Rozdział siódmy Wrastanie

Muszę przyznać, że wszystko poszło sprawnie. Okazało się, że na koncie zebrała się pokaźna sumka pieniędzy, za którą byliśmy w stanie kupić sobie ubrania, przybory toaletowe i tym podobne rzeczy.

Ślub odbył się na rynku miejskim, a ceremonię poprowadził jeden z lokalnych duchownych, bełkoczący jakieś zwyczajowe formułki. Towarzyszył mu Kokul, pełniący rolę i Świadka ze strony Państwa, i urzędnika wydającego formalne zaświadczenie. Zala była piękną panną młodą, a po oficjalnym ślubie nastąpiło prawdziwe przyjęcie weselne ze śpiewem, tańcami, prezentami, doskonałym jedzeniem, ze wspólną zabawą. Kokul okazał się wielce przydatny w tym ostatnim przedsięwzięciu; wskazywał mi wszystkie najważniejsze osoby w tłumie, a ja starałem się je zapamiętać. Nawet Zala, która od początku była dość wrogo nastawiona do całej tej ceremonii, wydawała się świetnie bawić, skoro wspomniała później przelotnie, iż uważa śluby za coś takiego, czego każdy powinien doświadczać raz czy dwa razy na rok.

Jeśli zaś chodzi o mnie, to najbardziej interesowało mnie wrośnięcie w tę społeczność, dokładne poznanie swoich obowiązków i solidne ich wypełnianie. Żadne inne działanie nie przyniosłoby bowiem wymiernych korzyści. Koril nie mógł się przecież pojawić tutaj ni stąd ni zowąd, wiedząc doskonale, iż Matuze zdaje sobie świetnie sprawę z tego, iż stanowimy znakomity materiał, aby się stać jego zwolennikami, i ma na nas pilne baczenie.

Personel okazał się sympatyczny i chętny do pomocy, a system choć prymitywny, był całkiem skuteczny. Kalkulatory na baterie słoneczne i takież niewielkie komputery były co prawda w użyciu, jednak większość pracy wykonywano ręcznie i za pomocą maszyn do pisania i ogromnych ilości arkuszy papieru.

Również Zala wydawała się przystosowywać na swój sposób do nowych warunków. Miejscowe panie nauczyły ją korzystać z pieca na drewno w sposób nie wywołujący niebezpieczeństwa oparzeń i nie niosący groźby spalenia całego domu. Pokazały jej, na czym polegają najważniejsze prace domowe. Ponieważ w tym upale i w tych warunkach nie można było niczego przechowywać, chodziła codziennie na rynek i nauczyła się nawet sztuki targowania. Zafascynowana była rękodziełem; ani jej świat, ani jej dotychczasowe doświadczenia nie przygotowały jej na możliwość wykonywania strojów od samego początku, na możliwość ich projektowania i szycia przez pojedyncze osoby na prostych maszynach, nie przygotowały jej na możliwość ręcznego wytwarzania ceramiki, na używanie koła garncarskiego, na ręczne jej ozdabianie i pokrywanie glazurą. Rzuceni nagle tysiące lat wstecz pod względem cywilizacyjnym odkryliśmy, że istnieją całe dziedziny sztuki poświęcone takim właśnie sprawom. Wytwory rękodzieła posiadały na dodatek ową szczególną jakość, której żadne — nawet najlepsze — maszynowe i masowe produkty dorównać nie mogły.

Moje obowiązki zajmowały mi znacznie więcej czasu niż przewidywałem, między innymi dlatego, iż obejmowały podróże do Firm, w celu sprawdzenia ich księgowości, zaplanowania przyszłości i takiego zapoznania się z ich działalnością, które umożliwiłoby dokonanie ewentualnych usprawnień. Pieniędzy nie mieliśmy zbyt dużo, bowiem konstrukcja tego systemu nie przewidywała raczej sytuacji, w której jedna osoba utrzymuje dwie. Zala, co trzeba jej oddać, rozwiązała ten problem ucząc się ręcznego tkactwa i wstępując do Cechu, którego członkowie tkali w skomplikowane wzory koce, kilimki, narzuty na łóżka i tym podobne, po czym sprzedawali je po ustalonej cenie temuż Cechowi. Cech, za pośrednictwem mojego biura, sprzedawał je na terenie całego Charona.

Ludzie byli przyjacielscy, otwarci i wyglądali na zadowolonych z życia, a my nie dawaliśmy im najmniejszego powodu do irytacji, szczególnie po tym, jak zobaczyliśmy kilku odmieńców. Łatwo było zauważyć tych nieszczęśników, tym bardziej że często powodziło im się całkiem nieźle i funkcjonowali w normalnym społeczeństwie, a nie poza nim. Większość z nich zakrywała się jak mogła, ale nie zawsze z najlepszym skutkiem. Bowiem w społeczeństwie tak dobrze chronionym przez „organizmy Wardena”, że nawet skaleczenia nie krwawiły i nie pozostawiały blizn i nawet amputowane członki odrastały, szpotawa stopa, uschnięte ramię, blizny na twarzy, czy jakiekolwiek inne deformacje były bardzo widoczne.

Świadomość, że wielu spośród mieszkańców miasteczka potrafiło rzucać przekleństwa i czary powodujące tego rodzaju oszpecenia nie była przyjemna, a fakt, że można je było kupić na rynku potęgował jedynie to nieprzyjemne uczucie. Pewna starsza kobieta handlująca nimi na małym straganie wyjaśniła mi, że dochody z ich sprzedaży są, co prawda, niższe niż z tkactwa, ale da się z nich wyżyć.

Odmieńcy, dla których moc miejscowych samouków nie była groźna (a zapewniano mnie o tym), przedstawiali sobą jeszcze bardziej niesamowity widok. W większości składali się oni z byłych czeli, którzy dokonali owych eksperymentów sami na sobie albo z jakichś psychologicznych powodów, albo przez pomyłkę albo też narazili się Kokulowi, czy komuś innemu, posiadającemu podobną do niego moc i umiejętności. Powiadano, iż Kakul był najpotężniejszym w tej okolicy, jednak każda z Firm miała własnego potężnego czarca powiększającego stale populację odmieńców, i ten, w przeciwieństwie do Kokula, jako pracownik Firmy, a nie rządu, często chętnie spełniał okrutne życzenia swego pracodawcy, z równą łatwością wymierzając nagrody, jak i kary. Bardzo chciałem poznać ową moc, ale nie miałem ani czasu, ani nauczyciela, przynajmniej na tym etapie rozgrywki.

Na przykład była sobie dwumetrowa żaba. Siedziała na skale tuż za miastem, zapatrzona w morze, paliła wielkie, grube cygara. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem jak wygląda prawdziwa żaba, ale tak jak inni naczytałem się kiedyś baśni i ta tutaj wyglądała dla mnie jak taka baśniowa żaba, stojąca sobie na tylnych łapach i balansująca na błoniastych stopach.

Były też inne stworzenia dookoła — połowice, w połowie ludzie, a w połowie coś innego; i wyglądało na to, iż to coś innego może być praktycznie wszystkim, tym bardziej że ich transformacja była tak całkowita, że nie byłem w stanie rozpoznać, czym tak naprawdę są. Nie pojawiali się oni nigdy w mieście i ludzie od nich stronili, chociaż podejrzewam, iż ktoś musiał z nimi handlować, przynajmniej na zasadzie wymiany… Skąd bowiem ta żaba miałaby swoje cygara? Podobno na północ od miasta istniała niewielka kolonia połowców, jednak nie spotkałem nikogo, kto byłby tam osobiście.

Widywałem ich również na ziemiach należących do Firm, gdzie ludzie uzależnieni byli w większym niż gdzie indziej stopniu od przedstawicieli tych Firm, ad miejscowych czarców i czelów. Przebywałem akurat w Thunderkor, Firmie zajmującej się wyrębem lasów i prowadzeniem tartaków, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się bezpośrednio z odmieńcem. Wracałem z tartaku, w którym dokonałem inspekcji planów produkcyjnych, a ponieważ był piękny dzień i odczuwałem brak ruchu, zdecydowałem się na powrót pieszo do Sanroth Hall, kwatery głównej Firmy i wówczas to właśnie natknąłem się na nią.

Była teraz połowcem, ale kiedyś niewątpliwie musiała być piękną kobietą. Do pasa jej ciało pozostało kobiecym, natomiast od pasa w dół była uharem czy też uharopodabnym stworzeniem z potężnymi jaszczurzymi łapami i długim, grubym ogonem. W przeciwieństwie do błękitnych uharów, ona była zielona, zielenią świeżych liści, włącznie z długimi włosami, których odcień był jedynie nieco ciemniejszy. Ponieważ znajdowała się jakieś dziesięć metrów przede mną, zauważyłem, że porusza się w sposób wskazujący, iż jej ogon pełni ważną rolę przy utrzymywaniu równowagi i postawy wyprostowanej. Wziąłem ją wpierw za jakieś zwierzę — żyło ich na Charonie całe mnóstwo — a ona usłyszała mnie, mimo iż stanąłem jak wryty; zatrzymała się i odwróciła. Jej twarz wyrażała raczej irytację niż zaskoczenie moim widokiem, a już na pewno nie wyrażała lęku. Była to piękna twarz — pomimo tego zielonego kolorytu — egzotyczna i zmysłowa… mimo iż ze środka czoła wyrastał jej długi, ostry róg.

Stała bez ruchu. W końcu doszedłem do wniosku, że powinienem wykazać się odwagą i podążać dalej. Poza tym, odczuwałem raczej ciekawość niż lęk czy odrazę.

— Dzień dobry! — powiedziałem radośnie, podchodząc bliżej. Cóż wreszcie innego można powiedzieć do półkobiety i półjaszczura stojącego na twojej drodze? — Mamy dziś piękny dzień, prawda?

Patrzyła na mnie przez chwilę tak dziwnym wzrokiem, że zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle potrafi mówić i czy jej ludzka czy też zwierzęca połowa kontroluje całość. Nie pomyślałem o tym wcześniej, a teraz znajdowałem się już zbyt blisko, by uciekać.

Była wysoka, w odpowiedniej proporcji do swej jaszczurzej połowy, i zdecydowanie górowała nade mną wzrostem. Naturalnie, każdy był wyższy ode mnie, włącznie z Zalą, jednak do tamtych dysproporcji byłem już przyzwyczajony. Tutaj mieliśmy coś zupełnie innego: miała ponad dwa metry i to przy zgiętej postawie.

— Jesteś nowym Księgowym Miejskim z Zewnątrz — odezwała się wreszcie, głosem głębokim, ale poza tym zupełnie zwyczajnym. Odczułem ulgę.

Stanąłem niedaleko niej, jednak poza zasięgiem tego rogu.

— Park Lacoch — skinąłem głową.

— No, słucham? Czemu, do diabła, się tak gapisz?

Wzruszyłem słabo ramionami.

— Zapominasz, że jestem tu nowy… nie tylko tutaj, ale na Charonie — zauważyłem. — Powiedzmy, że jesteś nieco, hm; inna niż większość ludzi, których spotykam.

— To prawda — roześmiała się. — Czy jestem pierwszym odmieńcem, jakiego zobaczyłeś?

— Nie, — ale jesteś pierwszym, którego spotykam twarzą w twarz — odpowiedziałem.

— I?

Nie wiedziałem, czy oczekuje komplementu, czy chce sprowokować jakąś konfrontację.

— I co? Uważam, że ty, i to wszystko razem, jest fascynujące — odparłem.

— Fascynujące! — Wydała coś w rodzaju parsknięcia. — Chyba tak też można to nazwać.

— Pracujesz dla Thunderkoru?

— A dla kogóż by innego? Zaprzęgają mnie do różnych ciężarów i przesuwam je tam, gdzie mi każą. Ręce mam słabe, ale nogi mam bardzo silne.

Popatrzyłem na jej kończyny i nie miałem najmniejszej ochoty komentować tej opinii.

— A co robiłaś… przedtem? — spytałem tak delikatnie, jak tylko umiałem.

— Przedtem? Aha! Byłam flisakiem na rzece. Spławiałam pnie i tym podobne rzeczy. Wymagało to raczej zręczności niż siły.

Zaimponowała mi.

— A ja bym przypuszczał, że urzędowałaś w Sanroth. Z twoją urodą…

— Tak — uśmiechnęła się gorzko. — Z moją urodą. To przez nią wpadłam w kłopoty. Urodziłam się i wychowałam na rzece, w rodzinie ludzi rzeki. Byłam utalentowana i od dzieciństwa kochałam swoją pracę, ale wszyscy twierdzili, że jestem zbyt ładna, by ją wykonywać, że powinnam wyjść za mąż i rodzić dzieci. Do diabła, ja naprawdę kochałam tamtą pracę. Nawet mężczyźni przyznawali, że jestem najlepsza; dlatego zresztą chcieli się mnie pozbyć. Wprawiałam ich w zakłopotanie.

Mogłem to sobie wyobrazić; musiało to być szczególnie trudne w tej kulturze.

— No cóż — wyjaśniała dalej — pewnego dnia przyjeżdża z Sanrath ten starszy gość, Jimrod Gneezer, i jego oko pada na mnie. Zanim się zorientowałam w czym rzecz, przyszło wezwanie, że gnam się stawić w kwaterze głównej. I to na dodatek u tego zarozumialca.

— Zdaje się, że go poznałem — powiedziałem, przypominając sobie dystyngowanego mężczyznę w średnim wieku.

— No tak. A ten wyobraża sobie, że ja natychmiast omdleję na jego widok. Każę mu więc iść do wszystkich diabłów. Wścieka się, narzuca mi się siłą, wobec czego mu przyłożyłam; stracił przytomność, a ja po prostu wyszłam i udałam się do domu. A tam pojawia się zaraz Simber, obrzydliwy czarc, i rozkazuje mi wracać. Przypomina mi; że może rzucić czar, po którym zostanę posłuszną niewolnicą Gneezera. Mówię mu, żeby się nie powstrzymywał, bo tylko w ten sposób zmusi mnie do powrotu do tego drania, ale okazuje się, że facet nie może sobie z tym poradzić. Jego duma jest urażona. Bierze więc trochę włosów i paznokci, a ja nie byłam wstanie go powstrzymać, jakby nie było, był czarcem. I nie minęło wiele czasu, a pojawia się ten łobuz, czelc Izil, i twierdzi, że teraz należę do niego i wykazuje przy tym wielką wyobraźnię. Tak wielką:

— To bardzo przykre — powiedziałem jedynie, nie mogąc wymyśleć nic lepszego.

— Mogłam prawdopodobnie zdjąć z siebie ten czar czołgając się na brzuchu do Gneezera, ale wolę już wyglądać w ten sposób, niż tak się upokarzać. Mażesz być pewien, że kiedyś wyrównam z nimi rachunki. A teraz nie jest tak źle. Nie majstrowali przynajmniej przy mojej głowie. Ale się na mnie zemścili. Chodzi a to, że mogłabym jedynie poślubić bunhara, ale kto chciałby uprawiać seks z jaszczurem.

Doskonale ją rozumiałem; domyślałem się też, że bunhar to takie stworzenie, którym ona była tylko w połowie:

— A nie ma możliwości, żeby jakiś inny, potężniejszy czart naprawił to wszystko i zdjął ten czar? — Nie — pokręciła przecząco głową. — Po pierwsze oni wszyscy należą do bractwa i mają swój kodeks postępowania: Nawet kobiety. Żaden z nich, żeby nie wiem, jak chciał, nie unieważni tego, co zrobił inny, bo jeśliby jeden to uczynił, wszyscy inni mogliby postąpić tak samo. I do czego by ich to doprowadziło? Rzeczywiście.

— A żaden z nieoficjalnych nie może ci pomóc?

— To mocny czar — ponownie pokręciła głową. Ci amatorzy mogą jedynie pogorszyć sytuację. Poza tym, jest coś takiego w tym czarze, co czyni go szczególnie trudnym do usunięcia. Kiedyś już tego próbowałam i właśnie wtedy wyrósł mi ten róg. To mi wystarczyło.

— Czy jest więcej podobnych do ciebie? — byłem autentycznie zainteresowany.

Podobnych do mnie? Raczej nie. Przypuszczam, że są tacy, którzy posiadają jakieś części ciała bunhara i innych stworzeń. Może ich być kilka tuzinów w okolicy. Tu teren jest rozległy i niezbyt często się widujemy, a poza tym niektórzy z nich mają nieźle pomieszane w głowie. A w ogóle to tworzenie odmieńców nie jest czymś powszechnym; my mamy jedynie służyć za przykład, rozumiesz?

Rozumiałem doskonale i cieszyłem się, że jestem obywatelem tego miasta, że mam dość dużo wolności osobistej i że pozostaję w dobrych stosunkach z Tally Kokulem i rządem Charona.

Czy myślałaś kiedyś o wyjeździe stąd? — spytałem. — Podobno są takie miejsca, gdzie odmieńcy żyją razem. Pewnie byłoby ci tam znacznie… łatwiej.

— O tak, jest takich miejsc sporo — przyznała. Ale to przecież tutaj są te gnoje, które tak mnie urządziły i tylko tutaj mogę to usunąć… albo zyskać szansę, żeby ich usunąć.

Poruszała przy tych słowach swymi ludzkimi ramionami i dłońmi, pozwalając mi zauważyć, że każdy z jej palców zakończony był nie tyle paznokciem, co prawdziwym, zakrzywionym szponem.

— No cóż, czas na mnie — powiedziałem, nie usprawiedliwiając się, a jedynie stwierdzając fakt. Czekał na mnie bowiem już wózek mający odwieść mnie do miasta. — Miło się z tobą rozmawiało. A jak mi się uda nakryć tego twojego pana Gneezera z łapą w kasie, gwarantuję ci, że nie zapomnę przekazać go w ręce Mistrza Kokula.

— To byłaby coś! — zachichotała złośliwie — przerwała na moment dla zaczerpnięcia oddechu, i dodała już łagodniej: — Słuchaj. Jeśli będziesz tu jeszcze kiedyś w okolicy, to zatrzymaj się i porozmawiaj ze mną. Większość ludzi traktuje mnie jak śmiecia. Od bardzo dawna jesteś pierwszą osobą, która była dla mnie miła i potraktowała mnie jak… istotę ludzką. — Zrobię to — przyrzekłem.

Ruszyliśmy, każde w swoją stronę, ja jednak zatrzymałem się po chwili i zawołałem:

— Hej… a jak masz na imię?

— Darva — krzyknęła. — Ponieważ nie mam teraz rodziny, jestem po prostu tylko Darvą.

Skręciła w boczną ścierkę i odeszła. Patrzyłem za nią, obserwując jej pełne gracji ruchy. Zapamiętałem też sobie imiona Gneezer i Izil. Pewnego dnia rozliczę się z nimi.


Mijały miesiące, a ja coraz bardziej wrastałem w nowe otoczenie i z przyjemnością wykonywałem swoją pracę. Zala nauczyła mnie pływać i korzystaliśmy często z ciepłych wód zatoki. Nauczyłem się również żeglowania, chociaż nie było mnie stać na kupienie żaglówki i byłem zmuszony pożyczać łodzie od innych. Zala pracując przy tkaniu, oszczędziła dość pieniędzy, byśmy mogli sobie kupić parę importowanych rowerów, jak się okazało, z Cerbera. Dzięki temu zwiększył siej zasięg moich wędrówek i miałem trochę wysiłku fizycznego w okresach, kiedy nie padało.

Od czasu do czasu do zatoki zawijały duże statki żaglowe, by zabrać nasze produkty i przywieźć to, co nam było potrzebne. Statki robiły na mnie ogromne wrażenie. Chociaż z tego, co wiedziałem, na Cerberze budowano duże stalowe statki, importowanie tutaj czegoś tank wielkiego i ciężkiego było zupełnie nieopłacalne. Statki na Charonie budowane były z twardego, miejscowego drewna i dlatego właśnie były tak imponujące. Zauważyłem, że odmieńcy stanowią bardzo wysoki procent załóg. Pewne ich odmiany były szczególnie użyteczne przy pracach związanych z ożaglowaniem i olinowaniem statków, a także przy załadunku i wyładunku towarów. Pozostawali oni jednak na ogół na pokładzie, kiedy statek znajdował się w porcie, chociaż raz czy dwa wydawało mi się, iż widzę wypełnione nimi szalupy zdążające ku Parhara Point, gdzie podobno znajdowała się kolonia odmieńców.

Tallyego Kokula widywałem rzadko, trzymał się bowiem na uboczu i zajmował swoimi „badaniami”, a mnie nieczęsto bywał potrzebny. Jego czele zabawiali się od czasu do czasu niewłaściwie, tak że zmuszony byłem kilkakrotnie przesłać mu notatkę czy wpaść nawet do niego osobiście, jeśli tylko mogłem go zastać, by prosić o interwencję i utrzymanie ich w ryzach. Byli to przeważnie młodzi chłopcy, tyle że dysponujący znacznie większą mocą niż większość przeciętnych młodzieńców w ich wieku. Zastanawiałem się nieraz, co działo się z czelami płci żeńskiej, po czym doszedłem do wniosku, że dla kogoś, kto jest w stanie przemienić młodą kobietę w jakiegoś hybrydowego stwora, utrzymanie w tajemnicy płci swoich własnych i obiecujących czelów nie może stanowić problemu.

Niewiele docierało też do mnie informacji z centralnego rządu Charona, jeśli nie liczyć rutynowej korespondencji i instrukcji niezbędnych w mojej pracy. Sytuacja ta bardzo mi odpowiadała. Dlatego byłem bardzo zaskoczony, kiedy pewnego dnia wszedł do mnie jeden z urzędników i poinformował, że przybył właśnie bardzo ważny gość i oczekuje mnie w gabinecie Kokula.

— Radzę się pośpieszyć — dodał, wstrząsając się lekko. — Takiego chyba jeszcze nie widziałeś.

To wystarczyło, żebym popędził tam bez zwłoki. Już wchodząc do wewnętrznego gabinetu wiedziałem, co mój urzędnik miał na myśli. Zanim jeszcze ujrzałem naszego gościa wyczułem, iż coś jest bardzo ale to bardzo nie w porządku. Nie był to tylko mój stary „szósty zmysł” agenta czy jakiś inny, zwykły w takich wypadkach, niepokój — było to jak najbardziej realne, materialne nieomal uczucie niepokoju, prawie lęku, takie jakie występuje, kiedy masz włożyć rękę w wilgotny i ciemny otwór, nie wiedząc, co się znajduje po jego drugiej stronie.

Był wysoki i szczupły, ubrany od stóp do głów w czarną skórę zdobioną srebrnymi i złotymi deseniami. Twarz widoczna spod czarnego kaptura była bardzo szczupła i bardzo groźna. Jednak tym, co mnie najbardziej w nim uderzało, były oczy; wydawało się, że jest w nich coś dziwnego, nie całkiem ludzkiego. Ich źrenice nie były ciemne, ale robiły wrażenie przezroczystych, jak gdyby były oknami prowadzącymi do jakiegoś niezgłębionego, innego wymiaru. Efekt przez nie wywoływany mógłby odebrać odwagę każdemu. Kokul też to wyczuwał i po raz pierwszy, odkąd go poznałem, widziałem, że jest zaniepokojony. Ten mężczyzna nie był na pewno zwykłym człowiekiem. Był Mocą, groźną, potężną mocą nieznanego rodzaju. Zauważyłem, że chociaż dokoła było dość foteli, mężczyzna stał, jakby chciał zanegować i zneutralizować nastrój związany z normalną towarzysko sytuacją. Ja jednakże skinąłem głową Tullyemu i usiadłem. I tak zresztą głową sięgałem temu mężczyźnie jedynie do piersi. Nigdy przedtem, nawet w obecności Darvy, nie czułem się tak mały i tak słaby.

— Park, to jest Yatek Morah, z Zamku — powiedział Tully i w głosie jego wyczułem niepewność. Wstałem i wyciągnąłem rękę, ale Morah kompletnie ją zignorował. Usiadłem więc.

— Jakieś problemy? — spytałem w najbardziej naturalny sposób, na jaki było mnie stać.

— Robię przegląd — odparł mężczyzna głosem zimnym i pozbawionym wszelkiej emocji, przypominającym głos robota z linii produkcyjnej. W ustach żywego człowieka był on irytujący, szczególnie na tej planecie, gdzie w ogóle nie mogło być robotów. Są pewne problemy związane z bezpieczeństwem terenów przybrzeżnych. Zdarzały się wypadki pirackich uprowadzeń statków na pełnym morzu. Znikały szybowniki z bardzo ważnym, powiedziałbym żywotnie ważnym, ładunkiem. Niebezpieczeństwo zagroziło też kilkakrotnie bardzo ważnym osobom. Moim zadaniem, jako Szefa Ochrony, jest skończyć z taką sytuacją.

Patrzyłem na Tullyego w autentycznym zdumieniu. — Pierwszy raz słyszę o czymś podobnym.

— Ja, co prawda, słyszałem pewne pogłoski — odezwał się czarc. — Nie dotyczyły one jednak tych okolic.

— Właśnie dlatego tu jestem — powiedział Marah. — W ciągu ostatnich trzech tygodni zaatakowano bezpośrednio lub pośrednio, sześćdziesiąt — osad, położonych na południu i wschodzie wybrzeża. Zanotowano również ponad dwa tuziny incydentów w głębi lądu. Każda praktycznie społeczność na terenie o powierzchni przekraczającej dwa tysiące kilometrów kwadratowych została w jakiś sposób tym dotknięta. Każda, z wyjątkiem Bourget. Przesyłki, zapisy i co tylko, zostały zniszczone lub uszkodzone wszędzie, z wyjątkiem materiałów wysyłanych do i z obrośniętego tłuszczem, bogatego Bourget. Interesujący zbieg okoliczności, nieprawdaż?

— Przyznaję, że nie wygląda to na przypadek odparłem. — Ale nie mam najmniejszego pojęcia, kto mógłby to zrobić i gdzie mógłby ten ktoś być. Jestem tu już od… od pięciu miesięcy i muszę powiedzieć, że nigdy przedtem nie spotkałem bardziej prostolinijnej i bardziej otwartej kultury od tej miejscowej.

— Kultury, która odmawia uznania Królowej i która ma największą na planecie liczbę czcicieli Niszczyciela — warknął Morah. — Kultury posiadającej środki, by wzniecić rebelię na dużą skalę.

— Tyle że jedyną rzeczą, jakiej pragną Unityci to pozostawienie ich w spokoju — zauważył Kokul.

Z ich punktu widzenia znajdują się oni jakby na innej planecie i chcieliby, żeby tak już pozostało.

— Tak to rzeczywiście wygląda — zgodziłem się z moim przedmówcą.

— Nie próbowałeś nawet zdusić tego kultu Niszczyciela — zauważył Szef Urzędu Ochrony.

— A cóż ja mogę zrobić? — Kokul wzruszył ramionami. — To przecież zawór bezpieczeństwa w przypadku takiej właśnie kultury, a ci, których schwytałem, byli autentycznymi fanatykami. Poza tym mają oni wśród siebie kogoś o wielkiej mocy; wiedzą dostatecznie wcześnie o moich zamiarach, bo potrafią się zmienić i przenieść gdzie indziej, kiedy tylko uzyskam informacje o miejscu ich pobytu. Zupełnie jak gdyby mieli kogoś w moim własnym laboratorium.

— Może i mają — odparł Morah. — Może już zbyt długo tu jesteś, Kakulu.

Twarz czarownika poczerwieniała. Wstał z fotela. Nigdy przedtem nie widziałem jego gniewu i muszę przyznać, że wyglądał bardzo groźnie.

— Czy podajesz w wątpliwość moją lojalność? Nawet ty nie masz prawa tego czynić, Morahu!

Ten wysoki, niesamowity mężczyzna pozostał jednak nieporuszony.

— Mam wszelkie prawo robić to, co uważam za konieczne — odparł.

Wyglądało jednak na to, iż uświadomił sobie nagle, że przekroczył granice dyplomacji, pozwalającej uzyskać współpracę bez konfliktów, bowiem zaraz dodał:

— Nie podaję w wątpliwość twej lojalności. Gdyby tak było, postawiono by cię przed Synodem, jak dobrze wiesz. Nie, ja jedynie zauważyłem, że jesteś tutaj już bardzo długo. Tobie odpowiada to miasteczko i jego odosobnienie, a ponieważ utrzymujesz bliskie stosunki z ludźmi, ich stosunek do ciebie jest równie bliski. Być może posiadasz moc niezbędną, — by wykonać to, co należy wykonać, jednak brak ci do tego woli. Ja takich problemów nie mam.

Słowa te tylko częściowo uspokoiły Kokula, który ponownie usiadł w fotelu.

— Zwołasz całą serię zgromadzeń wszystkich mieszkańców miasteczka — powiedział Morah. — Mają się stawiać w pięćsetosobowych grupach co godzinę… i nie obchodzi mnie, czy to zdezorganizuje normalne życie na dzień czy dwa. Podobnie postąpię z Firmami. O ile właściwie rozumiem Unitytów, byliby oni jeszcze mniej tolerancyjni od nas samych, gdyby odkryli w swych szeregach czcicieli Niszczyciela. My ich zdemaskujemy. Pozwolimy, by twoi wspaniali wieśniacy zobaczyli wreszcie, kto jest kim. A następnie zlikwidujemy ten kult w Bourget.

— Co konkretnie zamierzasz uczynić? — spytałem, usiłując patrzeć wprost w te niesamowite oczy.

— Moje najlepsze oddziały w tej chwili zamykają miasteczko szczelnie zarówno od lądu, jak i od morza — odpowiedział. — Dla tej bandy zdrajców nie będzie drogi ucieczki. Bądźcie obecni jutro na pierwszym, porannym zgromadzeniu. Prawdopodobnie następne okażą się zbędne. Sądzę, że dla was obydwu to ćwiczenie okaże się pouczającym doświadczeniem.

Загрузка...