Rozdział dwunasty „Wa uważa was za jedność”

Z oczywistych powodów od przybycia na miejsce niewiele widziałem z tej twierdzy Korila, ale bez wątpienia działy się tutaj rzeczy i sprawy, których — na podstawie dotychczasowego doświadczenia na Charonie — nie tylko nie mógłbym przewidzieć, ale w które nigdy bym wcześniej nie uwierzył. Zniknął bez śladu ów niezrozumiały, pseudomistyczny bełkot, a wszelkie odniesienia do czarów służyły raczej wyrażaniu rzeczy skomplikowanych prostym językiem niż jakiemuś mistycyzmowi. Była to po prostu autentyczna baza naukowa, gdzie kompetentni, świetnie wyszkoleni profesjonaliści prowadzili badania i powiększali do granic możliwości zasób wiedzy na temat mocy i osobliwości „organizmów Wardena”. Technologia, stanowiąca materialną podstawę tych badań, pochodziła głównie z Cerbera, jedynego spośród czterech światów Wardena, ma którym istniał w miarę nowoczesny przemysł. Baza ta mogła działać nieprzerwanie dzięki swemu wyjątkowemu położeniu pod powierzchnią pustyni. Koril wybrał jedyne możliwe miejsce na całym Charonie i stworzył tam odpowiednie warunki do pracy.

Najwyraźniej jednak miejsce to nie zostało zagospodarowane podczas tych pięciu lat, które minęły od jego obalenia. Była to a wiele bardziej dalekosiężna i o wiele bardziej ambitna operacja niż taka, którą byłby wstanie przeprowadzić jakiś jeden buntownik, niezależnie od tego, jaką by dysponował mocą. Stacja była potajemnie zasilana i wspomagana z zewnątrz, nawet z innych światów Wardena. Ta twierdza — schronienie została wybudowana i wyposażona w latach, kiedy Koril był jeszcze władcą Rombu i ktoś, na pewno nie Czterej Władcy, dostarczał jej ciągle niezbędnych materiałów i części zapasowych.

Używane tutaj komputery nie dorównywały tym z Konfederacji, prawdę mówiąc, były wręcz niewiarygodnie prymitywne, ale niewątpliwie o niebo lepsze od kalkulatorów i liczydeł, z których musiałem korzystać jako miejski księgowy.

Poziom informacji, której nam udzielono, wskazywał na olbrzymi postęp w rozumieniu mechanizmów działania „organizmu Wardena”, choć pozostawało ciągle tajemnicą, skąd czerpią one moc i informacje. To tak. jak z grawitacją — całe wieki po tym, jak ją odkryto i wykorzystano, ciągle jeszcze — nie całkiem była ona zrozumiana. Nawet ci, którzy nie rozumieli, czym ona jest, byli w stanie korzystać z jej efektów, pomimo zasadniczej niewiedzy na jej temat.

Ćwiczenia były poważne, złożone i wymagały olbrzymiej ilości wiedzy z dużej liczby przeróżnych dyscyplin, jeśli miały w ogóle odnieść jakiś skutek. Dlatego właśnie najlepsze wyniki osiągali albo byli więźniowie z Konfederacji, albo tubylcy od bardzo wczesnej młodości kształceni na czelów. W mojej pracy posiadanie jak największej wiedzy, a przynajmniej rudymentarnej znajomości wielu dziedzin — było absolutnie niezbędne i fakt ten dawał mi olbrzymią przewagę podczas całego szkolenia. Darva natomiast nie posiadała żadnego wykształcenia i niewielkie doświadczenie, jeśli chodzi o zachowanie ludzi spoza własnej grupy; i to stanowiło znaczne utrudnienie. Moje techniki kontrolowania umysłu i umiejętność autohipnozy bardzo się przydawały, a moje rozumienie zachowania ludzkiego, a w szczególności własnego zachowania, dawały mi wielką przewagę. Zarazem czar, za pomocą którego uczyniono ze mnie odmieńca, był czarem jedynie naśladowczym. Zostałem bowiem uwięziony w tym kształcie za pomocą tego samego czaru, który kiedyś zastosowano wobec Darvy i stąd jego słabości, jej słabości, zostały powtórzone we mnie. Ona nie była w stanie kontrolować swego wa i dlatego jej wa usiłowało obrać drogę jak najmniejszego oporu. A to, co robiło jej wa, było odtwarzane przez moje własne, skoro jej niedostatecznie wyszkolona prababka poszła na skróty, podłączając mój czar do jej czaru. Nie był to bowiem problem wykonania tylko pewnych określonych gestów i spowodowania, że krzesło ukazuje się czy znika; miałem tu do czynienia ze skomplikowaną wiedzą psychologiczną i biologiczną oraz zawirowaniami wywołanymi przez ten maleńki „organizm”, nie mający odpowiednika poza światem Wardena.

Dostarczono nam tyle podstawowej wiedzy i zaordynowano tyle ćwiczeń, ile tylko byliśmy w stanie znieść. Darva musiała być „wyleczana” przede mną, ale to ja byłem tym, który mógł panować nad wszystkim na tyle, żeby wykonać zadanie — a było to zadanie, którego nikt za nas wykonać nie mógł. Nie był to wyłączanie problem usunięcia oryginalnego czaru. To wystarczało w początkowym etapie; teraz jednak sprawy zaszły za daleko. „Wardenki”, uwolnione od wszelkich czarów, natychmiast i bez wahania wepchnęły nas z powrotem do świata zwierzęcego, najpierw Darvę, a za nią — mnie.

Po dwóch miesiącach poczyniłem postępy wystarczające, aby wykonać to zadanie, chociaż byłem świadom, że opanowanie zasad i maksymalne ich wykorzystanie to dwie zupełnie różne sprawy. Mogłem już rzucić czar, a nawet stworzyć odmieńca. Potrafiłem zrobić to wszystko, do czego był zdolny Korman i jego czele, a nawet jeszcze więcej, jednak opanowanie tego wszystkiego wymagałoby zapewne całych lat ćwiczeń i eksperymentowania. Bez trudu mogłem odczytać czar Isila i kopię tego czaru wewnątrz samego siebie, a nawet — dostrzec, w którym miejscu i dlaczego zboczył on z właściwej drogi. Myślałem nawet, że mogę się uwolnić, że mogę zerwać łączące mnie z Darvą połączenie… Jednak oznaczałaby to porzucenie jej przeze mnie. Zabawne. Dawny „ja” nie wahałby się ani przez moment; była użyteczna, była świetnym kompanem, ale nie była już przecież niezbędna. Stary „ja” porzuciłby ją w tym momencie i skoncentrował się na zupełnym opanowaniu wa i na stworzeniu nowego, doskonalszego życia. Z logicznego punktu widzenia była to jedyna rozsądna droga postępowania.

A przecież nie umiałem porzucić Darvy. Po prostu nie mogłem tego zrobić. Przyznaję, że męczyłem się strasznie, podejmując decyzję, nie dlatego jednak, że była to tak trudna do podjęcia decyzja. Raczej dlatego, że mogłaby ona oznaczać fiasko mej własnej misji… O ile naturalnie ciągle jeszcze chciałem tę misję wypełnić. Wydawało się rzeczą równie logiczną, iż moje interesy związane są z przyszłością Charona, a nie Konfederacji, chociaż tutaj interesy tych dwu sil mogły okazać się zbliżone. Aeolia Matuze musi naturalnie zostać usunięta, tak samo jak i Morah, o ile reprezentował on obcych. Ale czy to ja muszę do tego doprowadzić? Sądząc po wyglądzie tego miejsca, Koril był nieporównywalnie groźniejszy ode mnie.

I to oczywiście stanowiło ostateczny powód mojej decyzji. Przede wszystkim — lojalność wobec samego siebie i następnie — ocalenie Darvy. Jeśli to mogło w jakiś sposób zaszkodzić reszcie… cóż, trudno. Byłem tu zresztą ledwie częścią zespołu i nie mogłem nie zastanawiać się, po co w ogóle Konfederacja wysłała mnie do takiego miejsca jak Charon, gdzie przecież funkcjonowała doskonale przygotowana i wyposażona organizacja buntowników.

Chyba że Koril nie był dokładnie tym, kim się wydawał.


Tak często powtarzałem w ćwiczeniach te procedury, że kiedy doszło wreszcie do ich praktycznego zastosowania, wydały mi się czymś zupełnie zwyczajnym. Cały personel, Yissim i inni, byli zdumieni moimi błyskawicznymi postępami. Odkryłem, że istnieje pewien względny system klasyfikacji czarców, w którym I oznacza najsilniejszych (takich jak Koril i Morah), a V — najsłabszych. Niższą kategorię stanowią czelcy — VI do X. Tully Kokul, o którym nie miałem żadnych wiadomości od spotkania na tamtej plaży, należał do kategorii IV lub V; Korman do II. W normalnej sytuacji każdy mógł osiągnąć kategorię X, przechodząc jedynie odpowiednie szkolenie; zakładało się, że komuś takiemu jak ja, pochodzącemu z Zewnątrz i posiadającemu niezbędną kontrolę psychiczną, osiągnięcia kategorii VI zabrałoby od roku do dwóch, podczas gdy tubylcowi, szkolonemu od dzieciństwa na czelca, zajęłoby to około dziesięciu lat. W kategoriach powyżej VI nie stanowiło problemu zapoznanie się z procedurą, ale raczej jej rozumienie i stosowanie, rozwinięcie kontroli psychicznej, pewności siebie i zebrania takiej ilości wiedzy, która pozwoliłaby na zwiększenie zasięgu wpływu jednostki na otoczenie. Minęły zaledwie trzy miesiące od momentu, w którym w namiocie Kakula rozpocząłem ćwiczenia, a tutejszy personel już przypisywał mnie do kategorii V. Naturalnie fakt, że poza tym nie miałem nic do roboty, nic mi nie przeszkadzało, miałem najlepszych instruktorów i że była to sprawa — dosłownie — życia i śmierci zarówno dla Darvy jak i dla mnie — wszystko to bez wątpienia miało wpływ na szybkość opanowywania tej umiejętności, tak samo zresztą, jak i moje własne wychowanie, doświadczenie i praca w charakterze agenta.

To, co miałem uczynić, z mojego punktu widzenia było absurdalnie proste. Wspomniałem już, że zmysł Wardenowski przypominał otwarte linie energii, sieć łączności o nie skończonej złożoności, wiążącą mnie ze wszystkim wokół. Zamierzałem tedy wysłać złożone, przygotowane wcześniej przesłania — rozkazy do mózgu Darvy, do grupy sprawujących kontrolę „wardenków”, które odpowiadały za sytuację, w jakiej się znajdowaliśmy. Następnie zamierzałem kierować procesem jej samonaprawy, punkt po punkcie, obszar za obszarem. W tym zadaniu byłem wspomagany przez miejscowe komputery wykonujące dla mnie większość trudnych prac przygotowawczych. Stanowiło to, w pewnym sensie, miarę różnicy pomiędzy mną a takim, powiedzmy, Morahem, że ja nie dobrnąłbym tak daleko bez pomocy komputerów, a on — jak twierdzili wszyscy zainteresowani — dokonałby tego bez trudu.

Nauczyłem Darvę podstawowych technik hipnotycznych i teraz użyłem ich zarówno w stosunku do niej, jak i do siebie. Byłem świadom, że towarzyszyła nam w tym przedsięwzięciu jakaś publiczność, choć nikogo nie widziałem. Eksperci mieli pojawić się w razie potrzeby, a poza tym trzymali się z dala od naszych oczu… i naszych umysłów. Wiedziałem, że wiele ważnych osobistości obserwuje nasze poczynania. Yissim powiedziała, że nasz przypadek dostarczył im mnóstwo nowego materiału, co w końcu tak naprawdę było jedynym powodem, dla którego to wszystko w ogóle się odbywało.

Największym problemem zawsze było pozbycie się dodatkowej masy ciała. Można ją było redukować bardzo powoli, przez całe lata, ale przecież nie o to nam chodziło. Miałem tutaj do czynienia z dwustu dwudziestoma kilogramami, co stanowiło niewątpliwie trudne zadanie. Co więcej, chciałem, aby z tamtego starego czaru nie pozostał najmniejszy ślad; nie chciałem bowiem, by kiedyś w przyszłości „wardenki” straciły nad sobą kontrolę i zredukowały nas ponownie do statusu zwierząt. Musieliśmy więc stać się czymś, co nie posiadało odpowiednika w rzeczywistości poza tym, co znajdowało się w moim mózgu.

Zacząłem pracę samotnie w tym tak dobrze mi znanym, białym pokoju. O wiele łatwiej było mi uzyskać kontrolę nad Darvą, kiedy znajdowała się w stanie hipnozy, jednak narzucenie moich dominujących czarów na stare w taki sposób, by te stare zostały ;kompletnie wymazane, wymagało z mojej strony olbrzymiej koncentracji i ogromnego psychicznego wysiłku. W rzeczywistości ten wysiłek był tak ogromny, że eksperci uważali, iż zamknięcie tych linii łączności ode mnie do niej i z powrotem — okaże się niemożliwe.

Rzuciłem czar, wykorzystując całą moc, jaką miałem do swej dyspozycji. Opór był wyjątkowo silny. Zaskoczyło mnie to. Natychmiast zorientowałem się, z czym mieli do czynienia tamci czarty podczas ich pierwszej próby. Jednak oni nie byli na to przygotowani i nie mogli wykorzystać tej siły woli, którą ja miałem — siły woli, wspartej totalnym zaangażowaniem się w przełamanie tego oporu za wszelką cenę. To, z czym mieliśmy tutaj do czynienia, stanowiło naturalnie problem psychologiczny — jej romantyczne fantazje na temat nas dwojga w dżungli — który mógłby być usunięty bez trudu przez każdego dobrego psychologa albo psychiatrę w cywilizowanym świecie. Tutaj natomiast należało z nim walczyć siłą. Musiałem więc spychać jej podświadomą kontrolę nad wa jej ciała, zmuszając ją do świadomej nad nim kontroli, a potem poprowadzić tę uzyskaną siłę woli do mojej własnej. Darva formalnie zaliczana była do V kategorii czelów, jednak brakowało jej owego absolutnego zaangażowania się w przełamanie istniejącego układu. Ja jej go miałem dostarczyć.

Wywiązała się przedziwna walka psychiczna, będąca niemal skrzyżowaniem upartej kłótni ze zmianą ścieżek na diagramie obwodów. W tym ssanym bowiem momencie musiałem identyfikować i spychać na boczny tor kierowanie jej podświadomością wa i jednocześnie wspólnie z nią próbowałem odnaleźć ścieżki łączności, za pomocą których wa komunikuje się ze świadomym umysłem i z ciałem, powiązać je ze sobą, a nawet je zdominować, wyodrębniając równocześnie ten silny, prymitywny aspekt, izolując go i zmuszając do posłuszeństwa. Żadne z tych działań nie miało naturalnie najmniejszego wpływu na jej umysł czy proces myślenia; atakowaliśmy jedynie wa; atakowaliśmy wyłącznie te „organizmy Wardena”, które wysyłały niewłaściwe sygnały.

Kiedy stało się oczywiste, że nastąpił impas, zacząłem do niej przemawiać, zacząłem ją uspokajać, próbowałem nią pokierować; próbowałem ją przekonać, że nie wolno jej ulegać tej prymitywnej, zwierzęcej woli.

— Darvo… jeśli dbasz o mnie, jeśli w ogóle coś do mnie czujesz, musisz mi pomóc! Musisz z tym walczyć! — Robię to. Wiesz, że to robię — odparła.

— Darvo… jeśli… mnie… kochasz, odrzuć ją! Musisz to uczynić! — to słowo przed chwilą użyte zabrzmiało bardzo dziwnie w moich uszach, a przecież wydało mi się, że już je prawie rozumiem, a przynajmniej, pomyślałem sobie, potrafię go użyć. — Darvo… robię to, bo cię kocham. Jeśli wiesz o tym, i również mnie kochasz, odrzuć ją! Pozwól, żeby odeszła!

Dziwne było to wszystko, co mówiłem dla celów klinicznych. Czy ja ją naprawdę kochałem? Czy rzeczywiście dlatego robiłem to wszystko?

I nagle opór pękł, ustąpił; odsunął się w głąb jej umysłu. Stało się to tak raptownie i tak niespodziewanie, że nie byłem na to przygotowany i cała siła mej woli wpłynęła w nią, tak potężna, iż niemal pozbawiła ją przytomności. Błyskawicznie odzyskałem równowagę i cofnąłem się wzdłuż ścieżek, by zobaczyć, w jaki sposób czar został zawiązany i rozwiązany.

Reszta była już śmiesznie łatwa. Postępowałem zgodnie z modelami stworzonymi przez komputer, które zapamiętałem i wielokrotnie przećwiczyłem. W czasie, który wydawał się zaledwie kilkoma minutami — chociaż później powiedziano mi, że trwało to ponad siedem godzin — wszystko zostało zakończone.

Bez trudu pozbyłem się zbędnych odpadów i tłuszczów, i dokonałem zmian, ułatwiających pozbycie się dużej ilości wody i niepotrzebnej tkanki, przekonując wa, iż należy to wszystko traktować jak odchody i wyrzucić z naszych organizmów. Było tego ponad trzydzieści kilogramów, i wyglądało o i śmierdziało okropnie, ale w tym momencie nie byłem w stanie tego właściwie ocenić. Sto dziewięćdziesiąt kilogramów to ciągle jeszcze piekielnie dużo i każdy wyrzucony kilogram ułatwiał mi znacznie zadanie.

Diagramy, piktogramy, trójwymiarowe obrazy i schematy, zapamiętane podczas szkolenia, przelatywały przez mój mózg i docierały do jej mózgu, a tym samym do samego wa. Darva zaczęła się nareszcie zmieniać pod wpływem moich poleceń. Dosłownie to czułem, jak gdyby odbywało się wewnątrz mojego własnego ciała.

Kiedy wykonałem już całe zadanie, ciągle nie mogłem się jeszcze odprężyć, a to z powodu połączenia, jakie między nami istniało; w rzeczywistości bowiem moje ciało było pod każdym względem lustrzanym odbiciem jej ciała. To właśnie próba zróżnicowania naszych ciał zajęła mi tyle czasu. Popełniłem wiele falstartów, bowiem cokolwiek czyniłem ze sobą, natychmiast dublowane było w niej. Wiedzieliśmy, że tak się może zdarzyć i miałem nadzieję, że teraz ona mnie nie zawiedzie. Mogłem skoncentrować się jedynie na niej i dlatego to ona musi pokierować moją odbudową, podczas gdy ja będę utrzymywał ją w tym stabilnym stanie. Dokonanie tego nie było łatwe, ponieważ ja byłem silniejszy, w końcu jednak udało nam się wypracować taki system, który pozwalał na przepływ informacji w obydwie strony; niesamowite uczucie, jak próba robienia trzech rzeczy naraz, ale jednak ostatecznie opanowaliśmy tę sztukę.

A kiedy już było po wszystkim, oboje straciliśmy przytomność na przeszło trzy godziny.

Obudziliśmy się równocześnie i otworzyliśmy oczy. Dobiegł nas brzęczyk alarmu, możliwe że sygnalizował on komuś fakt naszego przebudzenia. Obrazy diagramów komputerowych i sygnałów elektrycznych pulsowały w mym mózgu i już wiedziałem, że będę miał poważne kłopoty, żeby się ich pozbyć.

— O Boże! To naprawdę zadziałało! Spójrz tylko na siebie! — powiedziała Darva zdumionym głosem.

— A ty spójrz na siebie! — odparłem. — Jestem z ciebie taki dumny.

— Potrzebne nam lustra — zadecydowała. — Słuchaj… czy wyczuwasz pomiędzy nami wa?

Nie zwracałem na to uprzednio uwagi, ale teraz, kiedy o tym wspomniała, zorientowałem się, co ma na myśli. Połączenia między nami istniały w dalszym ciągu, linie łączności pomiędzy systemami nerwowymi pozostały nienaruszone.

Drzwi się otworzyły i weszła dr Yissim w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki, mocno zbudowany, miał ogorzałą cerę oraz śnieżnobiałe włosy i wąsy. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak ktoś, kto kiedyś należał do świata cywilizowanego. Ubrany był na biało, lecz nie był to strój lekarski, taki jak dr Yissim. Jego ubranie było doskonale skrojone, świetnie na nim leżało i przypominało mundur. Drugi mężczyzna był natomiast dziwny pod każdym względem: drobnej postury, miał kozią bródkę i nosił okulary w grubej, rogowej oprawie — prawdziwa anomalia w miejscu, gdzie „organizmy Wardena” dbają równie dobrze o oczy, jak i o całą resztę. Ubrany był w tweedową marynarkę i granatowe spodnie. To wszystko wystarczyłoby, by stać się obiektem zainteresowania, w nim jednak było coś o wiele bardziej niepokojącego.

Nagle uświadomiłem sobie, jak czuje się zwierzę które przecież ufa swemu węchowi najbardziej ze wszystkich zmysłów — kiedy nagle ujrzy swoje odbicie w lustrze.

Mężczyzna ten bez wątpienia tam był… Mogłem go zobaczyć, dotknąć, i co tam jeszcze. Nie posiadał on jednak wa, nie było tam śladu po Wardenowskim zmyśle. Na poziomie, do którego uczyłem się mieć najwyższe zaufanie, na poziomie „organizmu Wardena”, on po prostu nie istniał.

— Jak się czujesz? — spytała mnie Yissim.

— Jestem nieco słaby, ale poza tym czuję się świetnie — odparłem. — Obojgu nam jednak przydałoby się lustro.

— Spodziewaliśmy się tego — powiedziała uśmiechając się, po czym skinęła głową w kierunku przeciwległej ściany, tej, za którą znajdowała się kabina techników. Tym razem ściana nie stała się przezroczysta, a tylko padające na nią pośrednie światło uczyniło z niej lustrzaną powierzchnię, poza którą widać było jedynie zarys konsoli. Obróciliśmy się i popatrzyliśmy na swoje odbicia.

Naturalnie oboje byliśmy olbrzymami. Było to nieuniknione. Obliczenia wskazywały na 228,6 centymetra — jako na wzrost odpowiedni dla pozostałej masy. Górowaliśmy nad obecnymi w pomieszczeniu ludźmi, a w szczególności nad tym niskim, którego tam w ogóle nie było.

Układ kostny, niezbędny dla podtrzymania takiego ciała — nawet przy tej nieco mniejszej grawitacji, jaka występowała na Charonie — różnił się znacznie od normy ludzkiej, chociaż na zewnątrz zupełnie tego nie było widać. Jeśliby nie brać pod uwagę rozmiarów, Darva była absolutnie piękną kobietą. Wykorzystałem bowiem moje wyobrażenie o tym, jak musiała ona wyglądać przed zmieniającym ją w odmieńca czarem Isila i na tej podstawie stworzyłem coś, co przyznaję, że było wersją wyidealizowaną. Prawdopodobnie przesadnie zaakcentowałem kobiecość jej figury, ale przyznaję się do winy bez uczucia wstydu. Do diabła, przecież ona uczyniłaby to samo dla mnie.

Prawdę mówiąc nie miałem najmniejszego pojęcia, do kogo — ja sam jestem podobny; było to w każdym razie jej wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać doskonały mężczyzna. Oboje naturalnie byliśmy mocno umięśnieni — był to w końcu najlepszy sposób na pożyteczne wykorzystanie tej dodatkowej masy jednak jej mięśnie uwidaczniały się jedynie wówczas, kiedy je napinała, podczas gdy moje były widoczne zawsze i praktycznie na całym ciele. Twarz miałem szeroką i przystojną i, ogólnie rzecz biorąc, oboje byliśmy świetnymi personifikacjami jakichś starożytnych boga i bogini z czasów prymitywnych. Oboje też mieliśmy bardzo długie włosy, a ja na dodatek miałem ogromną brodę — jeszcze więcej zużytej masy ale jakby nie było, dotyczyło to tych fragmentów, które da się przyciąć i przystrzyc.

A jednak nie byliśmy ludźmi. Ona nie powinna ważyć więcej niż jakieś sto pięć do stu dziesięciu kilogramów, a ja, być może sto dwadzieścia, tymczasem mieliśmy do zagospodarowania po około sto osiemdziesiąt kilogramów, z czego na włosy nie mogło przecież przypaść zbyt wiele. Nadwyżki umieściłem więc w ogonach; jej był nieco dłuższy od mojego. Jeśli chodzi o ogólną kolorystykę to, za aprobatą Darvy, wybrałem kolor ciemnobrązowy dla całego ciała i czerwonawobrązowy dla włosów. Tak naprawdę, to było jej wszystko jedno; oboje jednak byliśmy zgodni, że nie może to być kolor zielony.

Trudno było nie zauważyć, że jej wyidealizowany mężczyzna jest hojnie obdarzony w jednych partiach ciała, tak jak moja wyidealizowana Darva w innych. Mimo że znajdowałem się, jakby nie było, w obecności lekarza, czułem się nieco zażenowany. Cóż, trzeba będzie coś wymyślić, uwzględniając na dodatek ten włażący w paradę ogon… W tej chwili jednak nic nie można było zdziałać.

Trudno nam było oderwać wzrok od naszego odbicia w lustrze, w końcu jednak odwróciliśmy się od niego i stanęliśmy twarzą w twarz z obecną w pokoju trójką, która przyglądała się nam z wielkim zainteresowaniem.

— Ogoniaści bogowie — skomentował miłym, głębokim głosem ubrany na biało starszy mężczyzna. Fascynujące. Wy dwoje moglibyście dać początek jakiejś całkowicie nowej religii.

— Myślę, że tych tutaj nie brakuje — zachichotałem.

— Rzeczywiście — przyznał i spojrzał znacząco na dr Yissim.

— Och, bardzo przepraszam — powiedziała Yissim, wyjątkowo, jak na nią, podekscytowana. — Park, Darva… ten dżentelmen to Tulio Koril.

Poczułem jak wstrząsa mną fala wewnętrznego szoku. Koril! Nareszcie!

Yissim zwróciła się do drobnego mężczyzny, którego tam w ogóle nie było.

— A to jest dr Dumonia. Jest Cerberejczykiem.


Mieliśmy pewne problemy z przechodzeniem przez drzwi przystosowane do ludzi niższego wzrostu, a i sufit od czasu do czasu okazywał się także zbyt nisko. Darva uderzyła się w głowę, gdy wychodziła z laboratorium, a ja odczułem to uderzenie. Sam nie wpadłem na nic, a jednak czułem ten sam ból, co ona. Bardzo szybko okazało się, że w tej wymianie, która między nami zaszła, było coś więcej, niż wydawało się na pierwszy rzut oka, o czym zresztą nas wcześniej informowano. Linie łączności były trwałe i nienaruszone, jak twierdziła teoria, a to oznaczało, że to, co odczuwało jedno z nas, musiało być również odczuwane przez drugie. Niby drobna niedogodność, a przecież stanowiąca potencjalny sztylet wymierzony w moje gardło. Cokolwiek czyniono jej, czyniono i mnie, niezależnie od tego, gdzie się w danym momencie znajdowałem. Musiało istnieć jakieś ograniczenie, związane z zasięgiem tego oddziaływania, albowiem kanały łączności były zbyt wąskie, by przenosić informację na duże odległości. Jednak tak długo, jak znajdowaliśmy się wystarczająco bliska siebie, by wyczwać wa, to wa jednego ciała uważało się za ciało tego drugiego.

— Wa uważa was za jedność — przyznała Yissim. Musicie być bardzo ostrożni. Z drugiej strony, jeśli rzeczywiście zależy wam na sobie, powinniście też doświadczać z tego powodu wyjątkowych, pozytywnych przeżyć fizycznych.

Zauważyłem jak Darva unosi brwi, a na jej ustach pojawia się lekki uśmiech. Nie pomyśleliśmy wcześniej o tym aspekcie całej sprawy… a właśnie on nas nie zawiódł, że tak się wyrażę.

Zaprowadzono nas do dużego biura, typowego w pewnym sensie dla osobistości na wysokich stanowiskach, z personelem pomocniczym, recepcjonistkami i całą tą resztą, i muszę powiedzieć, że nie szczędzono nam zaciekawionych spojrzeń. W gabinecie wewnętrznym nasze ogony po raz pierwszy wykazały swoją przydatność. Niewiele tam było foteli dostosowanych do naszych rozmiarów, i dzięki ogonom mogliśmy się doskonale bez nich obyć.

Koril zasiadł za wielkim biurkiem stojącym pośrodku pokoju; Dumonia usiadł obok niego, twarzą zwrócony w naszą stronę. Yissim zostawiła nas już wcześniej w sekretariacie zapewniając, że kiedy wrócimy, wszystko już będzie przygotowane — zostaniemy przebadani i odprowadzeni do odpowiedniej dla nas kwatery. Zaproponowała także usługi fryzjera, ale Darva poprosiła tylko o narzędzia fryzjerskie, nie było sensu, żeby ktoś musiał używać drabiny wyłącznie po to, żeby nas ostrzyc.

Koril przyglądał nam się przez chwilę w milczeniu. — Cóż, muszę przyznać, że staliście się tu dość znanymi osobistościami — powiedział w końcu.

— Nie wątpię — odparłem. — Mimo wszystko, miło jest znów znaleźć się pomiędzy żyjącymi, a może nawet mieć szansę zwiedzić to imponujące miejsce, które tu stworzyłeś. Zdumiewa mnie to wszystko wokół.

— Duża w tym zasługa obecnego tutaj szanownego doktora — powiedział Koril, skłaniając głowę przed tym drobnym mężczyzną. — Bo widzicie, dr Du — mania jest tym człowiekiem, który zapewnia nam dostawy wyprodukowanych na Cerberze towarów… i odpowiednie szkolenie pozwalające na ich właściwe użycie. Na ogół nie zjawia się tu osobiście. Prawdę mówiąc, to chyba twój pierwszy pobyt w tym miejscu?

Dumania skinął głową i uśmiechnął się.

— Sprawy idą dobrze w całym systemie. Są coraz bliższe rozwiązania. Dlatego trzeba było koniecznie skoordynować wszelkie działania z naszymi przyjaciółmi w różnych odległych miejscach, a to mogłem jedynie uczynić osobiście. Muszę przyznać, że obecna podróż była fascynująca i… pouczająca.

— O co tu chodzi? I co to wszystko ma wspólnego z nami? — patrzyliśmy na niego nic nie pojmując. Koril zerknął na Dumonię, który skinął głową i westchnął.

— Trzy dni temu, całkiem przypadkiem Marek Kreegan, Lord Lilith, został pozbawiony życia.

Serce zamarło we mnie na moment, a Darva spojrzała na mnie z niepokojem.

— Co takiego?! — krzyknąłem, nieświadom, że serce Darvy, z nieznanych dla niej powodów, zareagowało podobnie jak moje.

Cerberejczyk skinął głową.

— Pomimo przypadkowej natury tego wydarzenia, coś podobnego nie mogłoby się w ogóle zdarzyć bez bezpośredniego udziału skrytobójcy z Konfederacji.

Nie byłem w stanie skryć podniecenia. Więc jednak tego dokowałem! Ja, czy ktoś inny. Miałem nadzieję, że to jednak ten drugi „ja” z Lilith.

— Wraz ze śmiercią Kreegana zginął też mózg, stojący za spiskiem obcych — kontynuował Dumania. Jednak był on doskonałym strategiem i świetnie wszystko miał zaplanowane, tak że jego śmierć sama w sobie niewiele zmieni. Bowiem jego zastępca, Kobe, i tak nadzorował cały ten system, i nie tylko świetnie się we wszystkim orientował, ale i zgadzał się ze strategicznymi celami Kreegana, choć niewątpliwie brak mu jest wyobraźni nieżyjącego szefa. Niezależnie od wszystkiego, jest to jednak dla nich bolesny cios. Jeśli chodzi o Cerbera, to mam nadzieję, że w ciągu najbliższych miesięcy, a może i tygodni, przejmę kontrolę nad jego władcą. To sprawa dość skomplikowana, jednak zawiązałem kilka intryg i jestem przekonany, że któraś z nich przyniesie sukces. Bo widzicie, jestem psychiatrą władcy Cerbera.

Wybuchnąłem śmiechem.

— Wydajesz się jednoosobową armią — powiedziałem.

— Chciałbym, żeby tak było — odpowiedział Cerberejczyk zmęczonym głosem. — Tutaj na Charonie jesteście w tej dobrej sytuacji, bo posiadacie dobrze zorganizowane i dobrze wyposażane siły, będące w opozycji do władzy centralnej… Chociaż macie też i dodatk:owy problem. Ten czart, bo tak ich chyba nazywacie, o imieniu Kokul, który was dobrze zna, powiedział mi, iż jesteś przekonany, że obcy znajdują się tutaj w sensie fizycznym i dosłownym, i że to oni stoją za działaniami całego charonejskiego rządu. Poinformował o tym obecnego tu mojego przyjaciela Korila i teraz obaj bardzo chcielibyśmy wiedzieć, czy jest to wyłącznie twoje przypuszczenie, czy też masz jakieś bardziej konkretne podstawy, by tak twierdzić.

— Tak naprawdę mam takie odczucie — powiedziałem całkiem szczerze. — A im dłużej tu przebywam, tym bardziej jestem przekonany, że mnie ono nie myli. Obracałem się tutaj pomiędzy ludźmi z różnych warstw społecznych, byłem też wśród odmieńców. I nawet najbardziej monstrualny spośród odmieńców zachowuje jednak swe podstawowe cechy ludzkie, coś nienamacalnego, ale co jednak czyni go człowiekiem.

— Duszę — wtrąciła Darva. Wzruszyłem ramionami.

— Nie jestem pewien, czy jest dusza, ale w tym przypadku to słowo jest równie dobre jak każde inne. Nawet zwierzęta posiadają pewną taką iskierkę. Wszyscy i wszystko… z wyjątkiem tego jednego człowieka, Yatka Moraha.

— Chcesz przez to powiedzieć, że przypomina mnie… Wardenowskie zero? — spytał Dumonia. — Tak zresztą, jak ja widzę was wszystkich?

— Nie, to nie to — pokręciłem przecząco głową. Pod względem fizycznym jest on człowiekiem, lecz… wewnątrz… nie wiem jak wyrazić to inaczej… tam go prostu nie ma Ta dusza. to jestestwo. to coś, — co jest niematerialne i niedotykalne… tego tam po prostu nie ma. Nie byłem jedyną osobą, która to zauważyła. Tully spostrzegł to również.

— To prawda — wtrąciła ponownie Dania. — Widziałam go ledwie przez moment i z daleka, ale nawet wtedy byłam w stanie wyczuć coś… innego… w jego osobie.

— Jakby był robotnikiem? — podpowiedział Cerberejczyk.

Te słowa mnie zaskoczyły, przypomniałem sobie bowiem, że było to dokładnie to samo słowo, którego ja wówczas użyłem.

— Tak. To dobre określenie.

Dumonia spojrzał na Korila, a ten odpowiedział mu podobnym spojrzeniem; obaj westchnęli. Wreszcie były władca Charona odezwał się:

— No cóż, wobec tego, to właśnie jest to.

Cerberejczyk skinął głową.

— Jednak ginie z Cerbera — zwrócił się do nas. Bo widzicie. Cerber jest źródłem pochodzenia tych fantazyjnych robotów — sobowtórów, które sprawiają tyle kłopotów Konfederacji. Nieważne w tej chwili, jak to w ogóle jest możliwe… Nasza moc jest całkowicie odmiennego charakteru od waszej. Morah jednak nie pochodzi z planety Cerber.

— Nie, na pewno nie — zgodził się z nim Koril, po czym zwrócił się bezpośrednio do nas. — Wyobraźcie sobie, że ja znam Yateka Moraha. A przynajmniej znałem go kiedyś. Urodził się na Takannie, jednym z cywilizowanych światów. Zesłano go tutaj w tym samym czasie co mnie, tak że mieliśmy okazję dobrze się poznać. Było to naturalnie przeszło czterdzieści lat temu, ale swą obecną pozycję zawdzięcza mnie. Jest zimnym, okrutnym człowiekiem… Ale jednak jest człowiekiem.

— Był nim — dodał Dumonia. — Teraz jest czymś znacznie więcej.

— Tak — Koril westchnął. — Obecni tu nasi przyjaciele wydają się to potwierdzać. To by wiele wyjaśniło. A właściwie wyjaśniłoby niemal wszystko.

— Mnie to nie wyjaśnia absolutnie niczego — wtrąciła Darva, pokazując swój dawny uparty charakter.

Mnie, po prawdzie, to również niczego nie wyjaśniło, ale byłem zbyt zajęty próbą uchwycenia czegoś, co ciągle mi się jakoś wymykało. Takanna… Cóż takiego, do diabła, znajomego było w tej nazwie?

— Roboty obcych są wyjątkowo wyrafinowane technologicznie — powiedział Dumonia. — Ten ich rodzaj jest zupełnie nieznany Konfederacji, chociaż teoretycznie jest on możliwy do stworzenia. Krótko mówiąc, są to quasi — nieśmiertelni supermeni z pamięcią i osobowością żyjących w rzeczywistości ludzi.

— A ten Morah… czy on też jest czymś takim? — spytała Darva.

— Na to wygląda — odparł Cerberejczyk. — Choć to zupełnie niesłychane. Z tego, co wiem, mógłby on działać wyłącznie za pośrednictwem Cerberejczyka. Cerberejczycy bowiem potrafią dokonywać wymiany umysłów… albo ciał, jeśli wolicie, ale jedynie pomiędzy sobą i między sobą a tymi robotami. Nie znamy sposobu, za pomocą którego mógłby czegoś takiego dokonać Charonita…, czy też ktokolwiek inny.

Odstawiłem Takannę w sam kącik pamięci, żeby tam sobie pobulgotał i przyłączyłem się do dyskusji.

— Jest taki sposób — powiedziałem. — Nawet Konfederacja go zna. Nazywa się go Procesem Mertona. Zarówno Dumonia jak i Koril wyglądali na zaskoczonych, ale Dumonia chyba bardziej.

— Merton! Skąd znasz to nazwisko? To przecież Cerberejka!

To była dla mnie zupełnie nowa informacja.

— Nieważne. W każdym razie znają ten proces, pozwalający na całkowity transfer umysłu i osobowości z jednego ciała do drugiego. Jest on wielce marnotrawny, jeśli chodzi o ciała, ale mimo to skuteczny. Wiem, że jest skuteczny.

Przyszła kolej na Korila, by wdać się w ten spór.

— A skąd niby o tym wiesz?

Zaczerpnąłem głęboko powietrza i podjąłem decyzję. Dlaczego by nie? Jeśli nie tym dwóm… to komu?

— Ponieważ sam zostałem mu poddany. Nie jestem i nigdy nie byłem Parkiem Lacochem. On zmarł… a ja wziąłem jego ciało.

Chociaż Darva wiedziała, że jestem agentem, to jednak nie miała pojęcia o tej wymianie umysłów i dlatego teraz przyglądała mi się dość dziwnie.

Z kolei Dumania rozpromienił się cały i zwrócił się do Korila.

— A widzisz? — powiedział z wyraźną satysfakcją w głosie.

Koril westchnął i pokręcił głową.

— Nie mam pojęcia, skąd mogłeś o tym wiedzieć.

— Wiedzieć, co? — spytała Darva.

— Że twój przyjaciel i partner jest skrytobójcą z Konfederacji i przybył tu z oczywistą misją zamordowania Aeolii Matuze — odpowiedział jej Dumonia.

— Ach, zatem o to chodzi — powiedziała Darva, zaskakując i zdumiewając obydwu mężczyzn.

— Ja też chciałbym to wiedzieć — odezwałem się. — W końcu nie obnosiłem się z tym, że jestem agentem.

— To proste — odparł Dumona. — Kiedy już odkryłem, że na Cerberze jest agent, zacząłem podejrzewać, iż są również inni. Gdy wyszło na jaw, iż jeden powiązany jest ze śmiercią Kreegana na Lilith, musiałem założyć, że wysłano co najmniej po jednym agencie na każdą planetę Rombu Wardena. Sprawdziłem, kogo zesłano, przeczytałem raporty dotyczące zachowania zesłańców i podjąłem decyzję. Jedyne, co mnie zdziwiło to fakt, że już się tutaj znajdujesz. Myślałem, że mój przyjaciel Koril będzie zmuszony cię szukać po całej planecie, żeby cię tu sprowadzić.

Skinąłem głową, czując pewną ulgę.

— I to dlatego tu jestem.

— Tak… i ja zresztą też — odparł Cerberejczyk. Bo widzisz, wydaje mi się, że zaczyna nam brakować czasu. Jestem przekonany, podobnie jak władze Konfederaci, że ad wojny dzieli rias niecały rok. Wojny na ogromną skalę. Nawet teraz może już być za późno, by jej zapobiec. Musimy jednak spróbować. Odsunięcie Cerbera wydaje się niemożliwe, ale tam przynajmniej mamy pewną kontrolę nad wydarzeniami. Jednakże obcy przejawiają niezwykłe wręcz zainteresowanie Charonem. Jak już zauważyłeś, nie odgrywa on najważniejszej roli w tym wszystkim… a jednak z jakichś — powodów posiada żywotne znaczenie dla obcych… W przeciwnym razie, po cóż by wprowadzali Moraha i obalali Korila dla Aeolii Matuze? Cóż, musimy odsunąć to zagrożenie. Ty musisz. W obecnych układach mogę jedynie służyć ci pomocą techniczną i poparciem moralnym.

— A one są nieocenione, mój przyjacielu — Koril poklepał go po ramieniu. — W przeciwnym razie byłbym teraz zwariowanym pustelnikiem na pustyni. Musimy zacząć stąd i to jak najszybciej. Choć z drugiej strony… jak zabić kogoś takiego jak Morah? Jest równie potężny jak ja, jeśli chodzi o kontrolę nad wa…, a na dodatek jest o wiele mniej śmiertelny.

— Można go zabić — oznajmił Dumonia. — Tyle że wymaga to skoncentrowanego ognia z ciężkiej broni. Trzeba go dokładnie usmażyć… stopić go. Albo wysadzić w powietrze za pomocą najpotężniejszego środka wybuchowego, jakim dysponujecie. Nic innego nie będzie skuteczne. Promieniowanie takie, jak z pistoletów laserowych nie tylko jest w stanie zaabsorbować, ale jeszcze wykorzystać jego energię. Stopić go albo rozerwać na strzępki — to jedyne sposoby. Opisałem ci już przedtem, do czego są zdolne te roboty.

— To duży problem — Koril westchnął. — Poza tym Morah podporządkował sobie Synod, a Aeolia korzysta z jego mocy, by rządzić Charonem. Nie dziwota, że nie mogłem go pokonać! Nie przypuszczasz chyba…? Ile może być tych robotów?

— Właściwie każda liczba — odparł Dumania. Kto to wie? Może Matuze. Nie zapominaj wszakże o własnej mocy. Ich umysły są ciągle takie same, a ich Wardenowska moc nie może być większa, niż gdyby byli ludźmi.

— To okropny problem… tutaj — Koril skinął głową. — Broń ciężka może zawieźć. Coś jednak wymyślimy. Będziemy działać.

— Wkrótce?

— Tak szybko, jak to będzie tylko możliwe. Jeśli tylko będziemy mieć ułamek szansy na zwycięstwo. — Musimy się tedy tym zadowolić — powiedział Dumonia.

I nagle, ni stąd ni zowąd wrzasnąłem:

— Zala! Zala Embay!

Wszyscy odwrócili się do mnie i patrzyli jak na wariata. Wyraz twarzy Darvy był najmniej przyjemny z całej tej trójki.

— A skąd ci ona przyszła do głowy? — rzuciła ostrym głosem.

W ogóle nie rozpoznałem w tym pytaniu nuty zazdrości.

— Ona jest z Takanny! Z tego samego świata, co Morah!

— O kim mówisz? — Koril utkwił we mnie nieruchomy wzrok.

— O kobiecie, która wraz ze mną przybyła na Charona — odparłem. — Mieszkaliśmy przez jakiś czas razem w Bourget przed tamtymi pamiętnymi wydarzeniami.

Opowiedziałem pokrótce całą resztę… Włącznie ze sprawą jej oczywistego zaangażowania w grupę Niszczyciela i sprawą jej podwójnej osobowości.

— Prawdę mówiąc — dodałem — Korman był przekonany, że to ona jest tym skrytobójcą z Konfederacji.

— Czy to możliwe? — Koril spojrzał na Dumonię. — Dwoje z nich… tutaj?

— Możliwe. — Dumonia wzruszył ramionami. — Nic jednak o tym nie wiem, choć mówiąc szczerze, Konfederacja i ja ufamy sobie w równym stopniu… A wiesz, co to oznacza.

— Wobec tego, ta kobieta… — czarc zachichotał cichutko. — Możliwe, że ona tu jest.

— Nie widziałem jej w obozowisku Tullyego i w ogóle jej nie widziałem od czasu tamtej strzelaniny powiedziałem. — Skoro jednak ona tu może być, czy też jest, przyszedł chyba czas, żeby poszukać paru odpowiedzi na pewne pytania.

— Całkowicie zgadzam się z tobą — Koril skinął głową.

Загрузка...