Rozdział dziewiąty Odmieniec

Odzyskiwałem powoli przytomność, ale byłem bardzo słaby i odczuwałem takie zawroty i ból głowy, jak nigdy przedtem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że pojękuję, byłem jednak tylko na wpół przytomny i nie potrafiłem jeszcze składnie myśleć. Świadom byłem natomiast faktu, iż gdzieś mnie niosą, na czymś w rodzaju noszy i że poruszają się bardzo szybko. Udało mi się podnieść powieki i zauważyć, że jest już ciemno. Jak długo więc byłem nieprzytomny?

Usłyszałem rzucony ostrym tonem rozkaz, po którym niosący mnie zwolnili, zatrzymali się i postawili nosze na ziemi. Światło było słabiutkie, a i ja nie widziałem jeszcze zbyt ostro, jednak wydawało mi się, iż idący z przodu noszowy wyglądał jak karykatura jakiegoś wielkiego ptaka. Karykatura. To dobre określenie dla wszystkich odmieńców, których do tej pory widziałem. Obraz białej, pierzastej głowy z ogromnymi oczyma i szerokim, płaskim, pomarańczowym dziobem przenikał do mego, ciągle ledwie półprzytomnego mózgu, i pozwalał uprzytomnić sobie rzecz oczywistą: nie zabili mnie, ale, dla sobie znanych powodów, zabrali ze sobą! Znów znajdę się w grze… O ile moja głowa zacznie na powrót normalnie funkcjonować.

Ptakowaty stwór napełnił kubek jakimś płynem z wiszącej u jego biodra tykwy.

— Wypij to — zaskrzeczał gardłowym, niezupełnie ludzkim głosem. — No pij, poczujesz się lepiej.

Udało mi się chwycić kubek i z pomocą jego białej, niemal ludzkiej dłoni zbliżyć go do ust. Trochę paliło w gardło, ale smakiem przypominało owocową brandy. Usta miałem wysuszone i byłem bardzo spragniony. Troszkę napoju mi się rozlało, ale nie za wiele. Wypiwszy, ponownie opadłem na nosze.

— Nic mu nie będzie — odezwał się ten ptakowaty do swego towarzysza, którego nie udało mi się dostrzec. — To go podtrzyma do czasu, dopóki nie dotrzemy do Starej Kobiety.

— O to mi właśnie chodzi — odpowiedział mu kobiecy głos, który wydawał mi się co prawda znajomy, ale którego w żaden sposób nie mogłem umiejscowić.

— Zala? — wydusiłem z trudem, chrapliwym głosem.

— Siedź cicho — odpowiedział mi głos i po chwili nosze uniosły się i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Do końca tej wędrówki nie przejaśniło mi się całkowicie w głowie, choć ból ustąpił już zupełnie. Byłem półprzytomny, niezdolny jednak poruszać się, czy mówić, a świat wokół widziałem zamazany, jak w sennym marzeniu. Domyśliłem się, że podano mi jakiś narkotyk zawierający środki uspokajające, ale nie wiedziałem, czy uczyniono to, by zmniejszyć ból, czy też by przeciwdziałać mojemu wyzdrowieniu… A może chciano uzyskać obydwa te cele jednocześnie. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło.

Byłem całkowicie po — zbawiony poczucia czasu, ale wiem, że było jeszcze ciągle ciemno, kiedy zwolniliśmy i zbliżyliśmy się do czegoś, co w słabym świetle płonącego w ciemnościach ogniska wyglądało na jaskinię. Z daleka dobiegł mnie odgłos uderzenia pioruna, informujący o zbliżaniu się nieuniknionych charonejskich opadów. Jaskinia okazała się jednak celem naszej wędrówki i wniesiono mnie do niej, nim na dobre lunęło.

Wejście do jaskini było niewielkie, ale jej wnętrze złożone z jednej dużej komory okazało się bardzo obszerne, chociaż nie byłem w stanie precyzyjnie ocenić jego rozmiarów. Pośrodku komory płonęło ognisko, jedyne źródło światła. Dym wznosił się wprost w górę, co świadczyło, że jest tam jakiś otwór wentylacyjny.

Na zewnątrz jaskini było gorąco, ale wewnątrz można się było upiec i gdyby nie mój stan, natychmiast uciekłbym stamtąd. W moim stanie mogłem tylko nieruchomo leżeć i spływać potem, mając przed oczyma wyobraźni obraz samego siebie obracanego na rożnie nad płomieniami.

W jaskini znajdował się ktoś jeszcze — bardzo stara kobieta, ubrana w czarny strój, zakrywający całkowicie jej ogromne ciało. Przykuśtykała do nas, podpierając się zakrzywionym kijem jak laską i gestem nakazała postawić nosze na ziemi. Ptakowaty stwór zwrócił się do kogoś, kogo nie mogłem widzieć i powiedział:

— W porządku, teraz jesteśmy już kwita, Darva. Mam nadzieję, że naprawdę o to ci chodziło.

Darva! Prawie już o niej zapomniałem. Nie widziałem jej i nie rozmawiałem z nią od tamtego pierwszego razu, chociaż szukałem jej zawsze, kiedy odwiedzałem Thunderkor. Mimo że byłem pod wpływem narkotyku; poczułem się znacznie raźniej, wiedząc, że mam tu przyjaciela i to takiego, który uratował mi życie.

Przesunęła się w pobliże starej kobiety i mogłem ją wreszcie zobaczyć. Górowała zdecydowanie wzrostem nad kobietą w czerni, która sama nie była ułomkiem, choć niewątpliwie była jak najbardziej istotą w pełni ludzką, a nie odmieńcem.

— Witam cię całym swym sercem, Babko — powiedziała — do staruszki.

Stara kobieta cofnęła się o krok i przyglądała się jej ciemnymi, mądrymi oczyma.

— Cieszę się, że jesteś cała i zdrowa — odezwała się ochrypłym głosem. — Lękałam się, że wielu utraci życie.

— Zabito dwanaścioro spośród nas — powiedziała Darva. — To mniej niż się spodziewaliśmy. Tamtych zginęło prawie dwustu.

— To dobrze — stara kobieta skinęła głową. — Jednak tamci wprowadzą wkrótce terror nie do wyobrażenia. Teraz są jeszcze rozproszeni i nie przegrupują się w ciągu kilku najbliższych tygodni w tych swoich dalekich, specjalnych miejscach. A co z wami? Cóż wy uczynicie?

— Wiesz, że Isil nie żyje, a jego panowie uciekli Darva westchnęła.

— Wiem — odparła stara kobieta, z odcieniem smutku w głosie. — Pozostaniesz odmieńcem na zawsze, a żadnemu ze starych odmieńców nie wolno będzie powrócić do Bourget.

— Tak, wiem — powiedziała Darva. — Lecz to, co uczyniłam, uczyniłam z zemsty, a nie z lojalności wobec tych, których nawet nie znam.

— Nie przyłączysz się do innych w wyznaczonym czasie?

— Jeszcze nie podjęłam decyzji, Babko — wzruszyła ramionami:

— To o nim mówiłaś? — stara kobieta popatrzyła na mnie.

Darva skinęła głową.

— Był dla mnie miły wtedy, gdy wszyscy się ode mnie odwrócili. Nie jest taki, jak inni. Proszę cię więc teraz o ostatnią przysługę, Babko.

Ciągle półprzytomny, byłem jedynie w stanie słuchać tej rozmowy, ale nie potrafiłem ani pojąć jej znaczenia, ani się do niej przyłączyć.

— Czy on się zgadza? — spytała stara kobieta. Davra odwróciła się i wskazała na mnie palcem. — Widzisz, co z nim zrobili? Już mieli go zastrzelić, kiedy ich powstrzymałam. Bez tej interwencji byłby martwy już od dwunastu godzin. Czyż to nie daje mi takiego prawa?

— Zgodnie z naszymi uświęconymi prawami, tak przyznała staruszka. — Jednak on może okazać się kimś innym, niż sądzisz, jeśli narzucisz mu swoją wolę.

— A jaki będzie miał wybór? — zamilkła na chwilę. — Poza tym… jeśli nie on, to kto? Przecież to jedyny powód utrzymujący mnie przy życiu:

— Wobec tego, jest to dla mnie powód więcej niż wystarczający — stara kobieta uśmiechnęła się wyrozumiale. Podeszła do mnie kołyszącym się krokiem i zbadała mnie dokładnie, jak lekarz przed operacją.

— Brzydka rana głowy. Pęknięcie czaszki, wstrząs mózgu.

Również Darva zbliżyła się i popatrzyła na mnie. Ciągle była tą samą egzotyczną pięknością, z jasnozieloną karnacją i ciemniejszą zielenią warg i włosów, które czyniły ją jeszcze bardziej pociągającą. Jednak tym razem zauważyłem te nieczłowiecze elementy, w które wyposażył ją nieżyjący już artysta: małe, spiczaste, ruchliwe uszy i duże nieforemne, szorstkie dłonie, bardziej zwierzęce niż te, które pamiętałem. Ostry, zakrzywiony róg, długi na jakieś pięćdziesiąt centymetrów, okazał się zakrzywioną kością, której warstwy nakładały się na siebie, jak pierścienie o coraz mniejszej średnicy, tworząc na końcu zaostrzony czubek.

— Czy uda ci się go naprawić? — spytała zaniepokojona.

— O tak — stara kobieta skinęła głową. — Choć uderzenie było tak silne, że zabiłoby zapewne większość mężczyzn. On jednak ma silną wolę przetrwania. Dobre wa, silne wa, już pędzi w jego wnętrzu, by naprawić szkody. Pomożemy temu wa.

— Kiedy?

— A dlaczegóż by nie teraz? Jest całkiem spokojny. Z tego, co widzę, podano mu osisi. To bardzo dobrze. Jest spokojny, ale przytomny. A to pomoże; to że nie jest uśpiony.

Odwróciła się do Darvy.

— Czar rzucony na umysł jest znacznie poważniejszym problemem — ciągnęła. — Miejski czart chroni go w ten sposób przed tego rodzaju interwencją. Choć mogłabym przecież dać ci taki napój…

— Nie. — Darva pokręciła przecząco głową. — To nie byłoby właściwe. Nie chciałabym, by to odbyło się taki sposób.

— To dobrze. I tak będę miała dość problemów ze zmianą funkcji jego ciała, ze zmianą odruchów, ośrodków równowagi i tym podobnych, by martwić się jeszcze o tę świadomą część umysłu — westchnęła. No cóż, weźmy się do roboty.


I znów nie potrafiłbym powiedzieć, ile czasu minęło i co dokładnie się wydarzyło. Wiem, że stara kobieta śpiewała i przeprowadzała medytacje, masując i ugniatając od czasu do czasu poszczególne części mojego ciała i głowy. Wydawało mi się również, że mam wysoką gorączkę, a dzięki niej — przedziwne, surrealistyczne wizje. Było mi na przemian zimno i gorąco, a jednocześnie odczuwałem w całym ciele jakieś erotyczne sensacje. Przed chwilą słyszałem, że jestem w bardzo kiepskim stanie, dlatego też nie starałem się walczyć z tym wszystkim, co się ze mną działo. W końcu zapadłem w niewiarygodnie głęboki sen, do którego nie miały dostępu żadne dziwne istoty, uczucia, czarownicy czy czarownice.

Przebudziłem się nieco oszołomiony, ale nie odczuwałem najmniejszego bólu. Dopiero po jakiejś chwili dostrzegłem, że coś jest ze mną nie w porządku. Rozejrzałem się po jaskini, ale prócz niewielkiego ogniska i snopa światła padającego od wejścia i świadczącego o tym, że mamy dzień, nie zauważyłem nikogo i niczego nadzwyczajnego. Usiłowałem odgarnąć pajęczynę, w którą spowity był mój umysł i wówczas właśnie zdałem sobie sprawę z kilku rzeczy naraz. Po pierwsze — znajdowałem się w pozycji stojącej. Było to naprawdę zadziwiające, bowiem w żaden sposób nie mogłem wyobrazić sobie siebie wstającego… chyba że odbyło się to pod wpływem uzdrawiających czarów, czy czegoś w tym sensie. Po drugie — nie było mi ani trochę za gorąco. Czułem wręcz lekki chłód, co przecież było niedorzeczne w jaskini, w której ciągle płonęło ognisko.

Nagle zupełnie się rozbudziłem i ogarnęły mnie złe przeczucia. Uniosłem dłoń, by zetrzeć resztki snu z oczu i ujrzałem to, czego tak się lękałem.

Dłoń była zielona, szorstka i uzbrojona w szpony. — Nie — wrzasnąłem, a głos mój odbił się echem od ścian jaskini. — Do wszystkich diabłów!

Zrobiłem krok naprzód i w tym momencie wiedziałem już wszystko. Zatrzymałem się i popatrzyłem w dół na swoje ciało. Zobaczyłem wielkie, zbrojne w szpony, jaszczurze łapy, grube jaszczurze nogi i naturalnie jaskrawozielony ogon, prawie tak długi jak cała reszta ciała. Nerwowo rozejrzałem się po jaskini i w jednym z jej kątów dostrzegłem coś, co mogło mi się teraz przydać — spory kawałek błyszczącego metalu. Podszedłem do niego, podniosłem go z ziemi i przyjrzałem się swemu odbiciu w świetle padającym od ogniska.

No tak, rogi i cała reszta, pomyślałem ponuro. Twarz i tors zachowały nieco ze swego poprzedniego wyglądu, ale była to w sumie dziwaczna hybryda, połączenie rysów twarzy i cech Parka Lacocha i Darvy.

Usłyszałem, że ktoś wchodzi. Odłożyłem błyszczący kawałek metalu i odwróciłem się. To Darva. Zatrzymała się i patrzyła na mnie, a twarz jej wyrażała mieszaninę zadowolenia i obawy.

— Dlaczego, Darvo? — spytałem.

Zrobiła przepraszającą minę.

— Uratowałam ci życie — przypomniała. — Sądziłam, że ty byłbyś skłonny uczynić dla mnie to samo.

— Był… byłbym skłonny — powiedziałem zupełnie szczerze. — Ale niby jak uczynienie ze mnie praktycznie twojego sobowtóra ma uratować ci życie?

Westchnęła i posmutniała.

— Żyłam jedynie dla zemsty i wreszcie jej dokonałam, choć nie w taki sposób, jaki sobie przedtem wyobrażałam. A teraz jestem całkowicie samotna i na zawsze skazana na swój wygląd, chyba że zostanę zmieniona w coś jeszcze gorszego. Jestem jedyną z tego rodzaju Park… i nigdy już nie będę mogła wrócić do rodzinnych stron, ujrzeć najbliższych, znaleźć się pomiędzy tymi, którzy są mi tak drodzy jej głos nabrał odcienia prośby. — Czy nie rozumiesz? Gdybym miała pozostać samotna, popełniłabym samobójstwo. A wtedy zobaczyłam ciebie; Jobrun pozbawił cię przytomności i wyciągnął pistolet, aby cię zastrzelić. Zobaczyłam to i w jakiś sposób zrozumiałam, że to przeznaczenie i że bogowie mieli w tym jakiś cel, iż oboje znaleźliśmy się w tym samym miejscu i w tym samym czasie.

Pokręciłem ze smutkiem głową. Musiałem przed samym sobą przyznać, że to, co mówiła, było nie tylko zrozumiałe, ale i całkiem rozsądne. Jakże miałem dyskutować z logiką jej argumentów, niezależnie od tego, co sam odczuwałem? Pogódź się z faktami, powiedziałem sobie. Bez niej byłbyś już martwy; masz więc wobec niej zobowiązania. W tej zaś sytuacji ciągle jeszcze znajdujesz się w grze i ciągle jeszcze tę grę prowadzisz. Skoro odmieńcy są główną siłą ruchu Korila, to powinienem być odmieńcem. Jeśli zaś miałem co do tego jakieś wątpliwości, to powinienem był trzymać się z dala od tego placu, a potem pomóc Tully’emu w uporządkowaniu spraw, jak przystało na lojalnego księgowego miejskiego. Poza tym mogłem być przecież zmieniony w coś znacznie gorszego; miałem o tym niejakie pojęcie. Widziałem przecież tamtych na placu.

Podszedłem do niej, przewracając coś przy okazji ogonem, ująłem jej dłoń i uśmiechnąłem się.

— Rozumiem — powiedziałem. — I wybaczam ci.

W jednej chwili jej twarz zmieniła wyraz, wyglądała teraz na niewiarygodnie szczęśliwą.

— Być może zyskałaś jednak coś znacznie więcej niż się spodziewałaś — ostrzegłem.

Wydawała się nie słyszeć mojej uwagi, a w jej zielonych oczach pojawiły się dwie ogromne łzy.

— Tak się cieszę, że obeszło się bez kłótni:

— Żadnych kłótni — westchnąłem. — Przyznaję, że niełatwo mi będzie się do tego przyzwyczaić, ale sądzę, że dam sobie jakoś radę.

— Wyjdźmy na zewnątrz — zaproponowała. — Jesteśmy, że tak się wyrażę, troszkę zimnokrwiści.

No cóż, to wyjaśniało przynajmniej chłód, jaki odczuwałem. Wyszedłem za nią. Dzień był jak zwykle gorący i parny, a wszystko wokół pokrywała mgła. Jednak zarówno mgła, jak i wilgotność wydawały się ustępować i nagle, po raz pierwszy od przybycia na Charon, poczułem się wyśmienicie pod względem fizycznym. Jednocześnie uświadomiłem sobie, że jestem bardzo głodny.

— A co my jadamy? — spytałem. Uśmiechnęła się.

— Prawie wszystko, co żyje — odparła, a ja oczyma wyobraźni ujrzałem jak rozrywam na kawałki mniejsze ode mnie jaszczurki.

Domyśliła się mych myśli, bo roześmiała się wesoło.

— Och, nie. Rośliny, owoce, liście. Również zwierzęta, ale osobiście wolę je przyrządzone na sposób tradycyjny.

— To brzmi nie najgorzej. A jest coś w pobliżu?

— Jest spora kępa drzew owocowych, melonów cuaga. Tuż u stóp tego wzgórza. Chodź ze mną.

Ruszyła szybko, a ja podążyłem za nią.

— Mówisz, że to spora kępa? Nikt nas nie zauważy? Jestem pewien, że odmieńcy nie cieszą się teraz zbytnią popularnością.

— Nie przejmuj się. Ona znajduje się na samym obrzeżu terenów należących do Bindaharu — odparła. — Nie pojawią się tutaj jeszcze przez kilka najbliższych dni, a kiedy się zjawią, nas dawno już tutaj nie będzie.

Melony były duże, w czarno — pomarańczowe pasy i okazały się bardzo pożywne, choć musiałem przyzwyczaić się do jedzenia ich razem ze skórką. Albo więc zupełnie zmienił mi się smak, co było wielce prawdopodobne, albo też ludzie jedzący jedynie sam miąższ dużo na tym tracili.

Jedliśmy dużo i długo. Moje stare „ja”, moje oryginalne „ja” zjadłoby może całego melona, naturalnie bez skóry. Park Lacoch zjadłby zapewne zaledwie ćwiartkę. Ja zjadłem teraz siedemnaście, ze skórką, jak leci, i ciągle jeszcze nie byłem do końca nasycony.

— Jemy dużo — powiedziała Darva. — I zawsze kiedy tylko mamy okazję. A jednak nie tyjemy; wydaje się, że jedynie stajemy się coraz silniejsi.

— To bardzo sprawiedliwe rozwiązanie — przyznałem, czując się teraz znacznie lepiej.

Skoro już pojedliśmy, mogliśmy porozmawiać o innych sprawach. Posiłek spowodował, że poczułem się nieco leniwy i senny. Nadszedł więc czas odpoczynku.

— Słuchaj… chciałbym, żebyś mi wyjaśniła kilka spraw.

— Co tylko zechcesz — odparła, najwyraźniej szczerze. — Nie masz pojęcia, od jak dawna nie rozmawiałam z kimś, jak przyjaciel z przyjacielem.

— Świetnie — skinąłem głową. — Wpierw sprawy aktualne. Kim jest ta stara kobieta, która rzuciła czar?

Mówiąc szczerze był więcej niż jeden powód, dla którego chciałem to wiedzieć. Staruszka była przecież tą osobą, która kiedyś w przyszłości mogłaby go ze mnie zdjąć.

— To moja prababka… prawdziwa — odparła.

Sama nie wiem, od kiedy posiada tę moc. Być może od dzieciństwa. Terminowała u czarca, kiedy była bardzo mała, kiedy nie było jeszcze tych uprzedzeń i tych zamkniętych związków, jak to ma miejsce obecnie. Nigdy jednak nie przeszła pełnego szkolenia. Zamiast tego urodziła dziewięcioro dzieci.

— Tak, to mogło ją trochę osłabić — zauważyłem. — Choć wydała mi się i tak bardzo potężna. Ale… skąd ten pomysł, żeby uczynić ze mnie twoją bliźniaczkę? Czyżby powodem był fakt, że jej moc jest ograniczona?

— Nie — zawahała się — to nie całkiem tak. To prawda, że użyła mnie jako modelki, a i samo stworzenie odmieńca jest dość ryzykowne. Popełnisz błąd i mózg nie pasuje do całej reszty, co powoduje, iż jesteś albo kaleką fizycznym, albo umysłowym. Wielu jest takich. Dlatego zastosowała jako wzór ten sam czar, którego użył wobec mnie ten drań Isil. A to oznaczało, że będziesz podobny do mnie. Skorzystała takie z bunharów. Ja byłam tak podniecona, że w ogóle o tym nie pomyślałam, a ona pamiętała. Ciągle jesteś płci męskiej, Park… Niezależnie od wyglądu.

To było wielce interesujące. Jednocześnie zaś zabawne, w jakiś nie pozbawiony ironii sposób. Nie mogłem powstrzymać chichotu.

— Co cię tak rozbawiło?

— Jakby ci to powiedzieć? Wiesz, że nie urodziłem się na Charonie. Zesłano mnie tutaj. Zesłano mnie na podstawie wyroku.

— Wiem — skinęła głową. — Dużo się o tym mówiło w Thunderkor.

— No, cóż, popadłem w… tarapaty. Zabiłem kogoś, dla powodu którego ani ty, a teraz nawet ja sam — nie uznalibyśmy za wystarczający, czy w ogóle sensowny. A tym powodem, kiedy już go odkryli, był fakt, że byłem wówczas hermafrodytą, wybrykiem natury.

— Ooo… — otworzyła szeroko usta. — To dlatego wyglądałeś trochę, że się tak wyrażę, dziwnie.

Skinąłem głową.

— Udało im się jednak temu zaradzić i zrobili ze mnie mężczyznę — ciągnąłem. — A teraz… popatrz tylko! Posiadam płeć męską, a wyglądam jak twoja siostra!

Roześmiała się, a mnie nasunęło to do głowy interesujący problem. Dobrze, byłem płci męskiej… ale czym płci męskiej? Zapytałem ją o to.

— Sama się nad tym zastanawiałam — odpowiedziała. — Z tego, co mówiła Babka, wynika, że gdybyśmy mieli, hm, robić to teraz, nic z tego by nie wyszło. Jednak kiedy tylko znajdujące się w tobie wa wykonają swoje zadanie, możliwe że moglibyśmy mieć nawet potomków naszego gatunku. Nie jest to pewne, ale takie wypadki się zdarzały. Moglibyśmy dać początek zupełnie nowej rasie! — przybrała zamyślony wyraz twarzy. — Darvus Lacochus.

— Brzmi zupełnie jak nazwa jakiejś choroby.

— Wiesz Park, to wspaniałe — roześmiała się. Czuję się jak nigdy w ciągu tych ostatnich dwu lat!

Widziałem jej radość i nawet sprawiało mi to pewną przyjemność. Ona sama też mi się podobała. Nie wyrażała się nazbyt elegancko, a czasem wręcz nieco prostacko. Była niewykształcona i niedoświadczona, ale to bardzo bystra, inteligentna kobieta, której możliwości zostały zablokowane przez egoistycznego i okrutnego człowieka. Była też niewątpliwie twardsza i bardziej zdecydowana od Zali, przynajmniej — od tej dawnej Zali. Zastanawiałem się leniwie nad tym, jaka też może być Zala obecna.

— Słuchaj — odezwałem się. — Musisz wyjaśnić mi pewne sprawy. Co też, do diabła, wydarzyło się w Bourget? Kto tego dokonał? I dlaczego?

— No cóż — westchnęła. — Od dawna już istnieje ten kult diabła. Zapewne o nim słyszałeś?

Skinąłem głową.

— Uczestniczyły w nim głównie znudzone i sfrustrowane kobiety, usiłujące zyskać jakąś część Mocy. Jednak jakiś rok czy dwa lata temu, wszystko się zmieniło. Nie wiem kto i jak tego dokonał, ale kult został zdominowany przez tę większą grupę, która chce obalić rząd. Jedyne co wiem, to fakt, że stoi za nią jakiś prawdziwie potężny czart.

— Koril — powiedziałem. — Był kiedyś władcą. — Tak, to chyba on — zgodziła się ze mną. W każdym razie, hardziej odpowiadał on zwykłym ludziom. Nie było przy nim bowiem takich przerażających facetów jak ten szef ochrony i tych wszystkich pomiatających każdym z żołnierzy. Poza tym nawiązał on kontakt z koloniami odmieńców. Przyrzekł im, że jeśli odzyska władzę, da im na własność Tukyan, południowy kontynent. Mieszka tam tylko garstka ludzi i większość jego powierzchni jest ciągle nie zbadana. Jednak z tego co wiem, jest tam co najmniej tak ładnie jak tutaj. Cóż, były to wspaniałe perspektywy dla odmieńców, którzy nie mają łatwego życia i nie mogą spodziewać się lepszego w przyszłości. Ludziom normalnym też to odpowiadało; w ten sposób mieliby nas przynajmniej z głowy. Rozumiesz?

Skinąłem głową. Było to wszystko logiczne i świadczyło o zmyśle politycznym Korila. Zaczynałem dostrzegać; jak groźnym był on człowiekiem, nawet bez tej jego nadzwyczajnej, magicznej. mocy. Zastanawiałem się, w jaki sposób udało się Aeolii Matuze pozbawić go władzy i następnie utrzymać swą własną.

W jednym ułamku sekundy znalazłem odpowiedź, jedyną logiczną odpowiedź. Aeolia utrzymywała się na swoim stanowisku, ponieważ popierała wojnę przeciw Konfederacji. Trójce pozostałych władców specjalnie nie zależało na Charonie. Jasno wyraził to Korman. Komu więc zależało? Jedyną logiczną odpowiedzią byli sami obcy.

Nie było przy nim bowiem takich przerażających facetów jak ten szef ochrony…

Czyim szefem ochrony był tak naprawdę Yatek Morah? Matuzy? Tak, ale tylko tak długo, jak długo postępowała ona zgodnie z wytyczoną linią. A to oznaczało, że ten dziwny mężczyzna, z dziwnymi oczyma, ze sposobem — zachowania robota, z tą niewiarygodną mocą, nie był w ogóle człowiekiem. A toz kolei znaczyło, że Charon, choć nieistotny z militarnego punktu widzenia, był z jakichś powodów bardzo, bardzo ważny dla obcych. Dlaczego?

Aeolia Matuze, z jej wybujałym ego i z marzeniami o boskości… Obcy umacniali i jedno, i drugie, w zamian za postępowanie zgodne z ich planami. To miało sens. Ciekaw byłem, czy Koril zdawał sobie z tego sprawę? Czymże był jeden władca Rombu dla rasy przygotowanej do podbicia tysięcy światów?

— O czym myślisz?

Ocknąłem się z zamyślenia.

— Układam sobie w głowie całość z różnych kawałków. Wyjaśnię ci to później. Będziemy przecież razem dość długo, a to taka długa i skomplikowana historia.

— Razem — westchnęła. — Nie masz pojęcia, jak mile to brzmi.

Przede wszystkim, pomyślałem, sprawy podstawowe.

— Jak to się dzieje, że nie potykam się o własny ogon, kiedy biegnę? Czuję się w tym ciele całkiem naturalnie.

— Bo to był dobry i skuteczny czar, ze wszystkim, co niezbędne.

Skinąłem głową. Taka odpowiedz mnie zadowalała.

— W porządku więc… dokąd stąd wyruszamy?

— Daleko — odparła natychmiast. — I bardzo szybko. To miejsce znajduje się zaledwie o dzień drogi ad Bourget i wkrótce będzie się tu roiło od żołnierzy z oddziałów rządowych. Pewnie już tutaj są. Mamy pewną liczbę środków obrony; wśród nich zaś zdolność do stania bez najmniejszego ruchu. Zdziwiłbyś się, znając nasze rozmiary, kiedy byś zobaczył, jak przebiegają obok nas, stojących pośrodku zieleni.

— Owszem, to przydatne — powiedziałem. — Jednak ostatnio broń tutaj stała się nagle bardzo nowoczesna, a dobra broń oznacza czujniki ciepła.

— I co z tego? — roześmiała się. — Próbowali je stosować podczas polowań. A temperatura naszego ciała nie różni się praktycznie od temperatury otoczenia. Są więc bezużyteczne.

— Nie pomyślałem o tym. Mimo to, wolałbym zna leźć się jak najdalej stąd, i to szybko. Czy znasz tereny poza tym regionem?

— Zupełnie nieźle — odparła. — Jakieś sto kilometrów stąd już znacznie gorzej. Niewiele podróżowałam. Wiem jednak, gdzie są drogi, choć nie możemy ich używać. I w głowie mam wszystkie szczegóły, jakie widziałam na mapach. Kazano nam je zapamiętać.

— Grzeczna dziewczynka — powiedziałem.

— Chcesz więc dołączyć do innych? — spytała głosem, w którym wyczułem rozczarowanie.

— W drodze wyjaśnię ci moje powody — skinąłem głową. — Dzieją się różne rzeczy, o których nikt nie raczył cię poinformować.

— Mamy trzy tygodnie na przebycie jakichś ośmiuset kilometrów — powiedziała. — Będzie więc dość czasu na rozmowy i wyjaśnienia. Do tego czasu odmieńcy mają żyć w rozproszeniu i żywić się owocami natury.

— I dać im dość czasu na złapanie kilku z nas i wymuszenie z nas lokalizacji tych miejsc, do których się udajemy? — spytałem zaniepokojony.

— Och, są całe setki punktów kontaktowych i tylko niewielu spośród nas zna miejsca zapasowe. Nawet jeśli pochwycą połowę odmieńców, w co wątpię, ciągle jeszcze będzie duża szansa, że jeden czy drugi z tych naszych punktów pozostanie w dalszym ciągu bezpieczny.

— Nie podoba mi się taki układ, ale nie mamy wyboru — rozejrzałem się, mgła zaczynała gęstnieć. Czas zatem ruszać w tę daleką wędrówkę.

— I pozostawić za sobą jedynie ślady bunharów roześmiała się.

Rzeczywiście, te nasze kształty miały też swoje dobre strony. Ponownie się rozejrzałem.

— Chyba muszę poszukać jakiegoś odpowiedniego drzewka — powiedziałem. — Wodniste owoce zjedzone na pusty żołądek! Bardzo to szybko przez ciebie przelatuje.

Roześmiała się i bez zastanowienia wskazała palcem wprost przed siebie. Poszedłem za jej radą, wybrałem miejsce i stanąłem zerkając w dół.

— Aha, to tutaj go mamy — odezwałem się głośno.

Загрузка...