Rozdział dziesiąty Decyzja pod iglicami

Pod pewnymi względami te trzy tygodnie były prawdziwą idyllą. Nieco mnie to martwiło, że tak właśnie o nich myślałem: Przyznać muszę, iż polubiłem Darvę. Odkryłem nawet w sobie zaczątki — jakichś uczuć, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Fakt, że mogę odczuwać coś podobnego, był ciosem w moje własne wyobrażenie o sobie, do jakiego byłem przyzwyczajony — silny, odpowiedzialny, pozbawiony wszelkich emocji agent Konfederacji, który nie potrzebował niczego i nikogo… nigdy. Którego zrodzono, wychowano i wyszkolono po to, by był ponad takimi niewiele znaczącymi uczuciami jak lojalność, przyjaźń…, miłość? Czyż to nie ja sam zaledwie kilka miesięcy temu nie byłem w stanie podać Zali znaczenia tego słowa? Czy to możliwe, zastanawiałem się, że samotność nie jest przypadłością, na którą cierpią wyłącznie podludzie? Czyżbym w rzeczywistości był równie obcy swojej kulturze, jak Darva była obca swojej? Wiedziałem, że takie myśli są niebezpieczne. Uderzały one bowiem w główny system wartości Konfederacji, w system; w który ciągle jeszcze sądziłem, że wierzę.

Czy jednak w tym naszym pędzie do perfekcji nie pozostawiliśmy jakichś dziur w ludzkiej psychice? A może to tylko to nowe ciało, nowa postać, nowe hormony i co tam jeszcze, stworzyły te wszystkie dziury, których przedtem tam w ogóle nie było? Przez moment chciałem, żeby to drugie okazało się prawdziwe… Chociaż, z praktycznego punktu widzenia, nie miało to żadnego znaczenia, skoro i tak już mnie w jakiś sposób dotknęło.

Kilkakrotnie podczas tych naszych trzytygodniowych wędrówek poprzez dżunglę Charona miałem ochotę wyjawić Darvie moją tożsamość, opowiedzieć o swej misji, zawsze jednak potrafiłem się powstrzymać. Nic przecież bym nie zyskał, mówiąc o tym teraz, a mieliśmy przed sobą jeszcze mnóstwo czasu. Niemniej, poznałem ją bardzo dokładnie. I spodobało mi się to, co odkryłem. Była bystra i uczyła się szybko, oczarowana moimi opowieściami o pograniczu i o światach cywilizowanych, których nigdy nie zobaczy. Nie miała zbyt wielkich trudności ze zrozumieniem problemu, jaki stanowił układ: obcy — czterej władcy, choć podejrzewam, że wyobrażała sobie tych obcych jako jakiś inny gatunek odmieńców. Kiedy jest się zieloną, ma się dwieście piętnaście centymetrów wzrostu, róg i ogon, pojęcia „obcy” i „nieczłowieczy” wydają się znaczyć coś innego. Rozumiała jednak, że w tym wypadku „obcy” oznaczał nie kształt materialny, lecz umysł. Jeśli, co podejrzewałem, Morah był obcym, to dla niej fakt ten był wystarczający, aby przyłączyć się do misji ratowania ludzkości; tej ludzkości, której częścią sama już nigdy nie będzie.

Niektóre aspekty mojego nowego kształtu fizycznego wywierały zdecydowany wpływ na mój umysł. Stwierdziłem, że coraz łatwiej ulegam emocjom i coraz bardziej jestem ich świadom. Zachowałem, co prawda, wszystkie moje umiejętności, które wyniosłem ze specjalnego wyszkolenia, jednak wszystko odczuwałem z intensywnością, o której istnieniu nie miałem uprzednio pojęcia; intensywnością, która miała zarówno pozytywne, jak i negatywne strony.

Nasz nowy kształt fizyczny, nazwany przeze mnie krótko darvą, nie był taki zły. Byliśmy bardzo silni i pomimo dużych rozmiarów, potrafiliśmy wtopić się w zieleń otoczenia, a w razie potrzeby biec znacznie szybciej od człowieka. Szpony stanowiły skuteczną broń, choć nie musieliśmy ich używać w tej funkcji, służyły także do cięcia i krojenia pożywienia, czymkolwiek ono było; nie sprawiały nam one żadnych kłopotów, bowiem skórę mieliśmy grubą i twardą… a woda spływała po niej jak po przeciwdeszczowej pelerynie.

Nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że nas szukają. Wiele razy widzieliśmy szybowniki, czasami tuż ponad szczytami drzew i w pobliżu polanek. Widywaliśmy załogi szybowników, złożone z żołnierzy wypuszczających serie z broni maszynowej w kępy drzew, by przestraszyć każdego, kto się tam ewentualnie znajdował i wykurzyć go na otwarty teren. Drogi bezustannie były patrolowane przez groźnie wyglądających żołnierzy i towarzyszących im miejscowych. Mimo to, tak długo, jak długo udawało nam się nie napotkać na swej drodze jakiegoś czarca czy czela, nie mieliśmy szczególnych problemów z unikaniem naszych prześladowców.

Jedyna przygoda przydarzyła nam się pod koniec naszej wędrówki przez dżunglę. Przyzwyczailiśmy się do niej bez trudu, choć dla większości ludzi byłaby miejscem bardzo groźnym. Nasza skóra była zbyt twarda, by mogły jej zaszkodzić wszechobecne insekty, a dla drapieżników byliśmy zbyt silni. Przedzieraliśmy się z równą łatwością przez gąszcza i liany, jak i przez grząskie błota. Prawdę mówiąc, było to wspaniałe miejsce, nieskończenie piękne i fascynujące. Choć sobie tego zupełnie nie uświadamialiśmy, to, co się z nami wówczas działo, w języku psychologów nazywane jest „powrotem do natury” i oznacza całkowite przystosowanie się do środowiska, w którym się przebywa. A do takiego środowiska, jak się wydaje, my dwoje byliśmy wręcz stworzeni.

Uzmysłowiliśmy sobie to dopiero wtedy, gdy wpadliśmy na bunhara. Już wcześniej napotkaliśmy wiele dużych stworzeń zamieszkujących dżunglę i bagna, wśród nich były setki takich, o których istnieniu nie miałem pojęcia, jednak na ogół udawało nam się omijać je z daleka, a one wydawały się akceptować naszą obecność. Jednak ten bunhar był zupełnie inny. Nie wiem, co zrobiliśmy nie tak. Możliwe, że znajdował się on w okresie rui i wyczuł Darvę. W każdym razie nie starał się nas unikać; rzucił nam wyzwanie rycząc i szczerząc kły. Przyznaję, że odniosłem wrażenie, jakby on cały składał się jedynie ze swych ostrych i groźnych kłów.

My sami, jeśli nie liczyć przerośniętych i podobnych do kłów siekaczy, dysponowaliśmy w naszych ludzkich twarzach i szczękach typowym uzębieniem wszystkożerców. Stawiało to nas na przegranej pozycji, staraliśmy się przeto go ominąć, jednak bez rezultatu. Wyglądało na to, że przyjdzie nam stoczyć walkę. Poczułem nagle — silniejszy niż kiedykolwiek przedtem — przypływ adrenaliny do krwi, czy coś w tym sensie. Patrząc na tego szczerzącego kły jaszczura, zacząłem odczuwać złość i wściekłość, tym bardziej że do moich uszu doszły zwierzęce pomruki Darvy. Bez zastanowienia zaatakowaliśmy zbliżoną do nas rozmiarami bestię, rzucając się na nią z opuszczonymi głowami i wystawionymi do przodu rogami.

Bunhar miał co prawda kły, ale był bez rogu, a poza tym, jak sądzę, zupełnie nie spodziewał się naszego ataku. Wyprostował się i wsparł na ogonie, by ochronić głowę. Nasze dwa rogi wbiły się w jego klatkę piersiową, a szpony darły jego ciało. Wyrwaliśmy rogi i powtórzyliśmy manewr, i jeszcze raz, a on ryczał z bólu i wściekłości, zalewając i siebie, i nas posoką. Darva obróciła się wówczas i — wsparłszy się na ogonie dla większej skuteczności — swą potężną nogą podcięła jego prawą łapę i obaliła na ziemię.

W jednej sekundzie byliśmy dosłownie na nim, wbijając rogi w odsłonięty kark i rwąc jego ciało na kawałki. Biedne stworzenie nie miało najmniejszej szansy od samego początku, nie tylko z powodu braku rogów, ale dlatego że my, choć atakowaliśmy jak zwierzęta, mieliśmy nad nim przewagę, bo stosowaliśmy całkiem ludzką taktykę walki. Zwierzę zginęło, a my nie odnieśliśmy żadnych obrażeń, prócz kilku zadrapań.

Bunhar był martwy, a nasz gniew, wściekłość i poczucie bezmyślnej mocy trwały nadal i pozwoliły nam pić skrew martwego zwierzęcia, rwać i pożerać surowe mięso, aż do zupełnego nasycenia. Odprężyliśmy się dopiero wtedy, gdy skończyliśmy jeść i ogarnął nas letarg. Emocje ucichły i powróciły racjonalne myśli.

Przez chwilę milczeliśmy. Wreszcie Darva spojrzała na mnie, tak samo zachlapanego krwią, jak ona sama, po czym zerknęła na ścierwo, do którego już zlatywały owady. Zapewne lada moment pojawią się padlinożercy.

— Mój Boże, co też uczyniliśmy najlepszego? — jęknęła.

Spojrzałem na nią, na resztki bunhara, i znowu na nią. Pokręciłem głową w zdumieniu.

— Wygląda na to, że jesteśmy w większym stopniu zwierzętami, niż ty sama sądziłaś.

Robiła wrażenie oszołomionej i trochę przerażonej.

— Nie… nie chodzi mi o bunhara. Sam się o to prosił. Chodzi o to, co stało się potem — umoczyła dłoń w krwi zwierzęcia, powąchała posokę, po czym zlizała ją sobie z palców. — Na Boga, Park… to było tak wspaniałe uczucie! A ten smak…

— Wiem — odparłem znużonym głosem.

Całe to doświadczenie zaczynało gdzieś odchodzić, pozostawiając po sobie jedynie uczucie zmęczenia, ból mięśni i świadomość zadrapań. Wiedziałem, że ona czuje się dokładnie tak samo.

Davra jednak jeszcze ciągle była oszołomiona.

— Od… od dwóch lat jestem tym, czym jestem, a nigdy przedtem nie czułam się tak, jak teraz, i nigdy niczego podobnego nie zrobiłam.

— Ten Isil miał więcej wyobraźni, niż sądziłaś pokiwałem ciężko głową. — Podejrzewam, że miało to być następne stadium w przypadku twojego oporu, a opór przecież stawiałaś. W tamtym czasie mógł to być dobry pomysł. Gdyby przemiana zawiodła, wysłaliby cię na bagna, gdzie twe instynkty zwierzęce zyskałyby wkrótce przewagę nad ludzkimi odruchami. Zdziczałabyś i albo dołączyła do jakiegoś stada bunharow, albo też wróciła na kolanach do nich.

Zamilkłem na chwilę.

— Mimo wszystko, nie jest tak źle.

— A cóż, do diabła, jest w tym dobrego? — popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie. — Zważ tylko: my… oboje… zabiliśmy tę masę mięśni i kłów, i to bez większego wysiłku. Instynktownie wykorzystaliśmy naszą broń biologiczną. Prawdopodobnie ten stwór jest od nas cięższy o kilkaset kilogramów i urodził się już jako drapieżca. A przecież my okazaliśmy się znacznie groźniejszymi drapieżcami. Ten manewr zakończony jego obaleniem uchronił nas przed poważniejszymi obrażeniami. Wykonałaś go niemal automatycznie, a na pewno nie przyszedłby on w ogóle do głowy, w której tkwiłby tak malutki móżdżek jak u bunhara. Teraz to my jesteśmy tutaj panami. Królem i królową charonejskich puszczy, panami całkowicie przystosowanymi do środowiska. Nie mamy się czego obawiać tak długo, jak długo pozostajemy w tym swoim żywiole.

— Ale… ta krew! Boże! To był szok; to przypominało orgazm. Było jak supernaładowanie, pobudzenie wywołane najlepszym z narkotyków! Jeszcze teraz, pomimo odrazy, łaknę tego smaku.

Miała rację. Odczuwałem podobne wrażenia i nie można było ignorować tego faktu.

— No cóż — westchnąłem. — Zapewne uda nam się zachować nad sobą kontrolę i nie poddawać się temu zbyt często. Jesteśmy teraz zabójcami, Darvo. Naturalnymi drapieżnikami. To rachunek, jaki płacimy za naszą fizyczną strukturę i musimy ten fakt zaakceptować.

— No… nie wiem — nie wyglądała na przekonaną. — Park… a gdyby to był człowiek? Jeden z tych żołnierzy?

Teraz dopiero moje wyszkolenie dało osobie znać; umysł zaczął sortować i analizować fakty, wybierając najbardziej optymalną drogę działania. Wiedziałem, że dla Darvy będzie to znacznie trudniejsze; ale w końcu i ona zaakceptuje podstawowe fakty i nauczy się z nimi żyć.

— Nie jesteśmy już ludźmi, Darva — powiedziałem bez ogródek. — Jesteśmy kimś zupełnie innym. Szczerze mówiąc, tak długo, jak długo to człowiek właśnie jest naszym wrogiem, równie łatwo przyjdzie mi przebić go włócznią czy też zastrzelić.

— Ale… kanibalizm! — wstrząsnął nią dreszcz.

— Gdybym zjadł ciebie, to byłby kanibalizm powiedziałem, siląc się na rozsądek. — Jednak człowiek to tylko jeszcze jedno inteligentne zwierzę.

— No… nie… wiem — potrząsnęła głową.

— Musisz to zaakceptować, Darvo. W przeciwnym razie oszalejesz — powiedziałem. — Nie przejmuj się tak bardzo. Kiedy znajdziemy się wśród swoich, w inteligentnym towarzystwie, gdzie żywności jest pod dostatkiem, nasz obecny stan nie będzie żadnym problemem. Jak teraz, tutaj, w tej dżungli.

Nie odezwała się już więcej, a potem pozwoliliśmy, by sen oddalił od nas ostatnie przeżycia. Kiedy się zbudziliśmy, było już niemal całkiem ciemno, mimo to znaleźliśmy w pobliżu strumień i jedno drugiemu zmyliśmy z siebie zakrzepłą krew. Od razu poczuliśmy się bardziej ludźmi niż drapieżcami.

A jednak Darva nie mogła powstrzymać się przed zadaniem tego pytania:

— Park… ci obcy, o których mówiłeś. Czyż my sami nie jesteśmy obcymi? Szczególnie teraz?

Nie potrafiłem znaleźć gotowej odpowiedzi. Pomimo całego tego moralizowania, następnego dnia znowu powtórzyliśmy naszą orgię… I to z pełną premedytacją. Tym razem znaleźliśmy sobie samicę uhara ze złamaną nogą, pozostawioną na śmierć przez własne stado. Nie mogliśmy się oprzeć nadarzającej się sposobności, tym bardziej że zdobyczą była łatwą, a i łatwiej nam było bronić się przed wyrzutami sumienia, skoro to stworzenie i tak by zginęło, na dodatek w cierpieniach. A przecież łatwość, z jaką nam przyszło podjąć tę decyzję i emocje towarzyszące „antycypacji” — to chyba właściwe określenie — zabójstwa, martwiły mnie teraz bardziej niż Darvę. Całe moje życie i wyobrażenie, jakie miałem osobie, oparte były na absolutnej pewności, że posiadam umiejętność zachowania nad sobą stałej i pełnej kontroli, że potrafię analizować i oceniać każdą sytuację za pomocą chłodnej, pozbawionej wszelkich emocji, logiki. Poddanie się takim niskim, zwierzęcym — zwierzęcym w sensie dosłownym — instynktom było więcej niż niepokojące.

Jeśli chodzi o polowanie i zabijanie, ludzie czynili to w stosunku do zwierząt od zarania dziejów. I chociaż cywilizowane światy znały mięso wyłącznie w postaci syntetyzowanej, to jednak mieszkańcy pogranicza znali je w takiej samej formie, jak ich starożytni przodkowie z Ziemi. Tu, na Charonie, ludzie zarabiali na życie, trudniąc się myślistwem i rybołówstwem i zjadali to, co upolowali, a z pracy — swej czerpali przyjemność. Fakt zaś, że ludzie z Montlay i Bourget, i nie tylko, mełli, kroili, gotowali i przyprawiali mięso, a tym samym nie myśleli o nim jak o zwierzęciu, które trzeba zaszlachtować, nie mógł im przecież zagwarantować całkowitego spokoju sumienia. My z Darvą byliśmy podobni, tyle że eliminowaliśmy te — element hipokryzji. Z tego punktu widzenia łatwiej nam było wejść w role drapieżców.

„Organizm Wardena”, zawiadujący wszystkim, co działo się w naszych ciałach, również wydawał się mieć bardzo praktyczne podejście do zaistniałej sytuacji. Po trzecim polowaniu i trzeciej uczcie poczułem w ustach dziwne i nieprzyjemne odrętwienie. Wspomniałem o tym Darvie i szybki rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że w nas obojgu zachodzą pewne zmiany. Nasze zęby stawały się ostrzejsze, a kły coraz dłuższe i grubsze. Bez żadnych dodatkowych czarów zamienialiśmy się w prawdziwych mięsożerców.

Tego rodzaju modyfikacja nie mogła mieścić się w jakichś dalekosiężnych planach takiego czela jak Isil. To po prostu znajdujące się w nas „wardenki” w jakiś sposób wyczuły zmiany w naszym stylu życia i wprowadzały te zmiany, by nas do niego dostosować. Na co; tak naprawdę, one reagowały? — zastanawiałem się. Czy na zmianę warunków fizycznych? Wydawało się to mało prawdopodobne… Darva już od dawna miała tę postać, ja zaś krótko, a przecież transformacja zachodziła właśnie teraz. Doszedłem do wniosku, że to zmiana naszego psychicznego nastawienia do całej tej sytuacji stanowiła mechanizm wyzwalający przemiany. Korman powiedział, że wszyscy dysponujemy mocą. Być może ten proces był bardziej złożony, niż on sam sądził.

Pociągało to jednak za sobą jeszcze bardziej tajemniczy problem: skąd o tym wszystkim wiedziały „organizmy Wardena”? Czel taki jak Isil, a nawet potężny czarc, jak Korman, nie dysponowali umysłem zdolnym przeprogramować dosłownie każdą komórkę, zdolnym nakazać przyśpieszonym wzrost, zdolnym uporządkować wszystkie komórki i wszystkie molekuły w taki układ, który stworzyłby funkcjonalnego biologicznie odmieńca. Naturalnie komputery Konfederacji dokonałyby tego bez trudu, choć takie eksperymenty uznawano za nielegalne. Jednak tutaj kobieta czy mężczyzna mogli po prostu pomachać czarodziejską różdżką, wymamrotać jakieś słowa i w niewiadomy sposób wymusić przemianę istoty ludzkiej w coś innego… coś, co było w stanie poprawnie funkcjonować.

Miałem przed sobą wiele elementów prawdziwie zadziwiającej układanki, ale nie posiadałem przesłanek i narzędzi, pozwalających ułożyć z nich jakąś całość. Po raz pierwszy od bardzo dawna pomyślałem o moim odpowiedniku, o sobie samym, tam na górze, gdzieś poza Rombem Wardena. Czy otrzymuje on w dalszym ciągu informacje, pomimo mojej transformacji? A jeśli otrzymuje informacje od nas wszystkich z tych czterech Wardenowskich światów, czy udało już mu się ułożyć w całość te elementy, skoro dysponuje on potężnym komputerem i ma na swych usługach całą wiedzę Konfederacji?

Nie czułem już do niego nienawiści. Teraz i tutaj, będąc tym, czym byłem, nie miałem pewności, czy mu zazdroszczę.


W ostatnim tygodniu zbliżaliśmy się powoli i bardzo ostrożnie do punktu kontaktowego, który Darva wybrała jako najbardziej bezpieczny. Znajdował się on około kilometra od głównej drogi, w pęknięciu skały w pobliżu wodospadu. Podchodziliśmy do niego ostrożnie i nie wprost. Darva miała wątpliwości, czy v ogóle powinniśmy tam iść, szczególnie teraz.

— Bardzo nam tu dobrze — argumentowała. — Sam powiedziałeś, że jesteśmy stworzeni do życia w dżungli. A gdy wrócimy, to będą znowu walki i znowu same kłopoty.

— To, co mówisz jest prawdą — przyznałem. Jednak ja myślę o czymś więcej niż tylko o tobie i sobie. Przede wszystkim muszę wiedzieć, muszę odkryć, co tu, do diabła, się dzieje, a czuję się szczególnie odpowiedzialny, ponieważ wiem, że Charon może ulec całkowitej zagładzie, wraz z naszą piękną dżunglą. I jeszcze coś. Jeśli zwyciężymy i jeśli ten Koril okaże się człowiekiem honoru, możemy zakończyć tę głupią dyskryminację odmieńców. Potrzebna im jest własna ziemia i Moc. W przeciwnym razie, ktoś zawsze będzie sprawował nad nimi kontrolę i zawsze im będzie zagrażał. Posiadając Moc moglibyśmy tu stworzyć nową rasę, a nawet kilka ras.

Obawiam się, że Darva nie podzielała mniej ciekawości i mojej wizji, ale przynajmniej rozumiała, że nie można mnie powstrzymać… i nie miała ochoty znowu pozostać sama i samotna.

Ostrożnie zbliżaliśmy się do skał. Pozwoliłem, by szła przodem, bo znała układ terenu z tych swoich map. Była bardzo ostrożna. Jakieś pięćdziesiąt metrów od polany, kiedy ryk wodospadu stał się już całkiem głośny, zastygła bez ruchu, ową nieruchomością, którą oboje potrafiliśmy osiągnąć i która ciągle była nas w stanie zadziwiać. Ja również automatycznie znieruchomiałem.

Spadające wody zagłuszały większość dźwięków, wobec czego zacząłem się rozglądać wokół, wyczuwając zapewne to samo, co i ona. Wiedziałem, że jest to jeszcze jedna z tych cech zwierzęcych, które albo nabywaliśmy teraz, albo po prostu odkrywaliśmy w sobie. W pobliżu znajdowali się inni. Nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy ich, ale wiedzieliśmy, że tam są.

Koncentracja na tym jednym aspekcie nasze — go położenia wywoływała ciekawe uczucie. Uświadomiłem sobie, że odczuwam coś całkowicie nowego, coś, co nie mieści się w moich dotychczasowych doświadczeniach. Po raz pierwszy świadomie odczuwaliśmy istnienie naszych „wardenków” — naszego wa, jak nazwała to stara kobieta — i że nie były one odizolowane od świata i samotne. W jakiś sposób nitki energii, niewiarygodnie cienkie, wysyłały i odbierały sygnały ze wszystkich kierunków. Nie, to nie całkiem tak… to nie były sygnały; przypominało to raczej łączność bezpośrednią, fale o najbardziej podstawowej i mikroskopijnej naturze; otwarte kanały łączności z drzewami, trawą, skałami, tym, co znajdowało się w powietrzu… ze wszystkim wokół nas. A więc tak odczuwali to czarty i tego Korman nie był w stanie mi opisać.

Dżungla tętniła życiem, wypełniona nie tylko wszelakimi formami życia, ale i „organizmami Wardena”. Dżungla żyła, a my byliśmy jej częścią. Cóż za wspaniałe, odurzające uczucie, niepodobne do niczego, co znałem wcześniej.

Nagle uświadomiłem sobie, czym jest to, co oboje z Darvą wyczuwamy. Zarówno w nas, jak i w większości otoczenia „wardenki” zazwyczaj były pasywne, połączone co prawda z innymi, ale nie wysyłały ani nie odbierały żadnych sygnałów. A teraz wokół nas były takie, poprzez które dokonywano transmisji. Nie byli to więc odmieńcy; z tego, co wiedziała Darva, wynikało, że niewielu spośród nich dysponowało jakąś znaczącą mocą, a nawet jeśli tak było, została ona zablokowana rzuconym czarem. Zatem czele, niscy rangą, ale jednak czele. A to oznaczało, że tu są ludzie.

Dostrajając mój Wardenowski zmysł tak precyzyjnie, jak tylko umiałem, spróbowałem zlokalizować źródło tych emanacji… I udało mi się. Jeden człowiek znajdował się jakieś dziesięć metrów od Darvy, za dużym drzewem. Drugi około piętnastu metrów z przeciwnej strony. Trzeci tuż przy wodospadzie… a czwarty, na jego szczycie. Odkrycie ich, dzięki różnicom pomiędzy układami Wardenowskimi, wydawało się absurdalnie proste. Czy oznaczało to, że im równie łatwo przyszło odkryć n a s? Natychmiast doszedłem do wniosku, że jednak nie. Byli albo całkowicie nieświadomi naszej obecności, albo wzięli nas za bunhary. Gdyby było inaczej, już by nas zaatakowali.

W tym momencie ten, który znajdował się najbliżej Darvy, ten zza drzewa, wyszedł ze swego ukrycia. Nie patrzył jednak w naszym kierunku. Zresztą na tle zieleni, zakamuflowani przez samą naturę i tak bylibyśmy dla niego niewidoczni.

Okazało się, że jest to żołnierz; jeden z tych w czarno — złotych mundurach. Robił wrażenie odprężonego, a nawet znudzonego. Usiadł pod drzewem, nie wyjmując broni z kabury. Z jej kształtu rozpoznałem, że kryje laserowy pistolet. Jakże bardzo pragnąłem, by coś takiego znalazło się w moich dłoniach! Bo chociaż byliśmy oboje z Darvą sprawnymi maszynami do zabijania, to jednak nic nie mogło zastąpić pistoletu laserowego. Gdybym go teraz posiadał, załatwiłbym tego żołnierza niczym nie ryzykując.

Usłyszałem przerywany sygnał dźwiękowy i zobaczyłem, że mężczyzna sięgnął do pasa po małą krótkofalówkę. Powiedział kilka słów, a ja zorientowałem się, że ktoś mu odpowiedział, chociaż nie byłem w stanie usłyszeć treści tej rozmowy. Prawdopodobnie było to jedynie rutynowe sprawdzanie czujności.

Niestety, nie byliśmy małymi, delikatnymi stworzonkami. Stary Park Lacoch o wiele lepiej nadawałby się do tej sytuacji; był taki drobny i miał takie kocie ruchy. Musieliśmy się stąd wycofać. Mnie nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo, ale Darva znajdowała się zbyt blisko naszych prześladowców. Powoli, ostrożnie, sięgnąłem po spory kamień, zauważając mimochodem, że nawet Mamienie promieniują tymi Wardenowskimi falami.

Darva równie powoli i ostrożnie odwróciła głowę, zauważyła, co zamierzam i lekko skinęła głową, po czym ponownie skierowała wzrok na żołnierza.

Błyskawicznie i z całą mocą rzuciłem kamień. To nie był dobry rzut. Dłonie miałem stwardniałe i groźne, ale ramiona słabe. Mimo to kamień narobił hałasu za plecami żołnierza, a ten skoczył na równe nogi, obrócił się, błyskawicznie wyciągnął pistolet i rozejrzał się podejrzliwie. Kamień, jak już wspomniałem, nie był rzucony zbyt silnie i chociaż wylądował tam, gdzie trzeba, żołnierz zaczął przesuwać się w kierunku Darvy. Wydawało mi się, że dostrzegam, jak „zapalają” się jego „organizmy Wardena”, choć nie jest to na pewno właściwe słowo na określenie tego zjawiska. Wyczułem, jak kanały łączności pomiędzy jego „wardenkami” a tymi z otoczenia rozedrgały podejrzliwością, ciekawością, że się tak wyrażę, choć tak naprawdę mogłem jedynie zgadywać, co się w rzeczywistości stało.

Darva stała pochylona na tle szerokich liści i krzaków, zielonych jak ona sama i nawet ja miałbym kłopoty z dostrzeżeniem jej, gdybym nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie należało się więc obawiać zmysłów fizycznych przeciwnika, lecz zmysłu Wardenowskiego.

Z jakiegoś powodu nie zauważył jej jeszcze. Możliwe, że podświadomie zagłuszaliśmy jego kanały łączności, ale wiedziałem, iż wkrótce znajdzie się tak blisko, że w żaden sposób jej nie przegapi. Wiedziałem także, że musi skorzystać jeszcze ze swojej krótkofalówki.

W tym momencie podjąłem decyzję, mając nadzieję, że Darva zachowa przytomność umysłu i zareaguje właściwie w tym ułamku sekundy, który będzie miała do swej dyspozycji.

Mężczyzna zatrzymał się nie dalej jak dwa, trzy metry od niej, obrócił powoli i — co sobie natychmiast uświadomiłem — dostrzegł ją, wpierw swym Wardenowskim zmysłem, a potem, wiedząc już, że tam jest, wzrokiem. Uśmiechnął się krzywo.

— No, no! Odmieniec dysponujący Sztuką — odezwał się, najwyraźniej bardzo z. — siebie zadowolony. W tym momencie wyskoczyłem z ukrycia.

— Hej! — zawołałem wkładając wszystkie siły w skok mojego życia.

Kiedy głowa i pistolet mężczyzny skierowały się w moją stronę, Darva z półobrotu zadała mu uderzenie, które niemal oderwało mu głowę od reszty ciała. Palec żołnierza nacisnął spust i promień białoniebieskiego światła wystrzelił z broni, obracając w popiół gałąź wysoko nad moją głową.

Darva nie zatrzymała się, tylko ruszyła natychmiast w moim kierunku; ja jednak podbiegłem wprost do zabitego. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Wyrwałem pistolet z martwej dłoni żołnierza i okręciwszy się na ogonie popędziłem w dżunglę. Słyszałem za nami krzyk tego drugiego mężczyzny i usłyszałem raczej, niż zobaczyłem strzały z laserowego pistoletu.

Darva znajdowała się przede mną i znikała już w zaroślach. Kiedy upewniłem się; że jest w miarę bezpieczna, przybrałem typową dla kamuflażu postawę i czekałem.

Dwoje żołnierzy, mężczyzna i kobieta biegło wprost w dżunglę z pistoletami w dłoniach. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jakie kłopoty mogą mi sprawić moje przerośnięte łapy i szpony, jeśli chodzi o szybkość i precyzję, ale dotyk broni był tak uspokajający! A ja przecież byłem najlepszy! I cel nie był dalej niż dziesięć metrów. Z całkowitym spokojem nacisnąłem dwukrotnie spust, wypalając w ich piersiach dwa niewielkie, równiutkie, okrągłe otwory. Upadli do tyłu i znieruchomieli. Podszedłem do nich i tak szybko, jak potrafiłem, zabrałem ich broń i pasy z zapasowymi nabojami, po czym odwróciłem się i podążyłem za Darvą.

Wręczyłem jej jeden z pasów i pistolet z wyłączonym zasilaniem, po czym bez słowa ruszyliśmy biegiem w głąb dżungli. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się i wsparłszy na ogonach łapaliśmy oddech, próbując się nieco odprężyć.

— Niewiele brakowało — wykrztusiła z trudem. — Ale się opłacało — skinąłem głową.

— Opłacało? — zdziwiła się. — Dlaczego miałbyś podejmować aż takie ryzyko dla tych dwóch pistoletów? — poruszyła szponami. — Nam one są zupełnie niepotrzebne.

— Mylisz się — odparłem. — Żadne z nas nie jest szybsze od środków łączności, czy od dobrze mierzonego strzału — uśmiechnąłem się. — A i oni są od nich wolniejsi.

Pokręciła ze zdziwieniem głową.

— Był taki… słaby, kruchy — uniosła prawe ramię. — Rozbiłam mu czaszkę jednym uderzeniem.

— To prawda — przyznałem. — A przecież nasze ramiona są tym, co mamy najsłabsze. Nie bądź jednak zbyt pewna siebie. Ludzie zawsze byli najsłabszymi i najbardziej kruchymi istotami na wszystkich planetach, które zasiedlili i popatrz tylko, kto jest tam prawdziwym panem.

Spojrzała na mnie.

— No cóż, wygląda na to, że mamy wszystkie punkty kontaktowe z głowy. Skoro tu dotarli, to znaczy, że znają także inne.

— A jednak powinniśmy je sprawdzić — pokręciłem głową. Któryś z nich ciągle może być nie wykryty. Jeśli tylko istnieje taka szansa, musimy zaryzykować.

— No dobrze — westchnęła, robiąc wrażenie rozczarowanej; po czym ożywiła się nieco. — Wiesz, chyba zrobiłam tam to, co powinnam była zrobić!

— Jasne — przy znałem. — Jestem z ciebie dumny. Nie miałem możliwości, żeby ci powiedzieć, co masz zrobić, a ty wywiązałaś się wspaniale ze swego zadania.

Radość i duma rozlały się na jej twarzy.

— Być może jednak nadaję się do takich rzeczy. Bo wiesz… śmiertelnie się wtedy bałam. A jednocześnie ta cała sytuacja sprawiała mi pewną przyjemność.

— Bo tak to już jest — powiedziałem. — Z przykrością i wstydem przyznaję, że dołożenie im sprawia mi wiele radości. Naprawdę.

— Wiesz, mówisz o tym tak, jakbyś robił to już kiedyś przedtem — zauważyła. — Wiele razy, podczas rozmowy, odniosłam wrażenie, że robiłeś o wiele więcej w swym życiu niż tylko to, o czym mi opowiadałeś. A te dwa strzały! Ho! ho!

— No dobrze — westchnąłem — chyba powinnaś jednak znać prawdę. Zasługujesz na to bardziej niż ktokolwiek inny.

Opowiedziałem jej krótko moją. profesjonalną historię i wyjawiłem powody, dla których wysłano mnie na Romb Wardena. Słuchała w napięciu, kiwając co chwila głową. Kiedy skończyłem, uśmiechnęła się.

— To wiele wyjaśnia. I ciągle zamierzasz wypełnić tę misję, nawet po tym jak… — zawiesiła głos, nie wypowiadając tego, co było oczywiste.

— Mniej więcej — odparłem. — Ale nie tak, jak przypuszczasz. Nie żartowałem bowiem, kiedy mówiłem o reformach na Charonie czy o potencjale tkwiącym w odmieńcach. A przecież, podobnie jak ty, zostanę tu do końca mych dni. Nie mogą mi wyrządzić większej krzywdy, chociaż mogliby, jak już wspomniałem, zniszczyć całą planetę. Rozumiesz tedy, dlaczego do znalezienia Korila przywiązuję tak wielką wagę. On jest przeciwko obcym, i ja też. On jest kluczem do Aeolii Matuze i do naszej przyszłości tutaj…

Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl, sięgnąłem do pasa i wyciągnąłem stamtąd małą krótkofalówkę. Włączyłem ją.

…z krzaków, zaskoczył Sormata… rozerwał mu gardło, jak jakieś zwierzę — usłyszałem daleki głos. — Boże! Było ich dwoje. Na pewno. Chociaż widziałem tylko jedno. Przypominało bunhara. Obrzydliwe.

— Muszę wiedzieć, jak to się stało, że udało im się zmylić osłonę wa Sormiego — odezwał się drugi głos. — Niedobrze mi się robi na samą myśl. Powinniśmy się pozbyć tych potworów raz na zawsze.

Sygnał stawał się coraz słabszy, najwyraźniej oddalali się od nas. Ostatnie zdanie wściekło mnie. Obejrzałem krótkofalówkę, bardzo proste urządzenie, chociaż nie znałem takiego rozwiązania konstrukcyjnego.

— Widziałaś je kiedyś? — spytałem Darvę.

Podeszła i przyjrzała się urządzeniu.

— Wygląda jak te, których używano w firmie, kiedy chciano się skontaktować z pracownikami znajdującymi się w terenie — odparła. — Troszkę się różni, ale niewiele.

— Ta jest przeznaczona dla wojska — pokiwałem głową.

Obróciłem ją w dłoniach. Na tylnej ściance widniało małe logo — Zemco, CB. Znowu ten Cerber. Centrum produkcyjne Rombu Wardena. Mogłem się spodziewać, że mój odpowiednik na tamtej planecie doskonale sobie będzie radził w takim środowisku.

— Jaki zakres?

— Że co?

— Na jaką odległość można tego używać?

— Aha. Te, których używaliśmy… może jakieś trzy, cztery kilometry.

Skinąłem głową.

— Ten pewnie jest nieco podrasowany, powiedzmy sobie jednak, że maksymalny zasięg wynosi pięć kilometrów. Jeśli są powszechnie stosowane na Charonie, muszą istnieć jakieś ograniczenia dotyczące ich użycia, w przeciwnym razie komunikowanie się za ich pomocą byłoby praktycznie niemożliwe — zastanowiłem się. — Ciekaw jestem, czy wszyscy korzystają z tej samej częstotliwości?

— Wymyśliłeś coś?

— Wpierw chodźmy do najbliższego punktu kontaktowego. Możliwe, że uda nam się usłyszeć, czy tam na nas czekają.


Popracowałem trochę nad pasami i w końcu, połączywszy je ze sobą i umieściwszy w nich pistolety i krótkofalówki, opasałem nimi piersi. Niezbyt to może wygodne, ale przynajmniej wszystko miałem pod ręką.

Z pędów roślinnych wypletliśmy rodzaj futerału, w którym Darva mogła umieścić ten trzeci pistolet; bez odpowiedniej praktyki była to i tak jedynie broń psychologiczna. Nie była ona bowiem zbyt łatwa w użyciu.

Mieliśmy ledwie trzydziestogodzinne „okienko” na ewentualną zmianę decyzji, jeśli chodzi o wybór punktu kontaktowego. Przez następne cztery dni miały być one bowiem sprawdzane co trzydzieści godzin v celu upewnienia się, czy ktoś nie przybył na spotkanie albo czy nie znajdują się one pod ahserwacją nieprzyjacielskich patroli. Potem bylibyśmy już zdani tylko na siebie.

Z tego powodu podróżowaliśmy przez większą część nocy. Podczas przerw na odpoczynek i posiłki dyskutowaliśmy na temat tego, co odczuwamy w związku z „organizmem Wardena”. Nasze doświadczenia były niemal identycznie… i nawet żołnierz, którego Darva uśmierciła, wyczuł w niej moc. Porównaliśmy nasze wrażenia. Okazało się, że moja towarzyszka od samego początku była świadoma zmysłu Wardenowskiego, chociaż jego rozumienie było w jej wypadku skażone ignorancją i mistycyzmem tubylców.

— Jak wiesz, moja prababka posiada wielką moc przypomniała mi. — Potrafiła przekazać wiele ze swej wiedzy innym. Jako dziecko wykonywałam z nią pewne ćwiczenia, z których czerpałam wiele radości, chociaż nie uzyskałam znaczących rezultatów. To było jak torgo, rodzaj charonejskiego fletu, który mój brat otrzymał, gdy był mniej więcej w tym samym wieku. Bawił go on przez jakiś czas, wkrótce jednak znudził mu się i chłopiec zaprzestał nauki i ćwiczeń. Podobnie jest ze Sztuką.

Skinąłem głową.

— Nie wyjaśnia to jednak w żaden sposób mej własnej wrażliwości w tym względzie — powiedziałem. — Nie sądzę również, by mogła ona być wynikiem rzuconego na mnie czaru. Korman stwierdził, że mam wrodzone zdolności w tym kierunku i przepowiedział, że będę w stanie wyczuć „wardenki” — wa — tak jak to właśnie nam się przydarzyło. Jest to bardzo istotne z kilku powodów. Oznacza to bowiem, iż oboje jesteśmy w stanie się tego nauczyć; oznacza także, że odmieńcy nie są bardziej ograniczeni niż ludzie, co zresztą jest dość logiczne. Jesteśmy co prawda inaczej zbudowani, ale jesteśmy zbudowani z tej samej materii i z tego samego materiału. Skoro wielu spośród odmieńców znajdowało się kiedyś na etapie czela, było rzeczą oczywistą, że podstawę mocy stanowiło szkolenie i ćwiczenia. Bez nich twoje możliwości sięgały pewnej granicy, której przekroczenie czyniło moc bezużyteczną lub obracało ją wręcz przeciwko tobie.

Było dla mnie rzeczą jasną, że podstawą mocy jest umiejętność koncentracji w sytuacji, kiedy wyczuwa się „organizmy Wardena” w danym obiekcie. Większość ludzi nie posiada niezbędnej samokontroli i pewności siebie, ja jednak byłem przekonany, iż je posiadam i to nawet teraz. Być może Darva również je miała. Pewne skłonności artystyczne i zdolności matematyczne byłyby naturalnie wielce pomocne w tworzeniu bardziej skomplikowanych form.

Z powodu występujących tam dziwnych formacji skalnych, miejsce, do którego podążaliśmy, Darva zwała Iglicami. Nigdy tam wcześniej nie była, ale widziała zdjęcie tego terenu i zapewniała mnie, że jeśli zobaczy te skały, to je na pewno rozpozna. Uprzednio w ogóle nie brała pod uwagę tego miejsca, jako że znajdowało się tuż przy głównej drodze w pobliżu miasteczka Gehebrat. Jednak był to najbliższy z punktów kontaktowych.

Zbliżyliśmy się do niego późnym popołudniem następnego dnia. Włączyłem swą małą krótkofalówkę i stwierdziłem dość ożywiony ruch w eterze, jednak ten szum był spowodowany głównie rozmowami pomiędzy patrolami drogowymi. Nie mówiono nic o Iglicach, jako o ewentualnym miejscu zasadzki, a wszystko wskazywało na to, że urządzenia te nastawione są na jedną, ustaloną z góry, częstotliwość. Nie oznaczało to bynajmniej, że nie mógł znaleźć się ktoś na tyle bystry, by urządzić zasadzkę i korzystać z różnych częstotliwości, ale informacje, które odbierałem, były dość uspokajające.

Tym razem zachowywaliśmy się wyjątkowo ostrożnie. Darva miała rację; trudno byłoby przegapić to miejsce. Cztery poszarpane skały wznosiły się na co najmniej kilometr ponad otaczającą je dżunglę, celując prosto w niebo, jak cztery olbrzymie strzały. Punkt kontaktowy znajdował się u podstawy drugiej skały po lewej stronie, o ile, naturalnie, nie został już wykryty.

Podchodziliśmy powoli i ostrożnie z dwu przeciwnych stron, gotowi do natychmiastowej akcji, jednak nie zauważyliśmy żadnych śladów, ani też nie wyczuliśmy żadnej zasadzki. Jeśli to miejsce zastało wykryte, to żołnierze tutaj zachowywali się o wiele bardziej profesjonalnie ad tamtych przy wodospadzie. Minęły dobre dwie godziny, nim przekonałem sam siebie, że w pobliżu nie ma niebezpieczeństwa, a mimo to, kiedy się spotkaliśmy ponownie, nie opuściliśmy osłony z drzew. Ponieważ nie mieliśmy zegarków, nie pozostało nam nic innego, jak usiąść i czekać z nadzieją, że ktoś po nas jednak przyjdzie.

Zapadał zmrok. Co chwila sprawdzałem krótkofalówkę, ale sygnały były bardzo słabiutkie i przerywane; o Iglicach w ogóle nie wspomniano.

Tuż po zapadnięciu zmroku dostrzegliśmy jakiś ruch i zastygliśmy na swoich miejscach. Wyciągnąłem jeden z pistoletów i nerwowo obserwowałem teren. W ciemnościach widziałem bardzo dobrze, nasze oczy sprawowały się najlepiej w półmroku dżungli, natomiast były bardzo wrażliwe na jasne światło, jednak nie był to wzrok, jaki posiadają stworzenia nocne. Zmysł Wardenowski wyczuwał przybysza i podążał za nim, jednak nie pozwalał rozpoznać jego kształtów.

Ktokolwiek to był, skradał się bardzo ostrożnie, a kiedy znalazł się na środku polanki, zatrzymał się, zapewne rozejrzał wokół i wreszcie wyszeptał nerwowym głosem:

— Na południu jest burza.

Były to słowa hasła rozpoznawczego, podane wcześniej Darvie i choć po ich usłyszeniu nasze nadzieje znacznie wzrosły, to jednak ostrożność nas nie opuściła. Jeśli bowiem Morah znał położenie choć jednego punktu kontaktowego od pojmanych odmieńców, to niewątpliwie znał również wiele aktualnych haseł.

Spojrzałem znacząco na Darvę i pokazałem jej gestem pistolet. Skinęła głową, oddaliła się ode mnie i zbliżyła się do ciemnej postaci.

— Niszczyciel buduje — wyszeptała odpowiedni odzew.

Usłyszałem głośne westchnienie ulgi.

— Dzięki bogom! — odezwał się cichy, ale wyraźny głos kobiecy. — Kim jesteś?

— Nazywam się Darva. A kim ty jesteś? — moja towarzyszka zbliżyła się do ciemnej postaci.

— Jestem Hemara — odparła tamta. — Z doliny Chmury.

— A ja jestem z Thunderkor — powiedziała Darva. — Zbliż się, żebyśmy mogły się zobaczyć.

Ciemna postać poruszyła się i mogłem wreszcie dostrzec jej kształty. Była odmieńcem, dużą kobietą z ludzką twarzą o czerwonawym odcieniu, różniącą się od normalnej jedynie parą wielkich jasnopomarańczowych, wielościennych oczu. Grzbiet wydawała się mieć pokryty czymś gładkim i zaokrąglonym.

Darva odwróciła się do mnie i wyszeptała:

— W porządku, możesz już wyjść. Myślę, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

Opuściłem swoje stanowisko i zbliżyłem się do nich. Z bliska mogłem się przekonać, że w rzeczywistości zmiany w tej kobiecie były większe niż sądziłem. Ciało miała czarne i błyszczące, jak owadzie, a to coś na jej grzbiecie okazało się twardą skorupą. Stała na czterech spośród swoich ośmiu odnóży, ramion nie miała. Odnóża pokrywał rodzaj twardego pancerza, a zakończone były małymi poduszeczkami wyposażonymi w jeden twardy szpon. Na głowie zachowała całkiem ludzkie, krótko przycięte, czarne włosy.

Odwróciła się, popatrzyła na mnie, potem na Darvę i znów na mnie.

— Jest was dwoje?

— Tak jakby — odparłem. — To długa historia. W każdym razie ja jestem Park i jestem rodzaju męskiego.

Jej ludzka twarz wyrażała pełne zachwytu zaskoczenie.

— Para! Wspaniale!

W tym okrzyku wyczułem jakiś ton tęsknoty i smutku, którego nie mogłem pojąć.

— Być może — powiedziałem. — Teraz jednak interesuje mnie, jak się stąd wydostać. Czuję się trochę jak kaczka wystawiona na strzał.

Robiła wrażenie nieco zbitej z tropu:

— Miałam nadzieję, że to wy…

— Jeszcze jedna uciekinierka. — Darva westchnęła. — No cóż, przyłącz się do towarzystwa i poczekamy razem.

Jej budowa i kolor ciała nie były — najbardziej odpowiednie do warunków dżungli, natomiast pozwalały jej doskonale wtopić się w otaczające nas skały. Czas mijał nam na rozmowie, w której wyjaśniliśmy jej, skąd się wzięły pistolety, a także padaliśmy jej nieco, naprawdę bardzo mało, informacji na nasz temat. Jeśli zaś chodzi o Hemarę, to Firma przyłapała ją na kłusownictwie, a to stanowiło poważne wykroczenie. Za karę podarowano ją firmowemu czelowi, by mógł na niej eksperymentować. Kiedy się nią nie bawił, wystawiano ją na widok publiczny w pobliżu kwatery głównej Firmy, by odstraszać innych i jej ciemiężcy przeszli samych siebie, czyniąc z niej odstraszający przykład. Bez dłoni i jakichś chociażby szponów niewiele przecież mogła zdziałać. Przy okazji wyjaśniła nam, że odbierane przez jej wielościenne oczy obrazy układały się w mózgu w jeden, pojedynczy obraz, jednakże ostrość jej widzenia była ograniczona. Mogła widzieć dobrze albo obiekt daleki, albo bardzo bliski i jeśli patrzyła na jakiś przedmiot, to widziała tylko ten przedmiot i jego najbliższe otoczenie. Oznaczało to ciągłą zmianę nastawienia ostrości wzroku, jeśli chciała widzieć w miarę wyraźnie. Jej osoba stanowiła smutny przykład tego, jak daleko mogą się posunąć okrutnicy i szaleńcy rządzący Charonem, a przecież, jak twierdziła, spotkała się ze znacznie gorszymi przypadkami. Prawdopodobnie i ja sam widziałem takie „gorsze przypadki”, tyle że to, co się rozegrało na tamtym placu po bitwie, stanowiło dla mnie tak wielkie psychiczne obciążenie, że nie pamiętałem dokładnie widzianych wówczas zdeformowanych ludzkich kształtów.

Tego samego wieczora dołączyli do nas jeszcze trzej inni odmieńcy. Jeden z nich był mężczyzną z ohydną diabelską maską miast twarzy i z ciałem wygiętym w łuk nad krzywymi nogami. Nietoperzowate skrzydła, w jakie był wyposażony, nie spełniały żadnych praktycznych funkcji. Był on dobrym przykładem świadczącym o tym, jak kapryśna potrafi być moc Wardena. Kradł on bowiem, by tak rzec, naukę, podsłuchując lekcje, jakich miejscowy ćzarc udzielał swym czekom. Po czym próbował eksperymentować samo — dzielnie i szło mu to zupełnie nieźle, aż pewnej nocy przyśnił ma się potworny koszmar i…

Drugi odmieniec był długim, szarym, pozbawionym odnóży robakiem, z ludzkim torsem, na którego szczycie tkwiła łysa głowa. Długie na pięć metrów ciało bł5szczało i zostawiało za sobą śluzowaty ślad. Nie chciał nam zdradzić, jak doszedł do obecnego wyglądu, ale przypadkiem odkryliśmy, że odżywiał się ziemia.

Trzeci był kobietą o zaskakująco ludzkim wyglądzie, zdecydowanie nie czuła się najlepiej w naszym towarzystwie. Ryła drobna, bardzo atrakcyjna i miała na głowie parę prawdziwie diabelskich rożków. Robiła wrażenie wyczerpanej psychicznie i nerwowo. Obawiałem się, że towarzystwo złożone z samych odmieńców nie wpływało najlepiej na jej samopoczucie. Nazywała się Emla Quoor. Znajdowała się wśród tłumu na tamtym placu i od tej pory — permamentnie przerażona — Niewiele mogliśmy jej pomóc, ale staraliśmy się ją pocieszyć twierdząc, że musi być bez wątpienia bardzo odważna i inteligentna, skoro udało jej się dotrzeć cało aż tutaj. Wyglądała rzeczywiście, jak gdyby przeszła przez prawdziwe piekło i dlatego zrezygnowaliśmy z wyciągania od niej dalszych szczegółów. I tak uczynią to inni, o ile w ogóle ktoś się po nas zgłosi.

Nagle usłyszeliśmy grzmot piorunów.

— Cholera! — zaklął ktoś z obecnych. — Nie uda się przeżyć choćby trzech godzin bez zmoknięcia. Lunęło ostro, a ponieważ zapowiadała się dłuższa ulewa, wszyscy przenieśliśmy się pod osłonę drzew. Zmienny i silny wiatr nie pozostawiał wątpliwości — wkrótce wszyscy będziemy przemoczeni.

Błyskawice przecinały powietrze wokół iglic, oświetlając co chwila cały teren i muszę przyznać, że ta nocna, burzowa sceneria zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Zerknąłem na niewielką polankę oświetloną przez moment jasną błyskawicą. Nie zobaczyłem nic. Po chwili zajaśniało ponownie. Tym razem ujrzałem kogoś lub coś na środku polany.

— Tam ktoś jest! — zawołałem do pozostałych, wyciągając jednocześnie pistolet.

Wszyscy zaczęli nerwowo się wpatrywać w otwartą przestrzeń, jednak polanka była pusta. Zwrócili przeto wzrok na mnie, ale ja nie ustępowałem.

— Tak ktoś był — zapewniałem. — Nie miewam halucynacji.

Włączyłem zasilanie pistoletu na pełną moc.

Jeszcze jedna błyskawica i znów pojawiła się ta sama postać — wysoka, szczupła postać ludzka w długiej, czarnej pelerynie z kapturem. Na pewno nie był to żołnierz. Zauważył ją również któryś z moich towarzyszy. Po chwili już wszyscy patrzyli nerwowo na przybysza.

Postać stała tam najwyraźniej celowo, po to, by wszyscy mogli ją zobaczyć. Po chwili jednak powoli zbliżyła się do nas. Stanęła pośrodku i przyjrzała się nam po kolei. Zauważyłem jedynie twarz ludzką pod tym kapturem i praktycznie nic więcej.

— Na południu jest burza — wreszcie odezwała się któraś z kobiet.

— Niszczyciel buduje — odpowiedziała nieznajoma osoba głębokim, żeńskim głosem, po czym skinęła głowią i spytała: — Czy to już wszyscy?

— My tutaj i tamta dziewczyna — odpowiedział człowiek — robak.

— Jestem Frienta — przedstawiła się nowo przybyła. — Przykro mi bardzo, że musieliście czekać, ale na drodze jest mnóstwo patroli i wolałam poczekać na nadejście burzy, która dałaby mi niejaką osłonę.

— Czy należysz do organizacji Korila? — spytałem. — Mistrz Koril jest bez wątpienia w to wszystko zaangażowany, choć sama organizacja nie należy ani do niego, ani do nikogo innego — odpowiedziała Frienta stanowczym tonem. — Niemniej musimy wydostać was i setki wam podobnych z tego rejonu, a to jest olbrzymi problem logistyczny. Więcej niż połowa naszych ludzi została już pochwycona lub zabita, a i wam samym ciągle jeszcze zagraża duże niebezpieczeństwo. Musimy szybko dotrzeć do punktu zbornego. Rozejrzała się ponownie.

— Czy jesteście w stanie podjąć długi marsz w tym deszczu?

Młoda kobieta o całkiem ludzkim wyglądzie i człowiek — diabeł jęknęli. Frienta przyjrzała się im, po czym popatrzyła na człowieka — robaka.

— Jak szybko możesz się poruszać?

— Dam sobie radę — zapewnił. — Im jest hardziej wilgotno, tym dla mnie wygodniej.

— No cóż, w takim razie, nasz sukces zależy od waszej dwójki — popatrzyła na Darvę i na mnie. Jesteście najwięksi. Czy moglibyście nieść tych dwoje?

Spojrzałem na Darvę, która wzruszyła tylko ramionami.

— Dlaczego by nie? — odparłem. — Ale muszą się mono trzymać.

Człowiek — diabeł groteskowo wykrzywił twarz, co, jak przypuszczam, miało wyrażać wdzięczność. Młoda kobieta natomiast była bardzo nerwowa i niepewna.

— No, chodź już, wejdź na mój grzbiet i postaraj się przyjąć jak najwygodniejszą pozycję — powiedziałem, starając się, by głos mój brzmiał bardzo przyjaźnie. — Nie truję i nie gryzę, przynajmniej tych, którzy są po mojej stronie, a jazda na oklep w tym błocie na pewno jest lepsza od pieszej wędrówki.

Człowiek — diabeł nie miał najmniejszych problemów z zajęciem miejsca na grzbiecie Darvy, chociaż, sądząc po jej minie, musiał ważyć więcej, niż na to wyglądał. Frienta podeszła do dziewczyny.

— No, chodź. Pomogę ci. Ta druga zerknęła na mnie.

— Nie… nie wiem. Może lepiej już pójdę pieszo… — Nie mam czasu ani cierpliwości, by walczyć z takimi uprzedzeniami — powiedziała ta obca kobieta.

— Ty też nie jesteś w pełni człowiekiem, o czym świadczą najlepiej te dwa rogi.

Młoda kobieta cofnęła się raptownie, najwyraźniej zaskoczona stanowiskiem osoby, którą uważała za swego jedynego sprzymierzeńca. Zdałem sobie nagle sprawę z gwałtownego rozbłysku „wardenków” w ciele tej ciemnej kobiety i wyczułem informację przepływającą z jej wyciągniętego ramienia w kierunku przerażonej dziewczyny. Było to tak, jak gdyby tysiące, a być może miliony cieniutkich jak pajęczyna nici energii połączyło te dwie istoty.

Po chwili dziewczyna chwiejnym krokiem podeszła do mnie i wspomagana przez Frientę wspięła się na mój grzbiet i chwyciła się mocno. Frienta pokiwała głową, cofnęła się i wyrysowała w powietrzu dłonią kilka znaków.

— W porządku — powiedziała, najwyraźniej usatysfakcjonowana. — Będziesz tam tak długo, dopóki cię nie uwolnię!

— Ruszamy! — zwróciła się teraz do wszystkich. — Podążajcie za mną jak najszybciej! To nie jest odpowiedni czas, by przebywać dłużej w jednym miejscu!

Wyczuwałem sztywność ciała kobiety na moim grzbiecie i dlatego odezwałem się do Frienty:

— Jesteś czelem.

— Pomniejszym — odparła króbko.

I po tej odpowiedzi ruszyła w ciemną i nasiąkniętą deszczem dżunglę, a my podążaliśmy za nią.


Podróż była długa i męcząca, ale udało nam się utrzymać niezłe tempo. Frienta, której twarzy ani razu wyraźnie nie widziałem i której ciało zamaskowane było czarną peleryną, okazała się wyjątkowo szybka i zwinna, a poza tym — najwyraźniej niestrudzona. Dodatkowy ciężar był jednak bardzo męczący i dla Darvy, i dla mnie, ale nie mieliśmy wyboru. Człowiek — robak i Hemara utrzymywali tempo, pomimo niesprzyjających warunków, chociaż tak naprawdę żadne z nas nie było do takich warunkóv dostosowane. Frienta wydawała się wyczuwać, kiedy jedno czy więcej spośród nas było zmęczone i musiało odpocząć, w związku z czym przerwy były odpowiednio dobrane i o wiele rzadsze niż byśmy sobie tego życzyli.

Maszerowaliśmy całą noc przez kompletne pustkowie. Po jakimś czasie żadne z nas nie wiedziało już, gdzie jesteśmy, jaką drogę przebyliśmy i w jakim kierunku podążamy. Wreszcie dotarliśmy do niewielkiej polanki, na której Frienta zarządziła dłuższy odpoczynek. Mogliśmy zbierać pożywienie, zgodnie z naszymi indywidualnymi upodobaniami, i nawet mogliśmy przespać się nieco. Poinformowała nas także, że podróżowanie za dnia jest raczej niebezpieczne i że przed sobą mamy jeszcze dwie noce marszu.

Mimo iż pozbyliśmy się na jakiś czas naszych ciężarów, oboje z Darvą czuliśmy się wyczerpani, a przecież wiedzieliśmy, że właśnie teraz potrzeba nam szczególnie wiele sił. Nie prowokowaliśmy walki z jakim większym zwierzęciem i zadowoliliśmy się jakimś drobiazgiem, uzupełnionym dzikimi owocami, po czym przespaliśmy większą część dnia.

Frienta nie ukazała nic więcej ze swojej osoby w ciągu dnia, intrygując nas coraz bardziej. Byliśmy przekonani, że ona również jest odmieńcem, choć nie byliśmy w stanie ustalić, jakiego rodzaju. Pełniliśmy na zmianę straż, tak żeby każdy miał szansę się wyspać, a ja trzymałem ciągle pad ręką pistolety laserowe. Większość towarzystwa i tak nie potrafiłaby z nich skorzystać. a dwoje po prostu nie byłoby w stanie ich użyć z powodów czysto fizycznych. Poza tym, tak naprawdę to nie ufałem nikomu z wyjątkiem Darvy, która zresztą i tak nie umiała strzelać.

Następna noc była podobna do poprzedniej, tyle że przestało padać. To wielka ulga. Moja pasażerka nie odezwała się ani razu podczas całej podróży, za co zresztą byłem jej autentycznie wdzięczny. Zbyt byłem zmęczony, by podtrzymywać jakąkolwiek konwersację.

W połowie trzeciej nocy nagle wyszliśmy na piaszczystą plażę. Dotarliśmy do wybrzeża, jak się okazało, również południowego, tyle że w tym miejscu położonym jakieś sto kilometrów na zachód od Bourget.

Z ulgą stwierdziliśmy, że oznacza to kres naszej podróży. Nasza tajemnicza przewodniczka bezbłędnie doprowadziła nas poprzez gęstą dżunglę na właściwe miejsce, unikając zarazem tego, co jest najgorsze i w dżungli, i na bagnach.

— Teraz jesteśmy już bezpieczni — zapewniała nas. — Najwyższe czary chronią to obozowisko przed wszelkimi intruzami.

— Obozowisko? — rozejrzałem się.

— Chodźcie za mną — przywołała nas gestem dłoni i poszliśmy plażą do miejsca, w którym brzeg tworzył niewielką zatoczkę. Wyglądała na całkowicie pustą do momentu, w którym skręciliśmy w głąb lądu na, południowym ramieniu tej zatoczki. — Nagle znaleźliśmy się w dużej, dość prymitywnej osadzie, pełnej namiotów, ognisk i pochodni. Widok był tak zaskakujący, że kilkorgu spośród nas wyrwały się okrzyki zdumienia. Zatrzymałem się, odwróciłem, cofnąłem kilka kroków i proszę bardzo: prawdziwy obóz i setki obozujących, ludzi i odmieńców.

Frienta zatoczyła ramieniem koło i powiedziała:

— Znajdźcie sobie jakieś wygodne miejsce i ulokujcie się tam. Żywności jest pod dostatkiem, ale obawiam się, że brak dostatecznej liczby namiotów, i w ogóle są kłopoty z jakimś dachem nad głową. Jeśli nie uda wam się znaleźć, możecie korzystać z tego, co daje leżąca obok dżungla. Czar zabezpiecza cały teren na południe od zatoki, ale jedynie na głębokość dziewięćdziesięciu metrów od plaży. Jeśli zanurzycie się dalej w las, musicie być bardzo ostrożni.

Nasza niewielka grupka szybko się rozproszyła. Nasi towarzysze podróży prawie natychmiast odnaleźli znajomych w tłumie istot kłębiących się na plaży. Moja nerwowa pasażerka z wid — oczną ulgą przyłączyła się do grupy jej podobnych osób.

— I co teraz? — Darva popatrzyła na mnie.

— Chyba się prześpimy — wzruszyłem ramionami. — Jutro zastanowimy się, co dalej.

Przyglądałem się istotom na plaży; niektóre z nich wyglądały koszmarnie. Charon przyjął kryminalistów i szaleńców, i obdarzył ich wielką mocą. Pamyślałem sobie, że szaleństwo to znalazło swoje odbicie w ofiarach widocznych na plaży, tak jak znalazło je w wyglądzie naszych towarzyszy podróży. Wiedziałem, że Koril może okazać się człowiekiem bardzo współczującym; niemniej to polityk, zdetronizowany król, pragnący odzyskać swe dawne stanowisko i zdecydowany na bardzo wiele, by tego dokonać. Przecież ten sam system istniał już, kiedy on był u władzy, nawet przedtem, a on nie uczynił nic, by go zmienić. I ten fakt, naturalnie, umknie uwadze większości tych ludzi, szczególnie odmieńców; prawie wszyscy byli tubylcami, i już to samo tłumaczyło ich naiwność, do której teraz należało jeszcze dodać rosnącą ufność, zrodzoną z rozpaczy i z nadziei.

Czym się różnimy od obcych, pytała mnie Darva… i ja rzeczywiście nie byłem pewien, czy znam odpowiedź na to pytanie. Jeśli ja jej nie znałem, to być może i Karil nie widział zbyt wyraźnie tych różnic. To mało prawdopodobne, by zechciał wyeliminować zagrożenie zewnętrzne, pozwalając jednocześnie na powstanie zagrożenia wewnętrznego. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że ludzie ci są wykorzystywani, jak to zresztą zwykle bywa. Wiedziałem, że wcześniej czy później coś należy z tym zrobić.

Darva odeszła na parę minut, aby sprawdzić, czy nie spotka jakichś swoich znajomych. Kiedy zobaczyłem, że rozmawia z grupką osób w pobliżu dużego namiotu, postanowiłem się do niej przyłączyć.

Zauważyła, że się zbliżam, uśmiechnęła się, skinęła głową i ponownie zwróciła się do trójki rozmówców, grzejących się przy ognisku. W jednym z nich rozpoznałem człowieka — żabę, inny był jakąś ptasią istotą. Podszedłem wprost do nich. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, ktoś uchylił poły stojącego za moimi plecami namiotu i usłyszałem znajomy głos:

— Moje uszanowanie, Darvo! Cześć, Park! Naprawdę kapitalnie ci w tym nowym garniturku!

Zaskoczony, obróciłem się błyskawicznie na pięcie i… stanąłem twarzą w twarz z Tullym Kokulem.

Загрузка...