naturalnych. Biorąc pod uwagę zdolność „organizmu Wardena” do naprawy, a nawet do tworzenia nowych komórek mózgowych, potencjalna długość życia — i to w zdrowym ciele — jest tutaj o wiele większa niż w świecie cywilizowanym.

Większość siedzących przy stole, z Zalą włącznie, usłyszała jedynie drugą część tej wypowiedzi i wydawała się zadowolona z tego, co usłyszała. Mnie o wiele bardziej zainteresowała informacja, z której można było wysnuć logiczny wniosek, że mnóstwo ludzi nie umiera tutaj śmiercią naturalną. Jakoś nie mogłem zapomnieć zębów tamtych niebieskich jaszczurów.

Następnie nasi przewodnicy przedstawili nam ogólne informacje o planecie, z których większość znałem. Interesujące było na przykład to — zważywszy na te ulewne deszcze — że na centralnym kontynencie występują pustynie, jedyne miejsca, gdzie można oglądać błękitne niebo przez czas dłuższy niż tylko chwila. Wyglądało na to, iż woda na Charonie oznaczała albo nadmiar, albo niedostatek; przeważnie to pierwsze. Jednak na terenach suchych mogło zdarzać się, iż deszcz nie padał częściej niż raz na stulecie. Na dodatek, na całej planecie występowały gwałtowne burze, zwane wichrami tabar, szybkie i śmiertelnie niebezpieczne, uderzały wprost znikąd, towarzyszyły im potężne wyładowania, a prędkość wiatru przekraczała 160 kilometrów na godzinę. Pogody, włącznie z tymi burzami, nie można było przewidzieć w miarę dokładnie, ponieważ górna warstwa atmosfery zawierała dziwne pole naładowanych elektrycznie cząsteczek, które wprowadzało w błąd konwencjonalne radary, kamery na podczerwień i tym podobne urządzenia, podczas gdy sztucznie wytworzone pola elektryczne znajdujące się na ziemi przyciągały i brały na siebie całą furię wichrów tabar. Zaczynałem rozumieć praktyczne powody, dla których utrzymywano technologię na stosunkowo najniższym poziomie. Port kosmiczny zamykano natychmiast, kiedy tylko pojawiały się pierwsze sygnały o burzy, a mimo to, za pamięci naszych dwojga przewodników, dwukrotnie już uległ on prawie całkowitemu zniszczeniu. Wahadłowiec posiadał ochronę przeciwko tym polom; nie był jednak całkowicie na nie odporny.

Podobnie jak w przypadku innych światów Wardena; kosmiczna stacja „badawcza” znajdowała się na orbicie, poza zasięgiem wszelkich nieprzyjemnych wybryków natury, ale była ona niedostępna dla osób nie — upoważnionych. Ciekawe, że na tych stacjach kosmicznych „organizm Wardena” infekował każdego, z kim wchodził w kontakt, a pozostawiał całkowicie w spokoju wszelką materię nieorganiczną. Jego pełne własności ujawniały się jedynie na powierzchni jednej z czterech planet, i to tylko w stosunku do ludzi znajdujących się pod wpływem tego samego typu „organizmu”.

Przeszliśmy więc nareszcie do spraw naprawdę dla nas interesujących.

— Do zupełnego braku opartych na technologii wygód — ciągnął Garal — dochodzi jeszcze efekt uboczny związku z „organizmem Wardena”, który jest, że tak powiem, trudny do zaakceptowania nawet wtedy, kiedy się już z nim miało do czynienia. Ten efekt uboczny jest inny na każdej z czterech planet Rombu, wynika on z faktu, że te maleńkie „organizmy wardenowskie” w jakiś sposób pozostają w łączności ze sobą. Na przykład na Lilith niektórzy ludzie posiadają moc poruszania, przesuwania czy wręcz niszczenia gó za pomocą myśli. Robią to nakazując własnym „organizmom Wardena”, by wydawały rozkazy innym tym znajdującym się w skałach, drzewach, innych ludziach, i czym tam jeszcze. Jednak wielkość mocy, jaką posiada jednostka, jest sprawą indywidualną. Na Cerberze ta łączność między „organizmami” ma tak dziwaczną formę, że ludzie potrafią dosłownie wymieniać się umysłami; i jest to zjawisko — tak powszechne, iż dokonują często owej wymiany wbrew własnej woli, bez żadnej nad tym kontroli. Na Meduzie łączność pomiędzy „organizmami Wardena” jest tak ograniczona, że praktycznie zachodzi ona jedynie wewnątrz ciała jednostki, powodując gwałtowną i niezależną od woli zmianę kształtu ciała, dostosowując je do środowiska, w jakim dana osoba się znalazła. Tutaj natomiast… Cóż, sytuacja jest nieco inna, choć jeśli chodzi o sarnę zasady, są pewne podobieństwa.

Zapadła absolutna cisza, a oczy wszystkich zwrócone były na Charonitę. Tu właśnie znajdowało się sedno naszych ewentualnych doświadczeń z Charonem… i wyjaśnienie tego, czym się możemy stać.

— Tak jak mieszkańcy Lilith, my również dysponujemy pewną mocą w odniesieniu do przedmiotów i ludzi — wtrąciła Tiliar, przejmując prowadzenie spotkania. — Tak jak na Cerberze, jest to zdolność psychiczna, a nie fizyczna, i umożliwia ona bezpośredni kontakt umysłów. Podobnie jak na Meduzie, możliwa też jest zmiana kształtu, choć w nieco odmiennym sensie. I chociaż moce te nie są cechą indywidualną — to znaczy, każdy posiada owe zdolności — to jednak potrzeba wiele ćwiczeń i dużo samodyscypliny, by móc właściwie z nich korzystać, a ci, którzy potrafią już to czynić, mogą ich użyć przeciwko wam.

Przerwała na moment, najwyraźniej starając się bardzo precyzyjnie formułować swe myśli.

— Bo widzicie — ciągnęła po chwili — Charon to świat z dziecięcych opowiadań i baśni. To świat, gdzie działa magia, gdzie czar… czarownicy i ich czary potrafią wywierać piorunujące skutki. A jednocześnie jest to świat, na którym żadne prawa naukowe nie są gwałcone.

Było to dość trudne do przełknięcia i kilka osób z naszego towarzystwa zaczęło pomrukiwać i potrząsać głowami.

— Wiem, że niełatwo to zaakceptować — odezwał się po chwili Garal — ale nawet ci najbardziej oporni wśród was szybko zorientują się, jak to wszystko wygląda w rzeczywistości. Pozwólcie, że zapytam was, skąd wiecie, że znajdujecie się właśnie tutaj. Skąd wiecie, iż to miejsce wygląda właśnie tak, jak wygląda? Że wy sami wyglądacie tak, jak wyglądacie, a my tak jak my? Skąd wiecie, że w tej chwili pada deszcz?

— Jesteśmy przemoczeni — mruknął ktoś pod nosem i wszyscy się roześmieli.

— No dobrze, ale skąd wiecie, że jesteście przemoczeni? Wy, wasza osobowość, wasza pamięć, ta wasza myśląca cząstka — w rzeczywistości zamknięta jest w mózgu i w korze mózgowej. Twój mózg jest jedynym prawdziwym tobą, a przecież jest on całkowicie oddzielony od otoczenia czaszką. Nie ma on możliwości bezpośredniego stwierdzenia, co dzieje się wokół. Nie posiada nawet ośrodków bólu. Wszystko, co wiecie, dochodzi do was, do waszego mózgu, za pośrednictwem zmysłów. Wzrok. Węch. Smak. Dotyk. Słuch. Pięć zmysłów. Każdy z nich przesyła informacje do mózgu i potwierdza informacje innych zmysłów, pozwalające mózgowi zorientować się w tym, co się dzieje dokoła. A co, jeśli te pięć zmysłów się myli? Istnieją pewne tortury i pewne zabiegi psychiczne co czasami na jedno wychodzi — które właśnie z czegoś takiego korzystają. Wysyłają wam one bowiem fałszywe informacje. Jest taka starożytna religia voodoo, która by mogła wyjaśnić ten problem.

— Praktykujący voodoo — podjęła wykład Tilar brał próbki waszych paznokci, włosów, a nawet odchodów, i umieszczał je na lalce. Po czym to, co magik — kapłan czynił z tą lalką, miało się również dziać z wami. A niby dlaczego voodoo przetrwało aż do czasów podboju kosmosu? Dlatego, że jest skuteczne:

— Och, daj spokój — odezwał się pogardliwie jeden z mężczyzn.

Tilar pokiwała z powagą głową.

— Tak, ono działa. Ale tylko pod dwoma warunkami. Po pierwsze, potencjalna ofiara musi wierzyć, że kapłan dysponuje taką mocą. I po drugie, potencjalna ofiara musi być świadoma, iż jest poddawana takim zabiegom. Tą metodą okaleczono wielu ludzi, psychicznie i fizycznie; a nawet pozbawiono Tycia. O ile tylko te dwa warunki były spełnione. Jest to wiele łatwiejsze niż sądzicie. Nawet najwięksi racjonaliści gdzieś w głębi mają zakorzenioną wiarę w siły nadprzyrodzone i w nieznane moce. Kapłani voodoo są mistrzami psychologii, a każda ich zakończona sukcesem próba, wzmacnia u innych wiarę w ich moce.

— Naturalnie, tak naprawdę to kapłan nie robi nic konkretnego — zauważył Garal. — Stwarza jedynie warunki psychologiczne, a reszty dokonuje sama ofiara. Można by powiedzieć, iż w jakimś sensie voodoo jest taką siłą magiczną, która nie gwałci znanych nam praw naukowych.

— Chcecie przez to powiedzieć, że znajdujemy się w świecie voodoo? — spytałem półżartem.

Nie docenili jednak mojego dowcipu.

— W pewnym sensie, tak — odparł mężczyzna. Tyle, że tutaj można całkowicie wyeliminować zmienne i posunąć się o wiele dalej. Jak zapewne pamiętasz, powiedziałem, że „organizmy Wardena” mogą się ze sobą komunikować, że tak się wyrażę, nawet poza ciałem, które zamieszkują. Jest to jednak łączność bierna. Komunikują się, ale nie mówią nic konkretnego. Ponieważ jednak są one częścią ciebie, mogą mówić także do ciebie… a ty, do nich. Na tym polega sztuczka. Na tym; do jakiego stopnia zapanujesz nad komunikacją pomiędzy twoimi, a innymi „organizmami Wardena”. W pewnym sensie Charon jest najwyższą formą świata voodoo, świata, gdzie niepotrzebna jest wiara i odpowiednie przygotowanie psychologiczne.

Tilar zastanawiała się przez chwilę.

— Posłuchajcie, wyraźmy to w taki sposób. Załóżmy, że jakaś osoba posiadająca moc zechce was zmienić w uhara, w jedno z tych wielkich, niebieskich stworzeń, używanych jako zwierzęta pociągowe. Jeśli posiada ona taką moc, praktykę i samokontrólę, skontaktuje się z „organizmami Wardena” w waszym mózgu, za pośrednictwem swych własnych „organizmów Wardena”. Wyśle informację: „jesteś uharem”. Nie mając żadnego doświadczenia nie posiadając niezbędnej kontroli psychicznej, ani kombinacji tych dwu rzeczy, nie dysponujecie żadną obroną, nie jesteście w stanie przekazać waszym własnym „organizmom Wardena”, że otrzymują fałszywe dane. W ten sposób ta informacja, że jesteś uharem, przedostaje się do twego mózgu, podobnie jak informacja przekazywana za pomocą psychosondy. Zmysły są oszukiwane, wszelka dochodząca do mózgu informacja potwierdza fakt, iż jesteś teraz czterometrowym, niebieskim jaszczurem… i z twojego punktu widzenia, jesteś nim.

Zalą wstrząsnął dreszcz i poczułem, że przydałoby się jakieś lepsze wyjaśnienie tych spraw.

— Mamy więc tutaj do czynienia z potężną formą hipnozy, takiej samej, jaką udaje się uzyskać za pomocą bezpośredniego kontaktu między umysłami? — spytałem.

— Mniej więcej — zgodziła się Tilar. — Jednak na tym nie koniec. Nie zapominaj, że twoje „organizmy Wardena” pozostają w stałej łączności ze wszystkimi innymi. Twoje własne postrzeganie i widzenie siebie „jest nadawane”; że się tak wyrażę, wszystkim wokół. Oznacza to, że jeśli t y sądzisz, iż jesteś uharem, tak samo będą sądzić wszyscy inni. Nawet uhar będzie cię postrzegał jako uhara, ponieważ i on także związany jest z „organizmami Wardena”. Każdy będzie się zachowywał tak, jak gdyby polecenie czy czar były czymś realnym. A ponieważ w zakresie informacji polegamy na naszych zmysłach, wszystko, co my i inni postrzegamy jako realne, realnym się staje. Im większe posiadasz doświadczenie i samokontrolę, tym lepiej będziesz chroniony i tym bardziej będą narażeni na takie niebezpieczeństwo wszyscy wokół ciebie. Takie to proste.

— Nie ma chyba potrzeby dodawać, że im większe będą twoje umiejętności, tym wyżej możesz zajść w hierarchii społecznej Charona — dorzucił Garal.


Nie jestem przekonany, że którekolwiek spośród nas uwierzyło we wszystko, co nam powiedziano, jednak staraliśmy się zachować pewien spokój, tym bardziej że informacje te dotyczyły podstawowych reguł obowiązujących na co dzień w tym świecie. Ja sam, żebym uwierzył w jakąkolwiek magię, musiałbym wpierw ujrzeć jej efekty.

Jeśli jednak ta „magiczna” umiejętność wymagała ćwiczeń, warta była dokładniejszego poznania.

— W jaki sposób nabywa się i rozwija tę zdolność? — spytałem naszych gospodarzy.

— Albo się ją nabywa, albo też nie — odparł Garal. — Przede wszystkim, istnieje owa samokontrola, rodzaj psychicznych zdolności, których po prostu nauczyć się nie da. Prawdę mówiąc, większość ludzi nie radzi sobie z zachowaniem niezbędnej dyscypliny lub radzi sobie tylko w niewielkim stopniu. Nie muszę chyba dodawać, że w interesie będących u władzy nie leży, by każdy rozwijał te zdolności, nawet jeżeli przejawia konieczne do tego predyspozycje. Tak zresztą jak wszędzie. Jest kilka wilków, a wiele owiec, a jednak to wilki rządzą owcami. W Konfederacji są całe masy ludzi, prawie niezliczona ich ilość, a mimo to całe ich życie, od struktury genetycznej poczynając, a na wykonywanej pracy kończąc, zależy od niewielkiej grupki rządzących. Nie oczekujcie, że na Charonie będzie inaczej.

To przynajmniej nie wymagało komentarza. Był tutaj rząd, na czele którego stali owładnięci żądzą władzy politycy i superkryminaliści, i ten rząd kierował społeczeństwem, z którego co najmniej pięć procent było równie pozbawione skrupułów jak oni. Tacy władcy z nikim nie dzielą się z własnej woli władzą, ani nie byliby tak głupi, aby władzę uczynić łatwo dostępną. Niemniej, pomyślałem sobie, moja samodyscyplina, trening psychiczny i związane z tym umiejętności, zostały wytrenowane na poziomie o wiele powyżej normy i to, czego była w stanie dokonać jakaś Aeolia Matuze, czy osoby mniejszego od niej kalibru, na pewno leżało w moich możliwościach. Zawsze znajdował się ktoś, kto gotów był pokonać istniejący system. Gdzieś tutaj odbywały się bez wątpienia jakieś nieoficjalne szkolenia; należało je tylko znaleźć i zapłacić wymaganą cenę.

Podejrzewałem, że może to również być pewnym rodzajem testu. Przybyliśmy na Charona pozbawieni wszystkiego prócz naszej inteligencji; ci, którzy potrafią zapewnić sobie środki na takie szkolenie i ochronę i stworzyć sobie szansę na awans społeczny, na pewno to uczynią. Reszta dołączy do mas, tworzących niewyczerpany rezerwuar ofiar. Byłem przekonany, że tego rodzaju wyzwanie postawiono teraz przed nami.

Po powrocie do pokoju przedyskutowałem z Zalą wszystko, co dzisiaj usłyszeliśmy.

— Uważasz, że to wszystko prawda? — pytała. — Magia, czary, voodoo… to brzmi tak niedorzecznie! — Może i niedorzecznie, kiedy myślisz racjonalnymi kategoriami. Zauważ jednak, oni nie twierdzą, jakoby na Charonie można było dokonać czegoś, czego nie byłby w stanie zrobić dobry psycholog i psychiatra, wspomagany całą baterią urządzeń technicznych. Wierz mi, ja to wiem. — I rzeczywiście wiedziałem.

— No tak, ale to dzięki maszynom i ekspertom… Maszyn, owszem — zgodziłem się — nie oszukuj się jednak, że miejscowi eksperci są gorsi od tych z Konfederacji. Zsyła się tutaj także psychiatrów; to ludzie z wyobraźnią, tyle że częściej od innych popadają w szaleństwo. Jedyna różnica polega na tym, że tutaj każdy nosi w sobie swoją maszynę psychiczną; co prawda organiczną, ale jednak maszynę, urządzenie, gadżet.

Wstrząsnął nią dreszcz.

— Co ci dolega?

— To twoje słowa… Psychiatrzy to ludzie najbardziej podatni na szaleństwo, prawda? Przypuszczam, że to nie tylko dlatego, iż grzebią w psychice innych, ale także dlatego, że ich maszyny i urządzenia wywołują u nich kompleks Boga.

— Dobrze powiedziane — przyznałem.

— Z tego, co przed chwilą powiedziałeś, wynika, iż znajdujemy się w świecie pełnym psychiatrów, a każdy jest podłączony do takich maszyn, od których odłączyć się nie można. To znaczy, w naszym starym świecie, jeśli psychiatra zwariuje, zawsze znajdą się jacyś inni psychiatrzy i jakieś monitory komputerowe, i cała reszta; która jest w stanie coś wyłączyć, wyciągnąć jakąś wtyczkę, wyrwać tego wariata z ciebie; prawda?

Skinąłem głową.

— Park… A kto tutaj monitoruje — to wszystko? Kto tutaj wyciąga wtyczkę?

I na tym, oczywiście, polegał cały problem. Wyrwany z klatki, samopas w domu wariatów, gdzie psychiatrzy są bardziej szaleni od pacjentów i gdzie nie ma nikogo, kto wyciągnąłby wtyczkę; nie ma nawet wtyczki. Nie ma nikogo… pracz mnie.


Był to bardzo męczący dzień. Kiedy w końcu napięcie ustąpiło, położyliśmy się bardzo wcześnie… Miałem problemy ze zgaszeniem lampy naftowej tak, aby się nie poparzyć, ale w końcu odkryłem sposób mocowania klosza, a rodzaj małego kapturka na długim kiju, wiszący obok ręczników — okazał się idealnym narzędziem do gaszenia płomyka. Znacznie później dowiedziałem się, że to narzędzie z kapturkiem właśnie do tego celu zostało skonstruowane.

Pomimo fizycznego wyczerpania, nie mogłem zasnąć. Myślałem o Charonie i o wyzwaniu, jakie stanowił. Oczywiście nie będę w stanie dokonać absolutnie niczego, dopóki nie zetknę się osobiście z ową pseudomagią i nie zorientuję się, z czym tak naprawdę mam do czynienia i czego będę musiał koniecznie się nauczyć. Później zapewne będę musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie, nawiązać kontakty z miejscowymi, żeby dowiedzieć się niezbędnych rzeczy o szkoleniu i tych szelmach magikach. Byłbym całkowicie nieskuteczny bez doświadczenia i bez fachowego przeszkolenia na tej planecie. Istniała móżliwość — a nawet prawdopodobieństwo — że politycy ze szczytów władzy, tacy jak Matuze, niekoniecznie dysponowali największą mocą magiczną. Podejrzewałem, że jej umiejętności były odmiennego rodzaju. Niewątpliwie jednak otoczona była i strzeżona przez absolutnie najlepszych w tej dziedzinie i jedyna droga do niej prowadziła poprzez ich szeregi. Jako agent najwyższej klasy, nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż będę w stanie opanować tę sztukę na tyle, by znaleźć się wśród najlepszych, jednak byłem jednocześnie wystarczająco praktyczny; by nie sądzić, że uda mi się pokonać wszystkich samemu. Nie, będzie mi potrzebna pomoc… pomoc — ludzi miejscowych. Jednego mogłem być pewien; że system taki jak ten musiał wytworzyć całe mnóstwo wrogów Matuze i że będą to albo kryminaliści, albo psychopaci, albo i jedni, i drudzy. Problem polegał na odnalezieniu ich i odpowiednim zorganizowaniu.

Park? — Jej głos dobiegł mnie wśród ciemności poprzez wiecznie obecny dźwięk deszczu stukającego o dach.

— Tak, Zala?

— Czy — mogę… czy nie miałbyś nic przeciwko temu, gdybym wślizgnęła się do twojego łóżka? Na króciutko? Uśmiechnąłem się w ciemnościach.

— Nie boisz się, że cię uduszę, czy coś w tym sensie?

Wstała i ruszyła w moim kierunku, potykając się po drodze, po czym usiadła na moim łóżku.

— Nie, nie boję się. Gdybym rzeczywiście w ten sposób o tobie myślała, nie zostałabym w tym pokoju ani sekundy. — Wsunęła się pod przykrycie i przytuliła do mnie. Było to bardzo miłe, dziwnie uspokajające, a jednocześnie troszkę niepokojące. Ona była znacznie ode mnie większa. Cóż, będzie trzeba do tego przywyknąć.

— Skąd czerpiesz taką pewność? — prowokowałem ją szeptem. Choć, z drugiej strony, dobrze się stało, że ten problem został tak szybko załatwiony.

— Trudno mi na to odpowiedzieć — odparła. Zawsze potrafiłam właściwie ocenić ludzi.

— Naprawdę? Na przykład?

— Och. Wiem, na przykład, że Tiliar i Garal to para bandziorów, którym nasz los jest najzupełniej obojętny. I że ten potężnie zbudowany drań poprzetrącałby innym kręgosłupy dla samej przyjemności robienia czegoś takiego.

— A co możesz powiedzieć o mnie?

— Nie… nie jestem pewna. Jest gdzieś w tobie pewna bezwzględność, ale nie jesteś psychopatą. To tak, jak gdyby… Cóż, gdybym nie wiedziała, że to niemożliwe, to powiedziałabym, iż nie jesteś Parkiem Lacochem, ale kimś absolutnie innym, kimś, kto zupełnie nie pasuje do tego ciała.

Jej spostrzeżenia były bardzo celne i mój szacunek dla jej intuicji — jeśli to była intuicja — wzrósł niepomiernie. Mimo wszystko należało zachować pozory.

— W pewnym sensie masz rację — powiedziałem ostrożnie. — Nie jestem tym samym człowiekiem, jakim byłem przez całe swe życie. Psychicznie jestem taki, jakim już od dawna powinienem był być. To im przynajmniej muszę oddać. Nie ma już starego Lacocha i nigdy nie wróci. Dokonano jego egzekucji w gabinetach psychiatrycznych, przy mojej pełnej i szczerej współpracy. — To była prawda, tyle że nieco pokrętnie przedstawiona.

— Czy odczuwasz jeszcze jakieś wątpliwości związane z własną tożsamością? — spytała. — To znaczy, czy zdarza ci się pomyśleć o ewentualnej operacji?

Roześmiałem się.

— Nie, już nie — odparłem i udowodniłem prawdę tych słów. Ku naszej obopólnej satysfakcji.

Загрузка...