Przez następne kilka dni uczyliśmy się podstawowych danych na temat planety. Odbyła się seria wykładów, które w normalnej sytuacji byłyby bardzo nudne — i właściwie takimi były. Mimo to nawet najhardziej tępi spośród nas zdali sobie sprawę, że były niezbędne do tego, abyśmy w przyszłości mogli odnaleźć dla siebie jakieś miejsce w tym społeczeństwie.
Gospodarka Charona prawie całkowicie bazowała na rolnictwie, będącym połączeniem hodowli i uprawy roli. Przemysł, pracujący na rzecz usług, był ciągle bardzo prymitywny. Chociaż niewiele można było importować do Rombu Wardena z Zewnątrz — nazwą tą obdarzano wszystko, z wyjątkiem systemu Wardena — planety nie były tak zupełnie pozbawione bogactw naturalnych i dobra z jednego świata mogły być przewożone i wykorzystywane na innym. Istniały tu morskie stworzenia; bogate w białko i minerały, nadające się do spożycia, a także wiele zwierząt lądowych nadających się do hodowli. Skóry z owych jaszczurowatych stworzeń były również bardzo użyteczne. Transportowano je na Cerbera, gdzie najwyraźniej dysponowano jakimiś zakładami przetwórczymi, a tam przerabiano na wszystko, na co się dało, poczynając od doskonałej wodoodpornej odzieży, a na materiałach izolacyjnych dachów kończąc.
Myślałem nieraz o moim odpowiedniku z Lilith. Mnie samemu niełatwo było żyć w pozbawionej technologii cywilizacji Charona; zastanawiałem się, czy byłbym w stanie przetrwać w świecie, którego obywatele mieli zdecydowanie antytechnologiczne nastawienie. „Ja” dawałem sobie zapewne znacznie lepiej radę na Cerberze i na Meduzie, które choć technologicznie znajdowały się na znacznie niższym poziomie niż ten, do którego przywykłem, to jednak bliższe były mej naturze i przyzwyczajeniom.
Innym towarem eksportowym Charona był przypominający drewno materiał, pozyskiwany z lasów deszczowych i stanowiący podstawowy — materiał budowlany na naszej planecie. Jego wytrzymałość, odporność na wodę i twardość powodowały, iż bardziej ceniono go na innych światach od tamtejszych odmian drewna.
Eksportowano więc w olbrzymich ilościach drewno na Meduzę, płacąc nim za przywożone stamtąd surowce. Meduza kontrolowała bowiem przemysł wydobywczy na księżycach i asteroidach. Surowce wysyłano również na Gerbera, gdzie przerabiano je na przedmioty niezbędne w ich szczególnych warunkach. W sumie, był to bardzo przyzwoity system wzajemnych zależności.
System polityczny Charona stanowił równie interesujący temat wykładów. W tym względzie były one wielce pouczające. Przypomniał mi się komentarz Kregi, który utrzymywał, że Matuze zostałaby boginią, gdyby tylko mogła, i pewnie dlatego nie byłem tak zaskoczony pewnymi informacjami, jak cała reszta towarzystwa.
Olbrzymia większość spośród jedenastu milionów mieszkańców Charona była, naturalnie, robotnikami, to znaczy — zwykłymi obywatelami. W systemie przypominającym feudalny, pracowali oni dla Firm eufemizm oznaczający w praktyce plantacje — które to w zamian gwarantowały im bezpieczeństwo i zaspokajały wszystkie podstawowe potrzeby.
Na każdy mniej więcej tuzin Firm przypadało jedno miasteczko, którego mieszkańcy również byli zorganizowani — tym razem w coś, co nazywano Związkami, które skupiały ludzi w zależności od zajęcia, zawodu lub umiejętności. Politycznym przywódcą każdego z tych miasteczek był — co mogło zaskakiwać, ale było całkiem logiczne — Miejski Księgowy. Jego biuro prowadziło księgi nie tylko tego, co produkowało lub czego dostarczało miasto, ale również księgi należności dla miasta ze strony każdej z Firm. Choć był to system barterowy (co nie dotyczyło szczytów hierarchii społecznej), to jednak w obrocie znajdowało się nieco pieniędzy w postaci monet wykonanych z jakiegoś specjalnego stopu żelaza. To była niezła waluta, ponieważ przy braku metalu na miejscu, jego podaż poddana była ścisłej kontroli, zresztą tak samo jak handel z Meduzą.
Firmy używały monet głównie jako nagród za wyjątkowe osiągnięcia w pracy, tak więc ich liczba tamże była raczej ograniczona. Jednak w miastach każdy Związek utrzymywał stałe płace, ich wysokość zależała od bardzo różnych czynników. Bezpłatne mieszkania gwarantowały Związki. Pieniędzy używano przy zakupie niektórych podstawowych towarów i wszystkich towarów luksusowych, których zresztą było bardzo niewiele. Związek Transportowców obejmował naturalnie całą planetę, a jego centrala mieściła się w Honuth; używał on monet na zakupy niezbędne podczas podróży. Honuth, spełniające funkcję portu kosmicznego, było największym miastem na Charonie. Poza tym istniał port towarowy na południowym kontynencie, na obszarze przeżywającym teraz okres intensywnego rozwoju. Mimo to tylko w wielkim Honuth zamieszkiwało jakieś pięć tysięcy osób. Przeciętne miasto było dziesięć razy mniejsze.
Firmami i Związkami kierowali Menedżerowie. Powodziło się im świetnie, jeśli tylko potrafili utrzymać produkcję na odpowiednim poziomie. Miejscy Księgowi prowadzili skrupulatnie zapisy dotyczące ich działalności. Raporty przekazywali Radzie Regentów, a ta kolektywnie kontrolowała wszystko i do niej, zarówno miasta, jak i Firmy kierowały zamówienia na surowce i gotowe produkty importowane z innych planet. Przewodniczący Rady Regentów zwany był Dyrektorem i był on najwyższym urzędnikiem państwowym na Charonie. System więc był prosty i wszystko wskazywało na to, że działał sprawnie.
Obok tego funkcjonował drugi system, który nie był tak prosty. Tworzyła go niewielka grupa mężczyzn i kobiet, posiadająca kontrolę nad „organizmem Wardena” i potrafiąca tę władzę wykorzystać. Na tych ludzi należało zwracać szczególną uwagę. Tak jak przypuszczałem, szczyty hierarchii politycznej i magicznej niekoniecznie się pokrywały.
Najniższy poziom tego drugiego, równoległego systemu stanowili czelcy, adepci sztuki, studiujący i pracujący pod kierunkiem wędrownych magików, zwanych zazwyczaj czartami. Czarcowie posiadali swoich przedstawicieli w każdej Firmie i Związku, a także w każdym biurze Miejskiego Księgowego. Chronili ludzi, którym ochrona była potrzebna, wymuszali przestrzeganie prawa i w ogóle udzielali różnych rad i wskazówek, jeśli o takowe ich proszono.
W gruncie rzeczy magicy i ich — uczniowie stanowili rodzaj policji. Podlegali oni zgromadzeniu Biskupów, którym podlegały całe duże obszary planety. Grupa ta znana była pod wspólnym mianem Synodu.
Co ciekawe, Biskupi mianowani byli przez Dyrektora, który mógł ich zatrudniać i zwalniać wedle swego uznania. Zastanawiałem się, w jaki sposób Matuze może zwolnić kogoś tak potężnego i dlaczego Biskupi są jej w ogóle posłuszni. Powód odkryłem nieco później. Tak czy owak potwierdziły się moje przypuszczenia, że sama Matuze, choć niewątpliwie szkolona w sztukach magicznych i zapewne bardzo w nich sprawna, nie jest najwyższą czarownicą, czy jak je tam zwą. Wcześniej czy później i tak będę musiał odkryć, jakie są rzeczywiste podstawy władzy Dyrektora.
Jedno było pewne — Matuze posiadała nie tylko władzę polityczną, ale cieszyła się też szacunkiem i czcią. Zwracając się do niej, używano starożytnych tytułów, takich jak „Jej Wysokość”, a nawet „Jej Czcigodność”, poza tym jako Władca Rombu była Lordem, a nie Lady.
Widać było, że lubi, kiedy jej zdjęcia wiszą praktycznie wszędzie. Hol na dole zdobiły cztery różne portrety, wszystkie naturalnych rozmiarów. Kiedy deszcz ustawał i wychodziliśmy zwiedzać miasto, widziałem jej podobizny prawie wszędzie. Nawet na monetach, które nam pokazano; choć nie na wszystkich. Na starszych monetach widniały podobizny jakichś mężczyzn i chociaż byłem pewien, iż ich nienawidzi, to jednak była na tyle praktyczna, że darowała sobie kłopoty i wydatki związane z wymianą waluty, i wolała poczekać, aż ta się zużyje, chociażby przez wzgląd na to, że mennica była odległa o 160 milionów kilometrów.
Wszystkie portrety przedstawiały ją tak, jak ją zapamiętałem — młodą, atrakcyjną, trochę wyniosłą i arystokratyczną. Mimo iż pochodziła ze światów cywilizowanych i odpowiadała ich standardom, było w jej osobowości coś, co nawet te portrety były w stanie uchwycić, coś, co pozwalało jej wyróżniać się spośród innych. Zastanawiałem się, czy ona rzeczywiście ciągle tak świetnie wygląda.
Fauna Charona była tak bogata, że trudno w niej było się zorientować, tym bardziej że gatunki różniły się między sobą nawet między poszczególnymi kontynentami. Choć w przesiąkniętym deszczem Honuth trudno w to było uwierzyć, to przecież na wysuszonym na kość kontynencie centralnym żyły zwierzęta, dla których woda była nie tylko niebezpieczna, ale wręcz zabójcza.
Najistotniejszą sprawą — z punktu widzenia możliwości przetrwania — był fakt, iż również zwierzęta posiadały do pewnego stopnia rozwiniętą moc magiczną. Naturalnie, była ona na bardzo prymitywnym poziomie, jednakże szczególnie drapieżniki potrafiły zmylić patrzącego udając drzewo, krzak, czy nawet piękny kwiat. Niektórzy padlinożercy natomiast potrafili stworzyć projekcję całego krajobrazu, wprowadzając w błąd wędrowców, nie mówiąc oczywiście o zwierzętach roślinożernych, które w miejscu bagien widziały skały czy wodopój.
— Całkiem dosłownie — ostrzegał Garal — poruszanie się bez ochrony po powierzchni Charona, nawet w blasku dnia i przy dobrej pogodzie, przypomina błądzenie w kompletnych ciemnościach, kiedy nie wiadomo, co czai się przed nami i na dodatek trudno odróżnić, co jest realne, a co nie.
Sytuacja taka, oczywiście, umacniała feudalny system Firm. Nikt nie śmiał oddalić się, czy podróżować z miasta do miasta bez ochrony czarca. Charon to naprawdę śmiertelnie niebezpieczne miejsce, a przy tym wręcz idealne do sprawowania pełnej kontroli nad ludnością.
Nie przejmowałem się jednak Charonem jako takim, bowiem na dłuższą metę jego najniższy wspólny mianownik stanowiły te same socjalne i ekonomiczne czynniki, które leżały u podstaw każdego świata, z Konfederacją włącznie. Tutaj przechodziłeś szkolenie w stosowaniu mocy, jeśli miałeś taką szansę, gdzie indziej urodzenie bywało źródłem władzy czy pozycji społecznej. Jeśli taka możliwość nie była ci dana, szukałeś kogoś, kto posiadał moc i towarzyszyłeś tej osobie, korzystając z jej mocy jak z własnej; metoda co prawda subtelniejsza i bardziej powolna od pierwszej, ale równie skuteczna.
Naturalnie, domyślałem się, dlaczego trzymają nas tak długo w tym hotelu i w tym mieście przesiąkniętym deszczówką. Nasi gospodarze czekali na ostateczne zaadaptowanie się „organizmów Wardena”, by móc nam zademonstrować ich działanie i swoją magiczną moc. Byliśmy elitą kryminalistów na naszych planetach i należało nam pokazać, kto tu naprawdę rządzi.
Był jeden wszakże wyjątek. Zala ciągle stanowiła dla mnie tajemnicę. Wcześnie zorientowałem się, że nie mówi o sobie całej prawdy; nigdy nie przeszła szkolenia dla księgowych czy nawet dla jakiejś pokrewnej profesji. Nasze rozmowy pokazały, iż jej umiejętność czytania była równie rudymentarna. Nie mogła więc być ekspertem w żadnej z dziedzin działalności rządu, biznesu czy nauki. Oznaczało to, że musiała należeć do najniższej kategorii zawodowej, co nie byłoby niczym niezwykłym na pograniczu, ale było czymś zadziwiającym w świecie cywilizowanym.
Kłamstwo jednak było drugą naturą ludzi zesłanych; problem więc nie polegał na tym, że kłamała, ale że sama była tak pełna sprzeczności. Własne ego, poczucie wartości i kompetencja w profesji, dopełnienia której się uradziłeś i wychowałeś, stanowiły podstawę tkanki społecznej światów cywilizowanych. Każdy posiadał pracę, którą dobrze wykonywał i uważał ją za bardzo ważną, wręcz niezbędną, a ponadto sądził, że tylko on jest w stanie tak dobrze ją wykonywać. Seks należał do kategorii rozrywek i był sprawą przypadku. Nie istniały żadne stałe związki rodzinne, a egocentryzm powodował, że pojęcie indywidualizmu stanowiło ideę wszechobowiązującą i wyznawaną przez wszystkich. Mogłeś posiadać, i na ogół posiadałeś krąg przyjaciół, ale nie było w tym jakiejkolwiek zależności w sensie psychologicznym. Slogan „Współzależność w pracy i niezależność osobista” widoczny był wszędzie i wbijany był bezustannie do wszystkich głów.
Jednak nie dotyczyło to Zali. Zala potrzebowała drugiej osoby. Przykleiła się do mnie natychmiast po wylądowaniu, pomimo całkiem sporego prawdopodobieństwa, że jednak byłem wielokrotnym mordercą kobiet. Nasze stosunki fizyczne sprawiały mi niewątpliwą przyjemność; jej były one potrzebne, a może niezbędne. Samotna, nie byłaby zapewne zdolna istnieć nie mówiąc już o dłuższym przetrwaniu. Było to coś zupełnie niewiarygodnego dla kogoś takiego, jak ja, człowieka ze światów cywilizowanych. Nieśmiała i bierna pozbawiona była owego egocentryzmu, który ja uważałem za całkiem naturalny. Nie łudziłem się ani trochę, że wybrała mnie dla mego wrodzonego, wewnętrznego uroku czy dla nadzwyczajnego blasku, jaki roztaczałem wokół siebie. Wybrała mnie; ponieważ tam byłem, na miejscu, pod ręką.
Kiedy już jednak dokonała wyboru, moje dobro stało się dla niej sprawą najważniejszą, ważniejszą nawet od jej własnego dobra, tak jak gdyby w ogóle nie myślała o sobie, a tylko o tym, żeby zadowolić mnie. Choć w moich oczach takie jej zachowanie miało w sobie coś poniżającego i wielce mnie niepokoiło, to jednocześnie muszę przyznać, że dawało mi pewną satysfakcję i — dowartościowywało w sposób, jakiego do tej pory mogłem oczekiwać jedynie od robotów usługowych.
Jednak… W jaki sposób ktoś taki, jak ona mógł w ogóle zaistnieć w cywilizowanym świecie? I dlaczego zesłano ją na Romb Wardena?
Późnym wieczorem czwartego dnia naszego pobytu na Charonie postanowiłem doprowadzić do konfrontacji. Była zażenowana i zdenerwowana jak osoba przyłapana na oczywistym kłamstwie. Nie pozwoliła mi znaleźć odpowiedzi na podstawowe pytania dotyczące jej osoby.
— Ja… cóż, masz rację — przyznała. — Nie jestem administratorem. Ale cała reszta jest prawdą. Jestem tym, co nazywają naturalną hostessą, ale ta nazwa też nie jest zbyt ścisła. Władze planetarne, administratorzy często podejmują gości z innych planet, a nawet z samej Konfederacji. Organizuje się bankiety i rozrywki dla grubych ryb, dla VIP — ów, i ja biorę w tym udział. Moja praca polega… polegała na dostarczaniu tym ważnym ludziom wszystkiego, czego chcieli. Na pilnowaniu, by byli zadowoleni.
Wiedziałem już, co ma na myśli. Nieraz widywałem dziewczyny należące do jej kategorii, w takich właśnie okolicznościach, kiedy prowadziłem sprawy w środowiskach biznesu i rządowych VIP — ów. Praktyczna identyczność światów cywilizowanych powodowała, że imprezy te były w sumie dość nudne. Jeśli wziąłeś udział w jednym przyjęciu, to tak jakbyś widział je wszystkie. Nawet rozrywki, posiłki i tym podobne były standaryzowane. Naturalnie w imię równości. Był to system doskonały i właściwy, a mimo to zdarzali się mężczyźni i kobiety na bardzo wysokich stanowiskach, na których wypadało zrobić szczególne wrażenie, kiedy wpadali do twojego niewielkiego świata. I zadanie to powierzano hostessom. One właśnie planowały i organizowały owe bankiety, jedyne w swoim rodzaju, i dostarczały egzotycznych smakołyków. One aranżowały niezwykłe pokazy — włącznie z tańcami i bardziej ezoterycznymi sztukami — i same w nich występowały. I chociaż seks był czymś nudnym, również w tej dziedzinie potrafiły dostarczyć hardziej egzotycznych przeżyć. Zala więc była kimś takim — osobą dosłownie zaprogramowaną, wyszkoloną i wychowaną, by robić wszystko dla innych. Odcięta od takich możliwości, w naturalny sposób przylgnęła do pierwszej osoby, która pozwoliła jej czuć się potrzebną i wartościową… do mnie.
Wszystkie te fakty nie wyjaśniały jednak, dlaczego się tu znalazła i dlaczego kłamała.
— Wydawało mi się, iż tutaj lepiej być asystentką administratora niż hostessą. Wrzuciliby mnie przecież do jakiegoś burdelu w stylu pogranicza i na tym by się skończyło. A ja nie jestem dziwką! Tam, skąd pochodzę, moja profesja jest ceniona i przynosi zaszczyt.
Wielkie łzy pojawiły się w jej oczach. Ku memu zaskoczeniu znalazłem się w defensywie, choć wydawało mi się, że atakuję. W tych sprawach była dobra.
Przy całej reszcie swojej historyjki upierała się jednak twardo i stanowczo. Była rzekomo rezultatem nielegalnych eksperymentów genetycznych, choć nie powiedziano jej — jakich, a zesłano ją tutaj bez jednego słowa wyjaśnienia. Umieszczenie jej w konkretnej życiowej sytuacji i w konkretnym zawodzie dostarczyło mi rozwiązania jednej zagadki, ale pozostawiało drugą, znacznie większą, bez odpowiedzi.
Piątego dnia po południu poznaliśmy przedsmak tego, czym był Charon. Wykonano kilka drobnych testów bez naszej wiedzy; wykazały one, iż jesteśmy całkowicie zaadaptowani albo — jak kto woli — zahartowani, i możemy już stanąć twarzą w twarz z tym bezwzględnym, okrutnym światem. Jeden z tych testów związany był z zupą, którą podano nam na obiad. Każdy ją jadł, wszystkim smakowała; jedyny problem polegał na tym, iż żadnej zupy nie było.
Pod koniec posiłku przeżyliśmy wielki wstrząs, kiedy Garal wstał i oznajmił:
— Nie będzie potrzebna nam żadna obsługa, by sprzątnąć tę zupę ze stołu. — Machnął ręką i zupa miseczki, żyłki i waza — nagle i gwałtownie zniknęły. Nawet plamy z obrusa zniknęły w tym samym momencie.
Choć wszyscy mogli się spodziewać czegoś podobnego, to jednak obawiam się, że moje usta były nie mniej szeroko rozwarte ze zdziwienia niż usta pozostałych. Demonstracja ta była niewiarygodna i niewyobrażalna. Zupa była przecież równie realna jak moja własna ręka. A jednak siedzieliśmy tam wszyscy nie jedząc faktycznie absolutnie nic, i jeszcze nam to bardzo smakowało.
— Teraz już chyba wiecie, co miałem na myśli powiedział Garal z satysfakcją z głosie. — Potrzebą nam jeszcze kilku przykładów, by dać wam jako takie wyobrażenie o zasięgu tego zjawiska. — Wskazał palcem młodzieńca z pogranicza o piaskowych włosach. Ty. Unieś się ponad stołem i zawiśnij tam na chwilę.
Zaskoczony człowiek uniósł się natychmiast ze swojego krzesła, ciągle w pozycji siedzącej, i popłynął na wysokość jednego metra powyżej blatu. Kompletnie przerażony zaczął bezładnie bić ramionami powietrze, podczas gdy my patrzyliśmy na niego z szeroko otwartymi ustami.
Mogar, ten wielki brutal z jednoosobowego pokoju, który siedział obok niego, zaczął macać puste krzesło. Najwyraźniej jego iloraz inteligencji był znacznie wyższy niż przypuszczałem; zrobiłbym bowiem dokładnie to samo, gdybym siedział na jego miejscu.
— To… nie ma go na krześle! — wyjąkał zdumiony. Aby to udowodnić, chociażby sobie samemu, przesiadł się na opróżnione krzesło.
— Przestań się tak rzucać! — warknął Garal, ale nieszczęśnik w powietrzu nie zwracał na niego uwagi. W końcu zdegustowany Garal powiedział:
— No dobrze, możesz opaść! — Strzelił palcami i mężczyzna z trzaskiem spadł na środek stołu, omal nie wywracając solidnego mebla. Zupa nie była jedynym daniem tego posiłku. Młodzieniec podniósł się półprzytomny i cały pokryty resztkami jedzenia.
Wszyscy byliśmy jak ogłuszeni. Lewitacja?
— Myślałem, że powiedziałeś, że ta magia nie jest realna — zauważyłem podejrzliwie. — Jeśli to nie było realne… to co jest realne?
Garal uśmiechnął się.
— Teraz dopiero poznajecie prawdziwe oblicze Charona. Co jest na nim realne, a co nie? Czy ten mężczyzna uniósł się w górę, po czym spadł? Czy może wspiął się tam, sądząc, odnosząc jedynie wrażenie, iż się unosi i potem spadł w te resztki jedzenia? Znacie odpowiedź na te pytania?
— A t y znasz? Uśmiechnął się znowu.
— W tym wypadku, tak. Ale nie zawsze tak jest. Trzeba być prawdziwym mistrzem, by zawsze móc powiedzieć, co jest realne, a co nie jest. I zazwyczaj nawet wówczas jest obok was ktoś jeszcze lepszy, kto może was oszukać. Rzecz się sprowadza do tego, iż na Charonie nie można ufać nikomu i niczemu. Nigdy. — Ponownie strzelił palcami i poczuliśmy wszyscy uderzenie — w pośladki. Krzesła, na których siedzieliśmy, gwałtownie zniknęły.
Garal roześmiał się.
— No i widzicie? Rzeczywistość to, czy iluzja? Ponieważ j a to sprawiłem, to nawet j a widzę to w taki sam sposób, jak wy, postrzegam to tak samo, jak wy. Jest to doskonała kontrola mojej sztuki. Gdyby ktoś nie znający nikogo z nas wszedł tutaj, wówczas kiedy jedliście tę zupę, zobaczyłby was wszystkich siedzących przy stole i jedzących zupę. Widziałby to samo, co wy, czuł ten sam zapach. Dlaczego? Nie dlatego, że to ja wywołałem tę iluzję, ale dlatego, że wy w nią uwierzyliście. I ta wasza wiara promieniowała na zewnątrz.
Zala podniosła się z niejakim trudem i pomogła mi wstać. Wszyscy byliśmy lekko wstrząśnięci.
— Dość tych dziecinnych zabaw — obwieścił nasz gospodarz — wiecie już dokładnie, czego się spodziewać.: Nie takie to. wszystko straszne… Ale i niezbyt łatwe. Zaklęcia i przeciw zaklęcia, kontrola psychiczna i dyscyplina — to są klucze. I niełatwo się tego nauczyć, a jeszcze trudniej — oswoić.
— No dobrze; to wobec tego po czym poznamy, iż coś jest realne? — spytał ktoś.
Potraktował to pytanie zupełnie poważnie.
— Jest tylko jeden sposób, by przetrwać na Charonie i dobrze tu żyć. Tylko jeden. Musicie postępować tak, jak gdyby wszystko było realne. Nawet magia. Musicie od — rzucić wszelkie pojęcia z przeszłości i żyć tak, jakbyście byli częścią dziecięcej baśni. Jesteście w świecie, w którym magia działa. Jesteście w świecie, gdzie czary — a nie nauka królują, nawet jeśli wszyscy znają i uznają prawa naukowe. Jesteście w świecie, gdzie nauka, prawo naturalne, a nawet logika i zdrowy rozsądek mogą być zawieszone w wyniku kaprysu pewnych ludzi. To zupełnie nieistotne czy mamy do czynienia z rzeczywistością, czy z iluzją… zupełnie nieistotne. Niezależnie czym to jest, dla was jest to realne, a także dla wszystkich wokół. Popatrzcie… widzicie ten dzbanek z sokiem owocowym na stole?
Spojrzeliśmy wszyscy na dzbanek, spodziewając się jego zniknięcia. Nie zniknął. Garal skoncentrował się, przymknął oczy i wskazał na niego — palcem.
Powoli żółty płyn, znajdujący się w środku zaczął wirować, bulgotać, zmieniać kolory, dymić i syczeć. Po chwili wyglądał bardzo nieapetycznie, a przecież wszyscy przed chwilą go piliśmy.
Garal otworzył oczy i popatrzył na nas z powagą. — Dzbanek zawierał stuprocentowy sok mui i nic poza nim. Zmieniłem jego zawartość w zabójczą truciznę… a może nie? Wszyscy widzicie i czujecie zapach tej substancji, prawda?
Kiwaliśmy potakująco głowami.
— W porządku. Odsuńcie się nieco. — Podszedł do stołu, uniósł ostrożnie dzbanek i wylał z niego kroplę płynu. Zasyczała, zabulgotała i zaczęła przeżerać obrus, a następnie lakier blatu. Odstawił dzbanek.
— A teraz, czy zmieniłem tę zawartość w zabójczy kwas, czy dalej jest to niewinny sok?
— To ciągle jest jedynie sok owocowy — odezwał się ktoś i sięgnął po dzbanek.
— Nie! Nie dotykaj! — wrzasnął Garal i mężczyzna zawahał się. — Czy nie rozumiesz? To nieważne, czym to jest w rzeczywistości! To zupełnie nieistotne! Wszyscy postrzegacie to jako kwas… i wobec tego dla was to jest kwas. Gdybyście się nim ochlapali, wypaliłby w was dziurę. Dlaczego? Ponieważ podświadomie przekazujecie „organizmowi Wardena” w swoim ciele informację, iż jest to kwas, a wasze komórki i molekuły reagują odpowiednio do tej informacji. M y wierzymy, że to jest kwas i dlatego nasze „organizmy Wardena informują tamte, które znajdują się w obrusie i w blacie stołu, że to jest kwas, a te, ponieważ nie mają własnych zmysłów, również w to wierzą i reagują zgodnie z tą informacją. Czy pojmujecie? Niezależnie od tego, czy jest to iluzja, czy nie, na pewno nie jest to prosta hipnoza. — Zakreślił ramieniem koło pokazując nam cały pokój. Widzicie to wszystko? To nie jest martwe. To wszystko żyje! Skały i drzewa na zewnątrz są żywe. Stół, ściany, ubrania — wszystko żyje. Żyje życiem „organizmów Wardena”. Tak jak wy i jak ja sam. „Organizmy Wardena” nie myślą, ale „słyszą” wasze myśli i działają zgodnie z tym, co słyszą. Nadają informacje do wszystkich innych „organizmów Wardena” i tamte postępują zgodnie z otrzymywaną informacją. To jest kwasem, ponieważ wasze zmysły informują wasz mózg, że to jest kwas. I to jest hipnoza. Ale kiedy wasz mózg mówi „organizmom Wardena”, że to jest kwas… to już nie jest hipnoza. To rzeczymiście jest kwas.
Weszła Tiliar w towarzystwie dystyngowanego mężczyzny około czterdziestki, ubranego w długą, czarną szatę, przetykaną złotymi i srebrnymi nitkami. Miał siwe włosy — zjawisko raczej niezwykłe u kogoś w tym wieku — i ogorzałą twarz, jak gdyby spędzał mnóstwo czasu na świeżym powietrzu. Nie N tym wszakże klimacie.
Garal ukłonił się z szacunkiem. Zresztą oboje z Tiliar wydawali się traktować tego mężczyznę z ogromnym szacunkiem, takim, jakim podwładni darzą swojego przełożonego.
Mężczyzna zatrzymał się i popatrzył na nas, potem na kwas bulgoczący w dzbanku i uśmiechnął się. Bez najmniejszego śladu koncentracji czy jakiegokolwiek wysiłku, wymamrotał coś pod nosem i wskazał ręką na dzbanek, który natychmiast przestał bulgotać i zaczął zmieniać swą zawartość na powrót w sok owocowy. Kiedy sok uzyskał już swój normalny, zdrowy, żółty kolor, podszedł do dzbanka, podniósł go, zmaterializował skądś szklankę i napełnił ją płynem. Wypił połowę i odstawił szklankę na stół.
— Nazywam się Korman — przedstawił się miłym i dźwięcznym barytonem, w którym przebijały tony najwyższej pewności siebie. — Jestem tym, którego miejscowi nazywają czarcem… miejskim czarownikiem. Jestem również członkiem Synodu, a tym samym oficjalnym przedstawicielem rządu Charona i Jej Czcigodności, Królowej Aeoli, Lorda Rombu. Witajcie.
To było coś nowego. Teraz więc była królową? Czy oznaczało to, że do bogini niewiele jej brakuje? Czy też byłoby to nie do przełknięcia nawet dla tego Synodu?
— Moi asystenci przygotują tam z tyłu stół do przeprowadzenia rozmów — wywiadów, a my tymczasem sobie pogawędzimy — ciągnął — i mam nadzieję, iż uda mi się odpowiedzieć na niektóre wasze pytania. Przerwał na moment. — Och, jakiż jestem nieuprzejmy! — Strzelił palcami i znów pojawiły się krzesła. Oprócz nich, u szczytu stołu pojawiło — się także jakieś drewniane okropieństwo w kształcie tronu. Zasiadł w nim.
Przyglądaliśmy się krzesłom z podejrzliwością, co rozbawiło nieco Kormana.
— Och, nie ociągajcie się — strofował nas — proszę, siadajcie… czy też może nic z tego, co mówił Garal, jeszcze do was nie dotarło? Przyjmijcie do wiadomości, że i tak nie wiecie, czy krzesła tu były i zniknęły, czy też w ogóle ich tu nie było. Czy to ma jakiejkolwiek znaczenie? I tak możecie na nich siedzieć. Kompletnie byście zwariowali, gdybyście usiłowali ustalić, czy przedmioty takie jak te są realne, czy też nie. Zaakceptujecie to, co wam mówią wasze zmysły. Siadajcie, proszę!
Wzruszyłem ramionami i usiadłem, a inni poszli za moim przykładem. Korman naturalnie miał rację; w praktyce to wszystko jedno czy krzesła te były realne, czy nie. Jednakże miałem podstawy, by sądzić, że jednak były realne — Garal nie robił wrażenia typa, który by zbytnio się wysilał, nie mówiąc o tym, że stały tam przecież przez cztery poprzednie dni.
— Tak jest znacznie lepiej — powiedział z aprobatą czarownik. — A teraz zacznijmy już. Po pierwsze: żadne z was nie jest dla nas kimś całkiem zwyczajnym. Och, zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to trochę jak gadanie jakiegoś polityka podczas kampanii wyborczej, ale taka jest prawda. Mamy mnóstwo zwykłych ludzi do pracy na farmach i polach. Na innych światach Rombu nie doceniają takich ludzi jak wy i tam zapewne wrzucono by was do jednego worka razem z chłopami i zapomniano o waszym istnieniu. Ale nie u nas. Każde z was posiada jakieś umiejętności wyuczone na Zewnątrz, których nabycie tutaj zabrałoby całe lata. Nie zamierzamy marnować waszych bezcennych talentów i umiejętności tylko dlatego, iż jesteście nowi. Ostatnio niewielu nowych przybywa do nas. Jesteście pierwszą małą grupką od trzech lat. Dlatego nie chcemy, byście zajmowali się zbiorem owoców, jeśli dysponujecie czymś, co może okazać się dla nas przydatne.
Słowa te przyniosły mi pewną ulgę, a prawdopodobnie inni, siedzący przy tym stole poczuli to samo. Nikt nie miał ochoty być chłopem, a wszyscy, czy mieli podstawy, czy też nie, byli o sobie wysokiego mniemania. W oświadczeniu Kormana zawarty był jednak pewien element niepewności, ponieważ wyzwanie było dość jasne — wykorzystają nas jedynie wtedy, kiedy zademonstrujemy taki talent i taką umiejętność, które mogą być dla nich przydatne. A co będzie, jeśli cała nasza wiedza okaże się całkowicie nieprzydatna na poziomie technologicznym Charona?
Kiedy tu przybyliście — kontynuował — powiedziano wam, iż pozostawiacie przeszłość za sobą i że nikt nie będzie się do niej odwoływał. Na wszystkich światach Wardena mówi się podobnie i jest w tym wiele prawdy. Jeśli jest wśród was ktoś, kto nie chciałby, by jego przeszłość była kiedykolwiek wyciągnięta na światło dzienne i życzy sobie zaczynać od zera, niech powie mi to teraz. Zniszczymy wasze akta i wyznaczymy wam zajęcie pracownika niewykwalifikowanego wraz z nowym, wybranym przez was, nazwiskiem. To wasze prawo. Czy są chętni?
Ludzie zaczęli spoglądać na siebie, ale nikt się nie odezwał. Przez moment już myślałem, że zgłosi się Zala, ale ona jedyni — e ujęła moją dłoń i ścisnęła ją mocno. Nikt z tej grupy najwyraźniej nie miał ochoty spędzić reszty życia na zbieraniu melonów, gdzieś na jakichś bagnach.
Po odpowiednio długiej przerwie Korman pokiwał głową.
— Doskonale. Wasze milczenie oznacza zgodę na otwarcie przyszłości, na uchylenie rąbka tajemnicy. Chciałbym teraz, kolejno i pojedynczo, porozmawiać z wami. Nie kłamcie, bo będę świadom waszego kłamstwa, zapewniam was. I jeśli ktoś będzie łgał, rzucę na niego czar prawdomówności i nigdy już nie będzie zdolny do najmniejszego nawet kłamstwa. Chyba jesteście sobie w stanie wyobrazić, jakie to może być czasami żenujące.
Aha. T o mi się bardzo nie podobało. Z drugiej strony — nie mówienie kłamstw nie było równoznaczne z mówieniem prawdy. Jeśli potrafiłem oszukać najlepsze maszyny, nie będę miał chyba kłopotów z człowiekiem.
— Nim zaczniemy, czy są jakieś pytania bardziej ogólnej natury?
Ponownie popatrzyliśmy jeden na drugiego. W końcu ja zdecydowałem się wystąpić w roli tego odważnego.
— Tak. Kiedy będziemy szkoleni w… hm… sztukach magicznych?
— Doskonałe pytanie — robił wrażenie rozbawionego. — Może będziecie szkoleni, a może nie. Na pewno jednak nie od razu… Istnieje pewien stan umysłu, który musicie wpierw osiągnąć, a bez którego szkolenie nie przyniosłoby pożądanych efektów. Tak długo, jak martwić się będziecie tym, co jest realne, a co nie jest, byłaby to sprawa beznadziejna. Dopiero wówczas, gdy zaakceptujecie ten świat i jego kulturę takimi, jakimi. są, będziecie mogli zacząć. Całe wasze życie oparte było na wierze w naukę i na zaufaniu do nauki i jej dowodów eksperymentalnych. Wy i wasza kultura jesteście uwarunkowani empirią. Jednak tutaj, gdzie każdy eksperyment kończy się tak, jak ja sam zadecyduję, że ma się skończyć, empiria już nie obowiązuje. Będziemy wiedzieli, kiedy — ewentualnie czy w ogóle — jesteście gotowi. I wy sami też będziecie to wiedzieć.
Ktoś inny zadał ciekawe pytanie.
— Te sprawy, które widzimy, że wywołujecie… wiem, że każdy miejscowy je widzi, ale co się dzieje, jeśli ktoś nie jest stąd? Na przykład ktoś z innego ze światów Rombu. Albo aparat fotograficzny.
— Dwa pytania — odparł Korman — i dwie odpowiedzi. Wpierw rozważmy to łatwiejsze. Aparaty fotograficzne. Można nimi robić tutaj zdjęcia i niezależnie od tego, co jest fotografowane, na zdjęciu zobaczymy to, co wierzyliśmy, iż jest fotografowane. Załóżmy, że zmienię cię w uhara. Ten gość tutaj robi ci zdjęcie. Patrzy na to zdjęcie i widzi uhara. Zabiera je do innego miasta i pokazuje komuś. Tamci też widzą uhara, bo ty widzisz uhara, tak że problem jest dyskusyjny. A tak przy okazji, urządzenia automatyczne i roboty nie działają tutaj za dobrze, pola elektryczne i burze Charona, z tego co słyszałem, bardzo szybko powodują krótkie spięcia i awarie w siłowniach. To samo dotyczy urządzeń powietrznych i satelitarnych. Gdyb nawet jednak robot był w stanie tu działać, pełniłby zaledwie rolę przewodnika dla niewidomego i to takiego przewodnika, któremu nie można by zaufać, bo nie zna się właściwych pytań, które należy mu zadawać.
— A ktoś spoza tej planety? — przypominał pytający.
— To trochę bardziej skomplikowane. Nasze „organizmy Wardena” są zmutowanym „szczepem organizmów Wardena” z innych planet Rombu. Nie rozmawiają one ze swoimi krewnymi z pozostałych trzech planet w taki sposób, w jaki rozmawiają ze sobą tutaj, więc gość, powiedzmy z Lilith, widziałby rzeczy takimi, jakimi one są. Jednakże na Charonie nasze życzenia przynajmniej częściowo mogą się sprawdzać. Budynek naturalnie jest budynkiem, wiatry cię owiewają i burza ci zagraża. Budynek może nie być tak fantazyjny, jakim go widzimy, ale jest jednak budynkiem. W przypadku materii organicznej sytuacja przedstawia się jednak całkowicie odmiennie. Jeśli zmienię cię w uhara, tak jak w moim poprzednim przykładzie, uwierzysz, że jesteś uharem. A wraz z tobą uwierzą w to „organizmy Wardena” w twoim ciele. Nie wiemy, w jaki sposób otrzymują one tę informację, nie mówiąc już o źródle niezbędnej energii, jednak powoli iluzja ta zaczyna stawać się rzeczywistością. Komórki twego ciała zmienią się odpowiednio lub zostaną zastąpione przez inne. Nagle cała skomplikowana biochemia uhara zostanie udostępniona twoim „organizmom Wardena”. Być może nawiązują one kontakt ze swoimi braćmi w prawdziwym uharze — tego nie wiem — w każdym razie czerpią potrzebną im informację skądś z zewnątrz i przetwarzają w materię, zgodnie z potrzebą; tak więc, po jakimś czasie, stajesz się uharem. Prawdziwym. I wówczas nawet nasz gość z Lilith takim cię będzie postrzegał.
Była to nowa, ekscytująca, a zarazem przerażająca idea. Transmutacja nie była czymś, o czym bym marzył. Niemniej to wszystko dotyczyło czegoś niezmiernie ważnego. „Organizmy Wardena” mogły uzyskać informacje, niewiarygodnie złożone informacje o wiele bardziej złożone i szczegółowe niż te gromadzone w najlepszych komputerach — po czym. działać zgodnie z nimi, a nawet przetwarzać energię w materię, by tylko te informacje uzyskać. Zapamiętałem to sobie, może się kiedyś przydać.
Korman rozejrzał się.
— Czy coś jeszcze? Nie? Wobec tego zaczynamy. Jestem pewien, że chcielibyście jak najszybciej opuścić to miejsce i zacząć nowe życie. Nam również zależy na tym, żeby oddać wreszcie ten hotel jego regularnym gościom, którzy nie są zachwyceni obecną sytuacją. — Wstał i podszedł do swoich asystentów, którzy tymczasem ustawili rozkładany stół i położyli na nim stos pękatych teczek na akta. Poszedł za stół, usiadł na rozkładanym krześle i wziął do ręki pierwszą teczkę.
— Mojet Kaigh! — zawołał.
Jeden z mężczyzn z naszej grupy podszedł nerwowo do stołu i usiadł na ustawionym po tej stronie krześle. Byli nieco za daleko, by można było ich usłyszeć, kiedy mówili przyciszonym głosem, ale normalna rozmowa była dobrze słyszalna, tak że w jakimś stopniu wszyscy uczestniczyliśmy w tej całej rozmowie — wywiadzie.
Sprawiała wrażenie zupełnie rutynowej. Nazwisko, wiek, szczególne umiejętności, praca zawodowa… takie tam zwykłe sprawy. Nagle w środku tego wszystkiego doświadczyłem czegoś bardzo dziwnego, jak gdyby w jakiś sposób zniknęła jedna czy dwie sekundy… Wyglądało na to, że nikt inny niczego nie zauważył, wobec czego siedziałem cicho, ale uczucie niesamowitości nie ustępowało. Albo było to coś, o czym powinienem wiedzieć, albo coś się działo ze mną samym. Ta druga możliwość najbardziej mnie niepokoiła.
To samo wydarzyło się podczas drugiego i trzeciego wywiadu. Odniosłem wrażenie, że słyszę dokładnie zdanie po zdaniu tej rutynowej rozmowy, i nagle c y k, następowała nieznaczna zmiana scenerii — ludzie nie całkiem byli na swoich miejscach, coś w tym sensie. Coraz bardziej byłem przekonany, iż dzieje się coś, czego inni nie zauważają.
Ciekawe, powtarzało się to podczas wszystkich rozmów, z wyjątkiem rozmowy z Zalą. Szczególnie uważnie śledziłem ten wywiad, zwracając uwagę zarówno na ewentualną wyrwę w czasie, jak i na to, do jakiego stopnia akta Kormana pokrywają się z tym, co o swoim życiu mówiła Zala. Muszę przyznać, że obie wersje były bardzo bliskie.
Kręciłem się nerwowo, kiedy ta nudna procedura przeciągała się ponad miarę, chociaż nie była ona przecież pozbawiona ciekawszych momentów. Okazało się; iż ten potężnie zbudowany brutal z jednoosobowego pokoju był przedtem dyktatorem na jakiejś leżącej na uboczu planecie z pogranicza. Jego ulubioną rozrywką było groteskowe okaleczanie innych, i tym podobne zabawy. Chociaż ta informacja potwierdziła jedynie nieprzyjemną aurę otaczającą tego człowieka, to jednocześnie przypomniała mi, że potężna budowa, brutalność i chamstwo niekoniecznie oznaczają głupotę. Ktoś, kto potrafił przejąć władzę nad całą planeta i utrzymać się przy niej przez prawie sześć lat, był raczej bliższy geniuszowi niż idiocie. Dlatego zresztą tu w ogóle wylądował. Na pewno spodobałby się Aeolii Matuze… Ale czy on umiałby z nią współpracować, to już zupełnie inna sprawa.
Byłem ostatni i kiedy Korman wywołał moje nazwisko, podchodziłem do stołu z wielką ciekawością. Czy moja rozmowa również zostanie „wypreparowana”” Był uprzejmy i nieco oficjalny, tak samo jak w stosunku do pozostałych.
— Jesteś Park Lacoch?
— Tak — odpowiedziałem.
— Nie masz nic przeciwko przeglądowi twojej przeszłości?
Wahałem się przez chwilę, której długość uważałem za odpowiednią w tej sytuacji, po czym oświadczyłem:
— Nie, chyba nie.
— Rozumiem twoje obawy. — Skinął głową. Jesteś wielce barwną postacią, Lacoch. Wiesz o tym?
— Nie sądzę, by tak mnie określano.
— Możliwe. — Roześmiał się bez humoru. — Należysz jednak do długiego rzędu masowych morderców o szacownym pochodzeniu. Ubarwiają oni ludzką historię i czynią jej monotonię i szarość bardziej interesującą. Jak rozumiem, udało im się rozwiązać twój problem?
— Można tak powiedzieć. Przez długi czas byłem poddawany głębokiej obróbce psychicznej. Wyszedłem z niej całkowicie zdrowy na umyśle, jednak nie można było przywrócić mnie społeczeństwu, ze względu na rozgłos, jaki zyskał sobie mój przypadek.
— Teraz chyba rozumiesz, dlaczego nazwałem cię barwną postacią? Tak, to takie adekwatne określenie. Nie mogliśmy również zignorować faktu, że dzieliłeś tutaj pokój z kobietą i że spędziłeś cały tydzień w tym pełnym kobiet mieście, i zachowywałeś się wobec nich całkiem kulturalnie. Powiedz mi jednak — i powiedz szczerze — czy sądzisz, że jakiekolwiek warunki, nawet te najbardziej ekstremalne, mogłyby wywołać u ciebie nawrót tej przypadłości?
— Któż to może wiedzieć? — Wzruszyłem ramionami. — Nie sądzę, by było to prawdopodobne. W tym aspekcie jestem bowiem tak zrównoważony, że trudno mi sobie w ogóle wyobrazić; abym był zdolny do takich czynów, choć jednocześnie doskonale wiem, iż je popełniłem.
— A co powiesz na zabójstwo w ogóle? Czy mógłbyś zabić kogoś w jakichś konkretnych warunkach? T o było łatwe.
— Naturalnie. Na przykład, gdyby ktoś chciał mnie zabić. Nie poszli bowiem ze mną tą drogą, proszę pana. Ja nie zostałem zaprogramowany. Ja zostałem wyleczony.
Pokiwał z aprobatą głową, po czym nagle spojrzał mi prosto w oczy, wzrokiem niemal palącym, hipnotycznym spojrzeniem, zadziwiającym, ale trwającym jedynie około sekundy. Westchnął i odprężył się.
— No widzisz, jesteśmy teraz sami. Skoczyłem na równe nogi.
— Co takiego? — Rozejrzałem się i spojrzałem za siebie. Tuż za mną wielka, gładka, czarna ściana. Moja reakcja nawet go nie rozbawiła. Widocznie był przyzwyczajony do podobnych zachowań.
— To takie proste. Kiedy powrócimy do świata realnego, żadne z twoich towarzyszy nie będzie nawet. świadome, że zaistniała jakaś przerwa.
— A więc to tak! Zauważyłem już przedtem pewną nieciągłość czasową.
— Brawo. Na ogół nikt niczego nie zauważa. Mózg wypełnia zaistniały ubytek albo jakoś po swojemu go sobie tłumaczy Mówisz, że zauważyłeś to w przypadku innych osób?
Skinąłem głową.
— Za pierwszym razem sądziłem, że coś jest ze mną nie całkiem w porządku, ale kiedy to się powtórzyło raz i drugi, wiedziałem, że coś się za tym kryje. — Zauważyłeś to w każdym przypadku?
Uśmiechnąłem się, dostrzegając w tym pytaniu podstęp.
— W każdym, z wyjątkiem Zali. Sądzę, że nie była ona przeniesiona tutaj, tak jak pozostali.
— Masz rację — skinął z aprobatą głową. — Widzę, że właściwie cię oceniłem. Po odpowiednim przeszkoleniu, być może uzyskasz moc i kontrolę nad nią. Wykazałeś się nadzwyczaj wczesnymi uzdolnieniami w tym zakresie.
— Bardzo chętnie podjąłbym taką próbę — powiedziałem szczerze, i nie było to kłamstwo.
— Zobaczymy. Przypadek pozwolił ci znaleźć się w szczególnej sytuacji, a na dodatek wykazujesz bardzo interesujące umiejętności. Masz szansę zajść daleko na Charonie.
— O? A w jakim sensie? — Byłem jednocześnie zaciekawiony, ale i nieco podejrzliwy. Nie byłem zachwycony faktem, iż stałem się ośrodkiem zainteresowania na tak wczesnym etapie rozgrywki.
Korman zastanawiał się przez chwilę, jakby ważył w swym umyśle ten sam problem. Na czymkolwiek polegał jego dylemat, wydawało się, iż go rozstrzygnął. Westchnął.
— Przed pięciu laty Władcą Charona był Tulio Koril. Był on nie tylko starym, przebiegłym hultajem, był również bardzo potężny. Sprawy państwowe go nudziły; kiedy można być bogiem, o ile bardziej ciążą nam papierki, biurokracja i podejmowanie rutynowych decyzji.
— Czemu zatem nie zrezygnował?
— Głównie z poczucia odpowiedzialności i obowiązkowości. Nie czerpał z tego żadnych radości, ale widział, jakie na tym stanowisku istnieją potencjalne możliwości nadużywania władzy i czuł, że jego następcy doprowadzą do katastrofy; naturalnie była to jego opinia, którą należałoby odpowiednio wyważyć, uwzględniając egomanię niezbędną, by w ogóle zostać Lordem — Władcą.
— Człowiek z Rombu Wardena mający poczucie odpowiedzialności i obowiązkowości?
— Jest wielu takich. Prawdę mówiąc, lubię myśleć o swojej własnej osobie w tych kategoriach. Jesteś takim samym wyrzutkiem, jak i my, a przecież bardziej niż my jesteś produktem tego społeczeństwa, które cię odrzuciło. Społeczeństwo to dąży w sumie do wspólnego dobra, ale by osiągnąć ten cel, wymaga od wszystkich swoich obywateli przyjęcia pewnego punktu widzenia, który niekoniecznie jest tym jedynym. Wielu spośród nas jest naturalnie kryminalistami w sensie obiektywnym, ale wielu jedynie dlatego, że racja uważa za słuszny: Przez całą brudną historię ludzkości „inne” zawsze oznaczało złe, podczas gdy „inne” oznacza… po prostu „inne”. Jeśli ich system jest doskonały, dlaczego zatrudniają detektywów, skrytobójców i jak im, do diabła, udaje się produkować takich jak my?
Odpowiedź na to pytanie nie była łatwa, a w tej szczególnej sytuacji korzystniej było nie udzielać odpowiedzi w ogóle. Milczałem więc.
— Kiedy po raz pierwszy system Konfederacji został narzucany, przeciwko tej garstce, która nie mogła lub nie chciała się przystosować do niego, wysyłano skrytobójców. Było to całe wieki temu i całe miliony ludzkich żywotów wstecz, a przecież nieprzystosowani ciągle istnieją, a tamci ciągle ich zabijają. Wiesz co, Lacoch? Niezależnie od tego, jak wielu zabijają, jak wielu przeprogramują, jakie środki kontroli nad ciałem i umysłem wynajdą… my będziemy istnieć. Ci, którzy tworzą historię, nigdy z niej niczego się nie uczą, a przecież gdyby z jej nauk korzystali, w takich ludziach, jak my widzieliby wielkość człowieka, wiedzieliby, dlaczego przebywa on tutaj, pośród gwiazd, zamiast po prostu strzelić sobie w łeb na rodzinnej planecie. Niezależnie od tego, jak wielu wrogów unicestwia tyrania, zawsze znajdą się inni wrogowie.
— Nie nazwałbym Konfederacji tyranią. Szczególnie porównując ją z tym, co było wcześniej.
— No cóż, może i nie, choć według mnie te nowe metody stanowią jedynie maskę dla starych. Społeczeństwo, które w sposób absolutny narzuca swym członkom sposób myślenia, jedzenia, picia, mówi, kogo kochać — i czy w ogóle kochać — jest tyranią, nawet jeśli okryte jest złotem i smakuje jak miód.
— A jeśli ludzie są szczęśliwi…
— Ludzie żyjący pod rządami największych tyranii są na ogół szczęśliwi… albo przynajmniej nie są nieszczęśliwi. Żaden tyran w historii ludzkości nie rządził bez cichego poparcia mas, niezależnie od tego, co te masy mówiły po obaleniu tyrana. Rewolucje są dokonywane przez garstkę, przez wybrańców, przez tych, którzy posiadają wyobraźnię i intelekt pozwalający im przejrzeć tyranię i zobaczyć, że mogłoby być znacznie lepiej. Konfederacja rozumie to bardzo dobrze i dla tego właśnie ludzie tacy jak Koril czy ja sam, znaleźli się tutaj. I niezależnie od czynionych wysiłków, Konfederacja w końcu upadnie, tak jak i inne imperia w przeszłości — albo pod wpływem czynników zewnętrznych, albo przegniją od wewnątrz. Odsuwają ciągle ten upadek, ale on w końcu nastąpi. Niektórzy z nas woleliby, żeby upadek nastąpił jak najszybciej.
— Brzmi to trochę jak wypowiedź zgorzkniałego filozofa — zauważyłem.
— Prawdę mówiąc, byłem historykiem — wzruszył ramionami. — Nie jednym z tych oficjalnych, którzy nauczają spreparowanych wersji przeszłości, ale jednym z autentycznych, mających dostęp do wszystkich faktów, dokonujących analiz dla samej Konfederacji. Wiesz, że historia jest nauką ścisłą, choć oni nie pozwolą ci się tego nawet domyślić. Technokraci lękają się jej śmiertelnie i umieszczają ją w tej samej kategorii, co literaturę. Dlatego naukowcy zajmujący się naukami ścisłymi nie znają — jej zupełnie i tak łatwo dają sobą powodować. Ale, ale… odszedłem od głównego tematu.
— Kiedy to wszystko jest wielce fascynujące powiedziałem zupełnie szczerze, świadom, jak ważną rzeczą jest poznać swego wroga. Wspomniałeś wszakże Korila.
Skinął głową.
— Koril jest jednym z tych intelektualistów starej szkoły. Wie, że pewnego dnia Konfederacja upadnie pod własnym ciężarem i wystarczy mu, że dojdzie do tego w sposób naturalny, choćby to miało trwać całe stulecia. Jest jednak i inna szkoła, której rzecznicy wierzą, że szybki i w razie potrzeby, gwałtowny upadek pozwoli uratować życie wielu ludziom i przyniesie pozytywne rezultaty dla większej ich liczby. Człowiek może bowiem umierać powoli i w bólach albo śmiercią gwałtowną… co jest dla niego większym miłosierdziem? Dostrzegasz różnicę pomiędzy tymi dwoma stanowiskami?
— Ewolucja albo rewolucja; stara historia. — Skinąłem głową. — Domyślam się, że to jest powodem, dla którego Koril nie jest już Władcą.
— Tak. Był człowiekiem ewolucji, który znalazł się na szczycie władzy w niewłaściwym momencie.
— W niewłaściwym momencie? — coraz bardziej mnie to interesowało. — Sugerowałoby to, iż taka rewolucja i to na taką skalę stała się nagle możliwa. W to trudno mi raczej uwierzyć.
— Jakieś pięć lat temu Marek Kreegan, Władca Lilith, zwołał konferencję Czterech Władców Rombu — powiedział Korman. — Podobno skontaktowały się z nami jakieś siły zewnętrznej które chciały uzyskać naszą pomoc przy obalaniu rządów Konfederacji.
— Siły zewnętrzne? — nie wierzyłem własnym uszom. Przebywam na Charonie dopiero od tygodnia, a już dowiaduję się szczegółów, o których sądziłem, że będę je wygrzebywał spod ziemi łopatą.
— Siły obcych. Wielkie. Potężne. Zaawansowane nie bardziej od Konfederacji, ale pozbawione jej ograniczeń ideologicznych, co oznacza, iż mają pewne rzeczy, których my nie mamy. Jest ich także — jak sądzimy, celowo — o wiele mniej niż ludzi. Mają długą historię współżycia z innymi formami życia, jednak ich analiza cywilizacji i wartości reprezentowanych przez Konfederację wykazała, że wspólnie byliśmy w stanie ją pokonać. Uważają, iż muszą zniszczyć Konfederację, nie chcieliby jednak przy tej okazji zniszczyć również ludzkości.
— A sądzisz, że mogliby? Powiedziałeś przed chwilą, iż jest ich niewielu.
Pokręcił głową.
— No i widzisz? Popełniasz bardzo prosty błąd. Nie liczby są tutaj istotne. Konfederacja mogłaby przecież zniszczyć planetę z dziesięcioma miliardami mieszkańców za pomocą jednego prostego urządzenia i wykorzystując być może do tego zadania zaledwie jednego człowieka i dwa roboty. Troje przeciw dziesięciu miliardom… i kto by wygrał?
— Ale ci obcy musieliby wpierw dostać te wszystkie planety — zauważyłem.
— Rasa na tyle inteligentna, że była w stanie doprowadzić do spotkania i podjęcia próby zawarcia sojuszu z Czterema Władcami — a dokonała tego pod nosem statków patrolowych i urządzeń używanych do utrzymania naszego systemu, więzienia w izolacji i rasa, która dla Konfederacji pozostaje nieznana, nie miałaby z tym większych kłopotów.
Musiałem przyznać, iż miał tu nieco racji, ale nie kontynuowałem tego wątku.
— I Czterej Władcy przystali na ten układ?
Trójka z nich — skinął głową. — Kreegan opracował plan generalny: obcy dostarczą technologię, inne światy wniosą swój wkład w postaci energii, środków materialnych i fachowości swych obywateli.
— Domyślam się, iż tym czwartym, który nie wyraził zgody, był Koril.
— No właśnie — ponownie skinął głową. — Był zdecydowanie przeciwny tym planom. Obawiał się, iż obcy użyją nas jedynie do tego, by ułatwić sobie podbój, po czym zamienią nas w niewolników lub zmiotą z powierzchni ziemi. W swoich opiniach był jednak odosobniony, Naturalnie, z emocjonalnego punktu widzenia, branie udziału w obaleniu Konfederacji to coś;… czemu trudno się oprzeć, ale istnieją jednak o wiele ważniejsze powody praktyczne. Światy. Wardena, które wezmą udział w tym przedsięwzięciu, dostaną swą część nagrody, a nawet łupów. Są bowiem podstawy, by sądzić, iż obcy mają możliwości wyleczenia, a przynajmniej ustabilizowania, problemów powodowanych przez „organizmy Wardena”. Rozumiesz co to oznacza?
— Ucieczkę stąd — skinąłem głową.
— Coś więcej niż tylko ucieczkę! Oznacza to, iż będziemy mogli być tam na miejscu, by zająć się tym co zostanie po Konfederacji. Niezła motywacja! Jednak jak już powiedziałem, najistotniejsze są względy praktyczne. Charon jest prawdopodobnie najmniej potrzebnym spośród światów Wardena. Większość zesłanych tutaj. to przestępcy polityczni, nieprawomyślni i tym podobni i, szczerze mówiąc, cała ta intryga mogłaby się odbyć. bez naszego udziału. Mogłaby się odbyć… i odbyłaby się. Bylibyśmy wówczas odizolowani, odcięci od wszystkiego, a sprawy i tak toczyłyby się bez naszego udziału. Gdyby zaś poszło coś nie tak jak zaplanowano; obarczono by nas winą na równi z innymi, chociaż stalibyśmy — z boku. Rezultatem mogłoby być bowiem całkowite unicestwienie Rombu przez Konfederację. Jeśli jednak wszystko pójdzie zgodnie z planem, pozostałe trzy planety będą po stronie zwycięzców, z wszystkimi tego konsekwencjami i z możliwością opuszczenia Rombu, a my zostaniemy w tej pułapce na zawsze skazani na wieczne zapomnienie. Dlatego też, ponieważ nie byliśmy najważniejsi w tej intrydze, musieliśmy albo się do niej przyłączyć i skorzystać na tym, albo się nie przyłączać i stracić niezależnie od wyniku konfrontacji. To właśnie doprowadziło do nie mającego precedensu usunięcia jednego z Władców Rombu, Lorda Korila.
— Jeśli już o nim mowa… podejrzewam, iż nie przyjął tego w sposób całkowicie bierny?
— Bynajmniej! Trzeba było całej, połączonej mocy Synodu, by go usunąć i nawet wówczas jego własna moc była straszliwa. W końcu jednak uciekł na Gamush, kontynent położony w strefie równikowej, gdzie już wcześniej przygotował sobie kryjówkę i kwaterę główną, tak dobrze ukryte, że do dziś dnia nie udało się ich odnaleźć. Zważ tylko, skromny cel sztuk magicznych mógłby cię zabić jednym spojrzeniem. Każdy z wioskowych czartów potrafiłby zrównać z ziemią zamek i zamienić ludzi w drzewa, gdyby tylko zechciał. Połączone siły Synodu mogłyby spowodować zniknięcie całego kontynentu i przemieszczenie oceanów tego świata. A przecież te same połączone siły były w stanie jedynie usunąć, ale nie zabić, Korila… a teraz nie potrafią go zlokalizować. Czy to daje ci wyobrażenie o mocy tego starego człowieka?
Do tej pory widziałem na tym świecie jedynie salonowe sztuczki magiczne, ale potrafiłem uzmysłowić sobie znaczenie podanych przykładów, choćby na zasadzie alegorycznego porównania.
— I ciągle działa przeciw wam? — spytałem.
— Tak. Ostatnio niezbyt skutecznie, ale i tak jest więcej niż niebezpieczny. Nadal ma przyjaciół na wysokich stanowiskach, a jego agentom udało się przeniknąć na miejsca spotkań samych Czterech Władców. W pewnym momencie przedostali się poza krąg ochrony — tak ścisłej, że aż niewiarygodnej — i byli świadkami spotkania z naszymi sojusznikami. Szpiegów wytropiono i zabito, nim dokonali jakichkolwiek większych szkód, ale nie było to wcale łatwe. Niewiele brakowało, by Korilowi powiodło się zgładzenie Czterech Władców i dwóch obcych… A przecież nawet go tam nie było! Przebywał w tym czasie bezpiecznie na Gamush.
Przyszła kolej na bardziej ryzykowne posunięcie z mojej strony.
— Wszystko to jest interesujące, ale proszę mi powiedzieć, czemu zawdzięczam, że się tego tak łatwo dowiaduję? Nie są to chyba sprawy powszechnie znane?
— Masz rację. Upadek Korila został publicznie przedstawiony jako posunięcie chroniące Charona przed nadmierną i niebezpieczną ambicją. Stworzyliśmy w umysłach ludzi portret diabła, demona, wcielenie potężnego zła w jego czystej pamięci: Było to całkiem skuteczne, a nawet pożyteczne; siła opozycji, oparta na lęku i mocy. Utrzymuje ona masy w posłuszeństwie, a za wszystko, co złe, można winić Korila.
— Taki rodzaj straszydła. — Tak tu wygląda tolerowanie innych punktów widzenia, pomyślałem sobie.
— No właśnie. Jednak ten rzeczywisty Koril stanowi realne zagrożenie. Tak naprawdę wolelibyśmy, gdyby pozostawał jedynie w sferze mitów. A on wykorzystywał naszą własną propagandę przeciwko nam samym, przyciągając niezadowolonych, wykorzystując kult diabła i całą tę resztę, tworząc na tej bazie skuteczny kult opozycji, w obydwu znaczeniach słowa „kult”. Nie będziemy prawdziwie bezpieczni i spokojni, dopóki Koril nie zostanie unicestwiony.
— Myślałem, że próbowaliście już tego i ponieśliście porażkę.
— Nie całkiem. Tak naprawdę nie chcieliśmy go zniszczyć sytuacji, kiedy był na to zupełnie nieprzygotowany. W końcu ani go nie nienawidziliśmy, ani nie pożądaliśmy jego władzy; po prostu chcieliśmy go usunąć, ponieważ nie potrafiliśmy go przekonać. Gdybyśmy byli w stanie przewidzieć, jakiego sobie wroga szykujemy… ale to wiemy dopiero teraz. Możemy go zabić, jeżeli staniemy z nim twarzą w twarz. W tym celu musimy jednak wiedzieć, gdzie przebywa, gdzie jest jego kryjówka.
Wiedziałem, iż wszystko to do czegoś prowadzi, ale nie było dla mnie zupełnie jasne, dlaczego to właśnie ja jestem dokądś prowadzony.
— A co to wszystko ma wspólnego ze mną?
— Właśnie do tego zmierzam. Przede wszystkim wyznawcy jego demonicznego kultu stanowią dość liczną mniejszość i poza zbieraniem informacji są całkowicie bezużyteczni, ponieważ autentycznie wierzą w te brednie. W rezultacie tamtego nieudanego zamachu jego siły ludzkie zostały praktycznie zlikwidowane. Potrzebuje teraz nowych ludzi — rozsądnych, pozbawionych przesądów, a jednak posiadających jakieś resztki związków ze starymi wartościami Konfederacji. Ludzi, którzy mogliby być dowódcami jego demonicznych oddziałów, którzy przynieśliby ze sobą nowe pomysły i nowe podejście, którzy stanęliby po lego stronie w starciu z obcymi, nawet jeżeli sami nie darzą Konfederacji wielką miłością.
Zaczynałem pojmować, o co mu chodzi.
— Innymi słowy, potrzebuje nowo przybyłych więźniów, takich jak ja.
— Rozumujesz bardzo logicznie. Ostatnio niewielu nowych pojawia się na naszej planecie; dotyczy to zresztą wszystkich światów Wardena, ale my dostajemy najmniejszą ich liczbę. Natura naszej atmosfery utrudnia w najwyższym stopniu tajną łączność i wręcz uniemożliwia zdalną obserwację. Konfederacja ma swoich agentów na wszystkich planetach Wardena, ale tutaj są oni bezużyteczni, skoro informacje i meldunki nie mogą być przesyłane inaczej, jak tylko za pośrednictwem statków kosmicznych, a te podlegają przecież ścisłej obserwacji i kontroli. Jesteście pierwszą grupką, która tu wylądowała od czasu usunięcia Korila i tym samym stanowicie naturalny obiekt jego zainteresowania. Oczywiście, jest jeszcze jeden powód, prawdziwy powód, dla którego dostaliśmy tym razem w ogóle jakichkolwiek więźniów. Bo widzisz, Konfederacja wreszcie — co było nie do uniknięcia — dowiedziała się, że my wraz z naszymi sojusznikami — obcymi spiskujemy przeciwko niej. Na razie wie tylko tyle, a to jest zbyt mało, by na — tej podstawie podjąć sensowne działania… a poza tym, jak sądzę, jest już na takie działania za późno. Ludzie po tamtej stronie nie są głupi. Przysłali co najmniej jednego ze swych najlepszych skrytobójców na Romb Wardena; wiemy o tym.
— Co?! — poczułem nagły chłód. Czyżby opłotkami prowadzono mnie wprost na gilotynę? Czyżby tak szybko odkryto mą prawdziwą tożsamość?
Skinął głową.
— I choć mamy pewność tylko, co do jednego; rozsądnie jest założyć, że wysłano ich więcej.
— Ale po co?? — spytałem, starając się zapanować nad nerwami. — Powiedziałeś przecież, iż przesłanie informacji na zewnątrz jest omal zupełnie niemożliwe. I że każdy, kogo tu przyślą, znajdzie się w podobnej pułapce jak wszyscy inni.
— Jesteśmy przekonani — my tu — taj na Charonie, a — nie Czterej Władcy — że oni wyślą swoich najlepszych ludzi na każdy z czterech światów, by dokonali zamachu na życie tamtejszych Władców. Dokonanie tego, w ich mniemaniu, spowoduje pewne wstrząsy, w wyniku których nowy Lord będzie mniej pewny siebie i tym samym — mniej skłonny do zdrady. Przyznaję, że szanse sukcesu mają niewielkie, ale jest to bez wątpienia jedyne logiczne działanie, jakie mogą podjąć, by opóźnić sprawy i spróbować jako pierwsi odnaleźć swoich obcych wrogów.
Był tak blisko prawdy, iż odnosiłem wrażenie, że bawi się ze mną jak kot z myszką. Wewnątrz mnie jakiś głos krzyczał: „On wie! On wie!” Ta bardziej profesjonalna część mego umysłu powtarzała mi bez przerwy, że najlepszym sposobem postępowania w tej sytuacji jest po prostu spokój i zgoda na wszystko, przynajmniej na razie.
— I sądzisz, iż jedno z nas jest takim fanatykiem z Konfederacji? — spytałem.
— Ja to wiem — odparł. — Wiedziałem to już, gdy stanąłem twarzą w twarz z tym agentem.
Zamilkł na chwilę, a ja czekałem na nieunikniony moment zdemaskowania, jakim zakończy swoją grę.
— Agentem Konfederacji — oznajmił — jest Zala Embuay.