Rozdział szósty Podróż do Bourget

Rankiem następnego dnia Zala nie pamiętała kompletnie nic ze swoich nocnych zmagań, których byłem jedynym świadkiem. Wydawała się na tyle autentycznie zaskoczona widokiem oleistej plamy na umywalce, że oskarżała mnie o wylanie wiadomej mikstury.

— To ty zrobiłaś… widziałem cię — zapewniałem. Zresztą, tak będzie najlepiej.

Ja? — przyglądała mi się z niedowierzaniem. Nie żartujesz sobie?

— Nie, nie żartuję. Daję słowo.

Potrząsnęła głową, jak gdyby tym sposobem usiłowała sobie wszystko przypomnieć. W końcu westchnęła i wzruszyła ramionami.

— No cóż, bierzmy się do roboty.

— Przynajmniej pakowanie nie jest problemem zauważyłem. — Mam nadzieję, że w Bourget mają trochę więcej odzieży.

Zeszliśmy na śniadanie, obfite jak zawsze, jednak Garal, nasz opiekun na ten ostatni ranek, ostrzegł kilka osób, wśród nich Zalę i mnie, byśmy jedli raczej niewiele.

— Przed wami długa droga, a podróżowanie tutaj nie przebiega nazbyt gładko.

Oboje skorzystaliśmy z jego rady. Co prawda i tak nigdy nie jadałem wiele na śniadanie, ale tym razem wypiłem tylko kilka filiżanek kawy i zjadłem słodką bułeczkę.

Kiedy skończyliśmy, Garal stanął u szczytu stołu. Będziecie podróżować indywidualnie lub w małych grupkach, zależnie od dostępności środków transportu — obwieścił. — Przestało padać, a to oznacza, że niektórzy z was będą podróżować drogą powietrzną, co bardzo przyspieszy podróż. Lądem dotarcie do niektórych wiosek trwałoby całe dni.

— Drogą powietrzną? — nie mogłem powstrzymać się od wyrażenia zdumienia, które niewątpliwie odczuwali również wszyscy pozostali. — Sądziłem, iż jest tu bardzo niewiele maszyn i urządzeń.

No cóż, przy dłuższych podróżach międzykontynentalnych korzystamy z wahadłowca, ale posiadamy też inne środki transportu — odpowiedział dość enigmatycznie Garal. — Poczekajcie nieco, a sami się przekonacie.

Zerknął do swego notatnika.

— Nie zabierajcie niczego poza ubraniem, które macie na sobie. Wszystko, co wam będzie potrzebne, otrzymacie na miejscu. — Rozejrzał się wokół i uśmiechnął złośliwie. — Do tej pory wszystko było łatwe i sympatyczne. Teraz jednak udajecie się w szeroki świat i zapewniam was, że będzie to dla was wstrząs. Radzę wam, byście zachowywali się przyzwoicie, słuchali rad miejscowych i byli bardzo ostrożni dopóty; dopóki nie zorientujecie się w terenie. Brzmi to może jak taka zwykła sobie rada, jednak tutaj ma oma podwójną wagę. Pamiętajcie, że ten szczupły chłopaczek, którego potrącicie może okazać się łatwo irytującym się — czelem, który potrafi wyrwać wam wnętrzności, a w najlepszym wypadku — rzucić na was jakiś czar. I nie gapcie się na odmieńców! Nie zapominajcie iż każdy, kto — wygląda dziwnie lub odmiennie, stał się takim z jakiegoś powodu i że to samo może się przytrafić i wam.

Ta ostatnia jego uwaga niewiele nam wtedy mówiła. Wraz — z upływem poranka pojawiali się urzędowo wyglądający mężczyźni i kobiety, wywoływali nazwisko, czasami dwa, i wychodzili ze swoimi podopiecznymi. Nie byliśmy ostatnimi na liście, ale ponieważ znaleźliśmy się w dalszej kolejności, miałem okazję pożałować, że tak mało zjadłem na śniadanie.

Na początku podróżowaliśmy małym zakrytym wózkiem ciągniętym przez jednego zębatego uhara. Wózek nie był tak wygodny jak pojazd, którym uprzednio jechaliśmy — same deski i prymitywna tapicerka i dlatego boleśnie odczuwaliśmy wszelkie nierówności kiepskiej nawierzchni drogi. Do wózków ciągniętych przez uhary należało się po prostu przyzwyczaić; krok jaszczura rzucał bowiem podróżującym raz w jedną, raz w drugą stronę, podczas gdy ruch do przodu wydawał się odbywać ciągłymi krótkimi szarpnięciami.

Miasto opuściliśmy dość szybko i skręciliśmy w boczną drogę prowadzącą na północ. Niewiele rozmawialiśmy, bo i nie bardzo było o czym, wyjąwszy tematy związane z tym, co nas czeka i wynikające z naszego niepokoju o przyszłość. Ja przynajmniej posiadałem cały zapas pewności siebie i wiedziałem, w jakim kierunku podąża przyszłość Zali, z jej słabiutkim ego, było o wiele ciężej. Pomyślałem sobie, że chyba nigdy w przeszłości dwoje tak bardzo różnych ludzi nie wyruszyło wspólnie w taką epicką podróż.

Właśnie wyjeżdżaliśmy z lasu deszczowego na rozległą polanę, kiedy Zala wyjrzała przez okienko i wydała cichy krzyk zdumienia. Zmarszczywszy brwi, przechyliłem się do okna, by zobaczyć to, co ona widziała… i sam nie mogłem powstrzymać się od podobnego okrzyku.

Ujrzałem bowiem wielkie, lśniące, czarne jak węgiel cielsko z łbem w kształcie ogromnego czarnego trójkąta i z ogromną rogatą kościaną płytą, biegnącą od szczytu tej niesamowitej głowy do połowy długości tułowia. Sam łeb wydawał się składać z ogromnego dzioba i z pary wielkich, okrągłych, pozbawionych powiek oczu. Jednak najbardziej uderzającymi u tego stworzenia były jego lekko złożone skrzydła, długością dorównujące całemu ciału. Połączone zaś były w jakiś dziwny sposób z czymś, co wyglądało na uprząż. Stwór zajadał hałaśliwie coś wielkiego i krwawego, łykając bez trudu ogromne kęsy. Kiedy nasz wózek zatrzymał się i dwoje ludzi podbiegło, by otworzyć drzwi pojazdu, usłyszałem potężne czknięcie.

Wyskoczyliśmy na zewnątrz i staliśmy jak skamieniali. Młoda kobieta ubrana w obcisłe, skórzane ubranie i długie buty podeszła do nas, stanęła obok, po czym również spojrzała na bestię.

— Czyż nie jest wspaniała? — odezwała się z entuzjazmem w głosie.

— Można i tak powiedzieć — odparłem. — Cóż to, do diabła, za stwór?

— Mają one swoją długą naukową nazwę, tu na Charonie nazywamy je zazwyczaj szybownikami. Rzadko spotyka się je na ziemi, bowiem wystartowanie sprawia im dużą trudność. Żyją ponad chmurami, szybując w powietrzu, przy czym zużywają zadziwiająco niewiele energii.

— Czy ta bestia znajduje się tu na dole dla powodów, których się domyślam? — spytała nerwowo Zala.

— O, tak — kobieta roześmiała się. — Wykorzystujemy szybowników jako środek transportu. Są wielce przydatne, choć tylko gdzieniegdzie jest odpowiednia ilość miejsca i odpowiednie wiatry pozwalające im wznieść się w powietrze. Są przyjazne i inteligentne, o ile wychowuje się je od pisklęcia.

— Nie wątpię — burknąłem. — A stąd uda mu się wystartować?

— Na pewno. Silla jest już weteranką w tych sprawach. Niemniej nie nadają się one do transportu masowego i dlatego używane są praktycznie tylko przez tych, którzy stoją najwyżej w hierarchii społecznej. Czeka więc was wyjątkowa okazja. Większość ludzi nigdy nie znajdzie się na grzbiecie tego stworzenia, nie mówiąc już o tym, że pikujące w dół szybowniki budzą u tejże większości paniczny lęk.

— Myśl o takiej przejażdżce również i we mnie nie wywołuje entuzjazmu — powiedziałem niepewnie, nie żałując już dłużej, że zjadłem tak lekkie śniadanie.

— I co teraz… wdrapujemy się na jej grzbiet? — pytała Zala.

— Och, nie kobieta ponownie się roześmiała. — Popatrzcie. Załoga zakłada właśnie kabinę pasażerską. Przypina się ją mocno pasami pomiędzy tymi dwoma kościanymi płytami, tuż przed skrzydłami.

Ujrzeliśmy solidnie wyglądającą, małą kabinę, wciąganą właśnie na górę za pomocą ręcznej wciągarki. Dwóch członków załogi, wyglądających jak małe insekty na tle tego ogromnego cielska, ustawiło konstrukcję na miejscu i spuściło pasy na ziemię, podczas gdy inni wsunęli się pod brzuch bestii; gdzie zawiązali, czy też zapięli te pasy. Jeszcze tylko kilka próbnych potrząśnięć kabiną i usatysfakcjonowani. wynikiem mężczyźni na grzbiecie bestii spuścili drabiny z obydwu stron ogromnego cielska. Prace przeniosły się teraz ku przodowi, gdzie u podstawy grubej szyi zamontowano podobną, tyle że znacznie mniejszą, kabinę.

— A czym one się karmią? — spytała Zala; ciągle nie dowierzając własnym oczom.

— Praktycznie wszystkim — kobieta wzruszyła — ramionami. — Są wszystkożerne, tak jak i my. Ich potrzeby są bardzo niewielkie. Mają puste wewnątrz kości i są zadziwiająco lekkie, — kiedy już złapią prąd powietrzny i zyskają wysokość, zużywają bardzo nie wiele energii. Tona jakiejś mieszanki raz na dwa dni to ich normalna porcja; głównie są to wierzchołki drzew i to, co się na nich znajduje… ale Silla dostaje dodatkowe porcje, kilka uharów albo jakieś inne duże zwierzę, w związku z dodatkową energią, którą zużywa podczas startu. Są one również bardzo przydatne, do utrzymania populacji dzikich zwierząt na odpowiednim poziomie, a przerzedzania lasów, i tak dalej; a latają równie dobrze w deszczu i w słońcu. Dzikie, nie oswojone, praktycznie nigdy nie lądują, ale często zbliżają się do nas na niewielką odległość. Nie przejmujcie się nimi; wiedzą, że nie należy niepokoić ludzi; zresztą mamy i tak za mało mięsa na sobie; by warto im było zawracać sobie nami głowę.

Miło mi było to usłyszeć.

— Jak się nimi lata… to znaczy, jak się nimi kieruje? — spytałem.

— Pilot — w tym wypadku ja — siedzi w tamtej małej kabinie. Mam tam instrumenty nawigacyjne, a podłoga kabiny otwarta jest z obydwu stron. Pionierzy próbowali stosować uzdy, ale nie zdały one egzaminu; poza tym szybowniki są na to zbyt inteligentne. Dobrze wyszkolony — a takim jest Silla wie, co robić, kiedy to robić i kiedy się zatrzymać. Wystarczy nacisk stopy pilota na bok szyi. — Przerwała na chwilę. — Jest to może nieco bardziej skomplikowane, niż wam przedstawiłam, ale zapewniam, że posiadam nad nią całkowitą kontrolę.

Kiedy tak na nią patrzyłem — nie była większa ode mnie, a ważyła prawdopodobnie mniej — i przyglądałem się szybownikowi, nie czułem się uspokojony jej słowami ale w końcu nie była to moja sprawa.

Podbiegł do niej członek załogi.

— Mamy informacje, że za niecałe dwadzieścia minut zacznie ponownie padać — powiedział. — Należałaby załadować wszystkich na pokład i jak najprędzej ruszać.

Skinęła głową.

— Mówiłaś przecież, że deszcz nie stanowi żadnego zagrożenia — odezwałem się.

— Nie dla niej — odpowiedziała — jednak start przy wietrze może być niebezpieczny dla nas. Lepiej będzie, jak wejdziemy na pokład. — Z tymi słowami ruszyła w kierunku kabiny pilota.

Spojrzałem na Zalę, a ona zerknęła nerwowo na mnie.

— Dasz radę? — spytałem.

— Spró… spróbuję. Jeśli ona może pilotować, to ja na pewno mogę być pasażerem.

Szybkim krokiem ruszyliśmy za członkiem załogi. Mężczyzna przytrzymywał drabinę, podczas gdy najpierw Zala, a ja za nią, wspinaliśmy się do kabiny pasażerskiej.

Wnętrze wyglądało przyjemnie: miękko tapicerowane, wyposażone w fotele podobne do tych na wahadłowcu, włącznie z pasami bezpieczeństwa; całość wyłożona czymś, co przypominało futro. Z tyłu znajdowały się drzwi do mniejszego pomieszczenia, oznakowanego wyraźnie jako toaleta. Choć w kabinie nie było zwykłego oświetlenia, wokół biegły rurki z jakąś substancją luminescencyjną, dającą poświatę wystarczającą do tego, aby zapewnić dobre samopoczucie.

Nie byliśmy jedynymi pasażerami. Przed nami czego w ogóle nie zauważyłem — wspięła się na pokład jakaś starsza kobieta w towarzystwie młodego człowieka o wyglądzie twardziela. Oboje ubrani byli w fantazyjne stroje przeciwdeszczowe, których krój świadczył, iż niewątpliwie pochodzą one z Zewnątrz. Na końcu zameldowała się ekipa naziemna, dwóch mężczyzn i kobieta. Ostatni wciągnął drabinę, zamknął drzwi i przekręcił zabezpieczający je pierścień. Drugi mężczyzna stał zwrócony twarzą do nas, podczas gdy kobieta sprawdzała coś z tyłu kabiny.

— Proszę zapiąć pasy biodrowe i naramienne — powiedział mężczyzna. — Lot w zasadzie przebiega całkiem gładko, jednak nigdy nie wiadomo, co może się przydarzyć. Proszę mieć pasy zapięte przez cały czas. Jeśli będziecie musieli iść do toalety, przechodząc do tyłu trzymajcie się poręczy i nawet tam na miejscu zapnijcie pasy. W kabinie nie utrzymujemy stałego ciśnienia i wobec tego należy być przygotowanym na sensacje związane z odczuwaniem różnicy ciśnień. Gdyby uczucie w uszach było dla kogoś irytujące, mamy tu gumę do żucia i cukierki. Czasami musimy lecieć bardzo wysoko, żeby przebić się przez strefę złej pogody i wówczas proponuję wyciągnąć maski tlenowe spod foteli i założyć je. Zasilane są one ze zbiorniczków, w których utrzymujemy wysokie ciśnienie za pomocą ręcznej pompy. Maski wolno zdjąć, kiedy powiem, że jest to już bezpieczne.

Nagłe gwałtowne szarpnięcie wstrząsnęło wszystkimi; po nim nastąpił najbardziej mrożący krew w żyłach krzyk żywej istoty, jaki w życiu słyszałem. Oboje — z Zalą podskoczyliśmy nerwowo; ani załoga, ani pasażerowie w ogóle nie zareagowali.

— Pozycja startowa! — wrzasnął członek załogi i cała trójka szybko zapięła swoje pasy. — Trzymać się! Ruszamy!

W tej samej chwili ponownie poczułem, jeszcze gwałtowniejsze szarpnięcie, które wbiło nas w fotele, a jednocześnie jakaś siła podrzucała nami boleśnie w górę i w dół. Uświadomiłem sobie nagle, iż ten stwór po prostu biegnie. Zemknąłem na Zalę, ale ona, cała napięta, siedziała z mocno zaciśniętymi powiekami. Wyjrzałem więc przez malutkie, okrągłe okienko po mojej lewej stronie. Ujrzałem ziemię tuż przed tym niewiarygodnym skrzydłem, wznoszącą się i opadającą. I nagle, ni stąd ni zowąd, ten przeklęty stwór zeskoczył ze skały, o której istnieniu nie miałem pojęcia… i spadał jak kamień, rzucając nami bezlitośnie.

Jako licencjonowany pilot, zarówno powietrzny jak i kosmiczny, doświadczyłem rzeczy o wiele gorszych od tych tutaj, dzięki czemu zapewne tak dobrze to znosiłem. Wówczas jednak posiadałem całkowitą kontrolę nad maszyną, której własności były mi na dodatek doskonale znane. Żeby być całkowicie szczerym, muszę przyznać, iż tutaj, w momencie owego spadania, pomyślałem jedynie: „No cóż, to jest to… jesteś już trupem”.

Jednak równie nagle jak upadek nastąpił gwałtowny zwrot, a po nim powolne wznoszenie. W tym momencie, ku swemu przerażeniu, spostrzegłem, jak blisko ziemi znaleźliśmy się w naszym punkcie zwrotnym.

Wznosiliśmy się niesamowitym rozbujanym ruchem, wpierw rzucało nami do przodu, a następnie do tyłu; ogromne i potężne skrzydła wynosiły nas coraz wyżej, by wreszcie znieruchomieć po osiągnięciu jakiegoś prądu powietrznego. Po minucie czy dwóch znaleźliśmy się we wszechobecnych tutaj chmurach. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że Zala — z ciągłe mocno zaciśniętymi powiekami — wygląda na osobę, której jest bardzo, ale to bardzo niedobrze. Pozostała dwójka pasażerów siedziała spokojnie bez najmniejszych oznak dyskomfortu, podczas gdy załoga robiła wrażenie całkowicie odprężonej. Jedno z nich zajadało nawet ze smakiem jakiś owoc.

To okropne rzucanie i wstrząsy wydawały się nie mieć końca. Wreszcie wznieśliśmy się ponad chmury i znaleźliśmy się w jaskrawym świetle słonecznym. Po jakimś czasie nasz stwór znalazł odpowiedni prąd powietrzny, dokonał korekty kursu i wyrównał lot. Teraz dopiero odczucia związane z lotem wydały się naprawdę dziwne — po gwałtownym starcie i późniejszych wstrząsach lecieliśmy gładko i równo, w absolutnej ciszy.

Ponownie spojrzałem na Zalę.

— Możesz już otworzyć oczy i uspokoić nieco żołądek — powiedziałem. — Prawdopodobnie reszta drogi będzie wyglądać podobnie. — Miałem nadzieję i modliłem się, żeby nasz środek lokomocji okazał się ekspresem.

Otworzyła jedno oko, potem drugie i popatrzyła na mnie żałośnie.

— Niedobrze mi — wykrztusiła z trudem.

Mogłem jej jedynie współczuć.

— Odpręż się, uspokój i niczym się nie przejmuj. Start był co prawda nieprzyjemny, ale reszta drogi będzie już gładka.

Nie robiła wrażenia uspokojonej:

— Zastanawiam się, jak będzie wyglądało lądowanie, jeśli taki był start.

Słuszna uwaga. Jak coś tych rozmiarów mogło wyhamować i wylądować? Z drugiej strony musiałem mieć całkowite zaufanie do pilota i załogi, dla których to wszystko nie było niczym niezwykłym i którzy wydawali się niczym nie martwić.

W pewnym momencie jeden z członków załogi wyjął karton i poczęstował nas jakimiś owocami. Zala na ich widok zrobiła się zielona. Miałem już zamiar spróbować jak smakują, ale zdecydowałem się oszczędzić jej tego widoku, tym bardziej że poinformowano nas, iż podróż nie potrwa dłużej niż pięć godzin, o ile naturalnie nie będzie problemów z pogodą. Stwór utrzymywał stałą przeciętną szybkość przekraczającą 250 kilometrów na godzinę, co dla istoty tak dużych rozmiarów było szybkością imponującą.

Nasz równy i gładki lot przerywany był mniej więcej co kwadrans nagłymi wstrząsami, wywołanymi korektą lotu lub przejściem z jednego prądu powietrznego na drugi. Były to jednak jedyne nieprzyjemne momenty podczas tej długiej podróży.

Niebo Charona przedstawiało sobą niewątpliwie spektakularny widok. Pad nami kłębiły się wszechobecne chmury; ponad nami zaś niebo nie było tym, czego się spodziewałem — tworzyły je dziwne pasma czerwieni i żółci, pozostające w ciągłym ruchu, równie gwałtownym jak ruch chmur burzowych poniżej. Domyśliłem się, iż jest to warstwa jakichś głazów spełniających rolę warstwy ochronnej, utrzymującej znośne dla człowieka temperatury na powierzchni planety. Słońce — ogromna jasna kula — było bardzo gorące i widać je było poprzez ową kolorową warstwę gazów. Przypuszczałem, iż właśnie ta górna warstwa, a nie chmury poniżej, utrudnia i uniemożliwia obserwacje z orbity, a także powoduje blokadę transmisji drogą radiową:… Ciekaw byłem składu chemicznego owej gazowej otoczki planety.

Oprócz nieprzyjemnego uczucia w uszach i wrzasku szybownika. odzywającego się raz na jakiś czas, szczególnie kiedy spotykał. innego przedstawiciela swojego gatunku — nigdy nie udało mi się dostrzec niczego więcej, prócz niewyraźnego, czarnego kształtu, tak że nie dane mi było oglądać to stworzenie w locie lot przebiegał dość monotonnie. Przyjrzałem się jednak naszym towarzyszom podróży; pod strojami przeciwdeszczowymi, które zdjęli po wejściu na pokład, mieli ubiory równie eleganckie jak okrycia wierzchnie. Najwyraźniej podróżowali razem, chociaż kobieta, która przeglądała przez cały czas jakieś papiery, bardzo rzadko zwracała się do młodego mężczyzny. Domyślałem się, że mam tutaj do czynienia z szefową i jej ochroniarzem, jednak nie miałem żadnych danych, by odgadnąć, kim byli.

Wreszcie nawet Zala odprężyła się nieco, choć. już do. końca podróży siedziała zupełnie nieruchomo, a jej twarz. nie odzyskała swych naturalnych kolorów.

Na koniec strzykanie w uszach stało się bardziej regularne i zauważyłem, że zakręcamy i powoli wytracony wysokość… Członkowie załogi sprawdzili wszelkie pojemniki i ruchome przedmioty, by upewnić się, czy są odpowiednio przymocowane, po czym zajęli swoje fotele i zapięli pasy:

Patrzyłem na te fragmenty ziemi, które byłem w stanie dostrzec przed skrzydłem, zdziwiony przerwami występującymi w chmurach i — widocznymi poprzez nie — wielkimi ciemnoniebieskimi plamami. Wejście w chmury przypominało wejście w chmury statkiem powietrznym; doświadczyliśmy bowiem bujania i gwałtownych szarpnięć, kiedy skrzydła biły mocniej, by skompensować. ciągi powietrza w dół, w górę czy inne zawirowania. Zobaczyłem, że szyba okienka zawilgotniała, kiedy przebijaliśmy się przez szarobiałą mgłę, po czym nagle znaleźliśmy się w przejrzystym powietrzu i ukazała nam się ziemia. Poza tym, że krajobraz pokryty był zielenią i robił wrażenie górzystego, nie dostrzegłem żadnych szczegółów.

Szybownik krążył, zwalniając za każdym obrotem, po czym opadł w dół i — ułożywszy skrzydła pod odpowiednim kątem — raptownie zahamował. Nastąpiło kilka wstrząsów, jeden po drugim, kiedy uderzał mocno skrzydłami, a po nich jedno gwałtowne uderzenie… i byliśmy na ziemi; w całkowitym, niewiarygodnym bezruchu. Musiałem przyznać, iż potrafił on znacznie lepiej lądować niż startować.

Głaskałem Zalę po ramieniu i przekonywałem, że jesteśmy już na ziemi i że lot naprawdę dobiegł końca. Nie chciała mi uwierzyć, w końcu jednak otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła. Po raz pierwszy od początku podróży wyjrzała przez okno i odprężyła się.

— Było znacznie lepiej niż podczas startu, prawda? — powiedziałem radośnie.

— Prędzej się zabiję, niż jeszcze raz wsiądę do czegoś takiego potrząsnęła głową. — Przysięgam, Park.

Przekręcono pierścień i otwarto przypominające właz drzwi. Uderzyło nas upalne, lepkie powietrze. Po pięciu godzinach w dusznej kabinie witałem je z zadowoleniem, tym bardziej iż wyglądało na to, że deszcz w ogóle nie pada.

Dwójka naszych współtowarzyszy podróży zebrała swoje rzeczy i szybko zniknęła. My zeszliśmy na dół w chwilę potem.

Rozejrzałem się po otwartym polu. Do szybownika zbliżał się jakiś pojazd, którego platforma wyglądała jak zakład rzeźniczy… cysterna z paliwem, pomyślałem rozbawiony. Z boku stała grupka ludzi i dwa powozy. Nasi współtowarzysze już dotarli do jednego z nich, gdzie witały ich jakieś urzędowe osobistości; niektórzy kłaniali się kobiecie, inni otwierali drzwi pojazdu, podczas gdy kilkoro podbiegło do szybownika, by zabrać bagaż, znajdujący się w osobnym przedziale pod kabiną pasażerską. Wyciągano stamtąd zresztą i inne bagaże, po które podjechało kilka dwukółek.

Staliśmy wśród tego ruchu, nie wiedząc co robić. W końcu podszedłem do tego członka załogi, który na pokładzie pełnił w pewnym sensie rolę gospodarza.

— Przepraszam bardzo… czy to jest Bourget? spytałem, modląc się w duchu, by odpowiedź okazała się pozytywna.

— O tak — odparł. — Chyba tu chcieliście wylądować, prawda? Bo następne lądowanie jest dopiero w Lamasie.

— Tak, tutaj — zapewniłem go, podziękowałem za informację i zwróciłem się do Zali: — Przejdźmy do tamtej grupy i sprawdźmy, czy nikt na nas nie czeka.

Podchodziliśmy ostrożnie do drugiego z powozów, zerkając oczekująco na osoby stojące abak niego. Jedna z nich, młody człowiek, niemal chłopiec zorientował się w sytuacji i podszedł do nas.

— Jesteś nowym Księgowym? — zapytał.

Poczułem ulgę.

— Tak, to ja. Park Laroch.

— A ty? — spojrzał pytająco na Zalę.

— Zala Embuay. Jestem jego… asystentką.

— No jasne — powiedział chłopak znaczącym tonem. — Jeśli zechcecie wsiąść do tego pojazdu, to pojedziemy do miasta i załatwimy wszystko, co trzeba. — Macie jakieś bagaże? — rozejrzał się.

— Nie — odparłem. — Jesteśmy na Charonie od niedawna. Musimy dopiero zaopatrzyć się w potrzebne rzeczy tutaj na miejscu.

Wykazał umiarkowane zainteresowanie.

— Z Zewnątrz, hm? Dziwne, że upchnęli was akurat tutaj.

— Dali mi pracę, a ja ją przyjąłem. Nie mogłem sobie pozwolić na odmowę — wzruszyłem ramionami i wsiadłem do powozu.

Do miasta jechaliśmy w milczeniu; nie było po prostu o czym rozmawiać. Chłopiec co prawda nie był stangretem, ale siedział wraz z tamtym na koźle na zewnątrz kabiny pojazdu.

Bourget wyglądało inaczej, niż je sobie wyobrażałem. Mała wioska, położona na niewysokich, porośniętych drzewami wzgórzach, schodzących ku uroczej zatoczce. Zabudowania były niskie, w większości pokryte czerwonawobrązowymi dachami i pomalowane na biało. Naturalnie nie istniało tu nic takiego jak osłonięte chodniki Montlay czy jej bardzo nowoczesna architektura. Bourget przypominało raczej niewielką wioskę rolników na jednym z lepszych światów pogranicza, ze swoimi budynkami z suszonej w słońcu cegły, jasnymi tynkami i dachami krytymi strzechą z jakiejś czerwonawobrązowej rośliny. Pomimo wszechobecnych chmur, najwyraźniej nie padało tutaj tak często jak na północy. Odpowiadało mi to. W porcie stało wiele łodzi, prawie wszystkie żaglowe.

Było tu jednak autentycznie upalnie, temperatura na pewno przekraczała 40°C. Oboje z Zalą zalewaliśmy się potem. Nie wiem jak ona, ale ja odczuwałem wielką potrzebę sączenia długiego, lodowatego drinka z czegoś… z czegokolwiek.

Zala była zachwycona widokiem, który oglądała przez okno pojazdu.

— Ależ tu pięknie — skomentowała krajobraz. Miasteczko wybudowano wokół centralnego placu, pośrodku którego znajdował się niewielki park i cztery wielofunkcyjne dwupiętrowe budynki, mieszczące między innymi sklepy i punkty usługowe. Pojazd zatrzymał się przed jednym z tych budynków. Chłopiec zeskoczył z kozła, otworzył drzwi i pomógł nam wysiąść.

Panował tu spory ruch. Ludzie śpieszyli we wszystkie strony; sklepiki otwarte na zewnątrz oferowały owoce, jarzyny, ubrania i inne miejscowe produkty. Wyglądało na to, że ich właściciele robią dobre interesy.

— Chodźcie teraz ze mną — powiedział chłopiec. Poszliśmy za nim. Zauważyłem, że Zala już doszła do siebie i zapewne z niecierpliwością czekała na okazję dokonania tu jakichś zakupów.

Weszliśmy do budynku i znaleźliśmy się w obszernym holu, z którego środka prowadziły na górę szerokie, drewniane schody. We wszystkich kierunkach biegły też od niego korytarze, przy których najprawdopodobniej usytuowane były różne biura. Chłopiec zatrzymał się i odwróciwszy się do nas, powiedział:

— Zaczekajcie tutaj. Sprawdzę, czy Mistrz jest u siebie — powiedziawszy te słowa, pobiegł schodami na górę.

— Jak sądzisz, kogo on mógł mieć na myśli? Zala spojrzała na mnie.

— Pewnie miejscowego czarownika — odparłem. Pamiętaj, żeby okazywać mu szacunek. Chciałbym, byśmy rozpoczęli nasz pobyt tutaj we właściwej atmosferze.

— Nie martw się o mnie.

Czekaliśmy na powrót chłopca. Jacyś ludzie przechodzili obok nas, ale nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi. Urzędnicy są wszędzie do siebie podobni. Jedyną zaskakującą rzeczą był panujący w tym wnętrzu chłód, było tu znacznie chłodniej niż na dworze. Bez wątpienia działał tutaj jakiś system wentylacyjny, choć nie byłem w stanie odgadnąć, jaki. Na pewno nie była to klimatyzacja — temperatura wprawdzie była niższa, jednak wilgotność pozostawała na tym samym poziomie, co na zewnątrz.

Wkrótce chłopiec powrócił.

— Mistrz was teraz przyjmie — powiedział i poprowadził nas schodami w górę. Było tam nieco cieplej, czego należało się spodziewać. Czułem jak temperatura wzrasta, w miarę gdy przechodziliśmy do tylnej części obszernego budynku.

Wprowadzono nas do biura. Na drzwiach nie dostrzegłem żadnej tabliczki. Przeszliśmy przez niewielką poczekalnię, rodzaj sekretariatu, tyle że miejsce za stojącym tam biurkiem było puste, i stanęliśmy przed następnymi drzwiami.

Nasz przewodnik otworzył drzwi i kiedy znaleźliśmy się po ich drugiej stronie, uderzył w nas strumień zaskakująco chłodnego i suchego powietrza. Gabinet był obszerny i wygodnie urządzony, z wielkim, rzeźbionym, drewnianym biurkiem pośrodku. Za biurkiem siedział postawny mężczyzna z ogromną, siwą brodą, rekompensującą zapewne prawie całkowity brak owłosienia na głowie. Palił fajkę.

Uśmiechnął się na nasz widok i skinął głową.

— Usiądźcie proszę, tutaj, naprzeciw mnie — powiedział uprzejmie, wykonując przy tym zapraszający gest dłonią.

Fotele, duże i z wysokimi oparciami, były nowoczesne i całkiem wygodne, chociaż — z czego ten człowiek doskonale zdawał sobie sprawę — trudno jest czuć się pełnoprawnym partnerem kogoś, kto siedzi po drugiej stronie biurka.

Brodacz spojrzał na chłopca.

— To wszystko, Gori. Zamknij drzwi, kiedy będziesz wychodził.

Młodzieniec skinął głową i wyszedł.

— To dobry chłopak — rzucił mężczyzna. — Może być z niego kiedyś świetny czel, jeśli tylko pokona tę swoją słabostkę.

Nie miałem pojęcia, o czym ten gość mówi.

— Słabostkę? — spytałem.

— Tak. Chce być rybą. No cóż… a ja jestem Tally Kokul, główny mag i najlichszy z lichych w tej małej społeczności.

— Park Lacoch — powiedziałem. A to jest Zala Embuay.

Spojrzał na Zalę i na jego twarzy odmalowało się zdziwienie, które znikło jednak równie szybko, jak się pojawiło. Bez wątpienia dojrzał to samo, co wcześniej już zauważył Korman… Cokolwiek to było.

— Wiedziałem o twoim przyjeździe, Lacoch, ale nikt mi nic nie wspominał o damie. Ja… — przerwało mu pukanie do drzwi, wszedł Gori i położywszy na biurku jakąś torbę, opuścił pokój.

— Właśnie się nad tym zastanawiałem — mruknął pod nosem, otwierając torbę i wyjmując z niej dwie teczki z aktami. Odłożył jedną i przejrzał szybko drugą. Mogłem się domyśleć, że teczki te zawierają wszelkie dane dotyczące nas dwojga, włącznie z poleceniami i rekomendacjami władz zwierzchnich.

— Hmmm. Nie jestem przekonany, czy podoba mi się twój status, madame Embuay — odezwał się właściwie do siebie i podniósł na nią wzrok. — Bourget to mała, konserwatywna wioska. Nie licząc mnie, jesteście tutaj jedynymi ludźmi, którzy nie urodzili się na Charonie.

Zala nic z tego nie pojmowała, wobec czego zaryzykowałem pytanie.

— Religijna?

Skinął głową.

— Jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat temu, Romb przeżywał istną inwazję misjonarzy przeróżnych sekt. Konfederacja zachęcała ich do tego; pozbywała się w ten sposób na zawsze wszelkiej maści fanatyków. Bourget było wtedy malutkie. Ciągle jeszcze jest małą miejscowością, choć teraz uważane jest za lokalną stolicę. Jedna z grup, Unityci, składała się z autentycznych fanatyków, których przepędzano ze wszystkich miast i miasteczek. Jednak ich przywódca, gość o imieniu Suritani, był prawdziwym ulubieńcem kobiet, a do tego całkiem biegłym w Sztukach. Udało mu się zyskać wielu zwolenników, w większości kobiet, przybył więc do Bourget i założył tutaj rodzaj religijnej kolonii. Teraz większość miejscowych jest ze sobą w jakiś sposób spokrewniona.

— Robi to wrażenie całkiem liberalnego układu zauważyłem. Zala milczała.

— O, tak. Układ był liberalny… ale dla szefa. Dla nikogo poza nim. Normalna historia. Musisz zrozumieć, że jestem tutaj jedyną osobą, która może sobie pozwolić na takie gadanie. Radzę wam okazywać szacunek miejscowym wierzeniom, by przypadkiem nie nadepnąć komuś na odcisk.

Skinąłem głową, a on ciągnął dalej.

— No cóż, w każdym razie zauważycie, że wszyscy dwa razy dziennie, o ósmej i szóstej przerywają swoje zajęcia i oddają się przez kilka minut modlitwom. Mężczyźni i kobiety wykonują różne, ściśle określone prace. Mężczyźni mogą mieć trzy żony. Ciągle mamy o wiele więcej kobiet niż mężczyzn.

— Czy kobieta może mieć trzech mężów? — spytała Zala, autentycznie zainteresowana tą kwestią.

— Nie. Powiedziałem wam przecież, że jest to staromodna religia: jeden potężny bóg, żyjący w centrum wszechświata i chmara bożków, będących pośrednikami pomiędzy ludźmi a tym jedynym bogiem. Bardzo skomplikowane i z bardzo surowymi regułami postępowania.

— Wygląda na to, że nie jest to najlepsze miejsce, jeśli chodzi o lojalność względem rządu centralnego zauważyłem. — Szczególnie, że Władcą Charona jest kobieta.

— Jesteś wielce spostrzegawczy, Lacoch. Pojmuję, dlaczego przysłali właśnie ciebie. Masz rację. Oni nie są w stanie zaakceptować bieżącej polityki, co przyprawia mnie o ból głowy. Większość woli wierzyć, że Aeolia Matuze ma jakiegoś mężczyznę, który myśli za nią, a ona jest jedynie pośrednikiem, jak te borki. Do tej pory mieliśmy spokój, chociaż pojawiały się pogłoski, iż nasza przywódczyni zamierza ogłosić swą boskość i narzucić własną religię na całej planecie. Jeśli do tego dojdzie, będą musieli znaleźć dla Bourget nowych mieszkańców i nowych szefów Firm. Mam nadzieję, że przynajmniej zostanę w ten sposób uwolniony od tutejszych kłopotów.

Naturalnie mu współczułem, chociaż nie umknął mojej uwadze fakt, iż główny czarownik Bourget dojrzał zapewne do tego, by stać się zwolennikiem kogoś takiego jak Koril.

— Ta religia dotyczy więc stu procent mieszkańców? — spytałem.

— Nic nie jest nigdy stuprocentowe — pokręcił głową. — Powiedziałbym, że mniej więcej połowa ludności wierzy rzeczywiście żarliwie w to wszystko, trzydzieści procent wypełnia zaś obowiązki religijne, bo w takim duchu zostali wychowani, a dziesięć procent nie wyłamuje się z nich jedynie dlatego, że chcą uniknąć kłopotów.

— To daje nam dziewięćdziesiąt procent — zauważyłem.

— Pozostałe dziesięć należy do opozycji.

— Opozycji?

— Większość religii ma jakiegoś diabła, demona, kogoś, kto uosabia zło i kogo można obwiniać za wszelkie zło… Ta nie jest wyjątkiem. Posiada swojego Niszczyciela. Niektóre osoby w tak surowej społeczności w sposób naturalny ciążą ku złu. I jest to naturalny wybór dla niektórych ludzi z Bourget, głównie dla kobiet biegłych w Sztuce i znających sytuację na innych światach, gdzie kobietom nie tylko pozwala się osiągać równouprawnienie, ale czasami wręcz uzyskać przewagę nad mężczyznami. Kult ten miał charakter lokalny, ale ostatnio podobne kulty zaczęły rozprzestrzeniać się na całym Charonie i istnieją dowody na to, że są one wykorzystywane przez polityczną opozycję wobec rządów Matuze.

— Zapoznano mnie z obecną sytuacją polityczną powiedziałem. — Niemniej, wydaje mi się nieco dziwne, iż odwrócony; tu został logiczny porządek rzeczy. Establishment, który popiera istniejący porządek na Charonie jest uprzedzony wobec kobiet na stanowiskach przywódczych, a jednocześnie ma za przywódcę kobietę; opozycja, która żąda równouprawnienia kobiet dokonuje zbliżenia z grupą zamierzającą wynieść do władzy mężczyznę.

Zala słuchała naszej rozmowy w milczeniu. Przedstawiłem jej już uprzednio zarys najnowszej historii Charona, tak że znała głównych graczy na scenie politycznej, nawet jeŚli niezupełnie rozumiała samą grę.

— Cóż, nie jest to takie proste — odparł Kokul. Na ogół sytuacja na Charonie jest inna niż tutaj, chociaż istnieją miasta z jeszcze bardziej szalonymi wierzeniami i systemami. Tutaj mamy system trójboczny, jak zresztą prawie wszędzie. Nasz kult z jego systemem wartości; opozycję, która podłącza się do opozycji ogólnej na planecie; i władzę rządową… która w tej chwili reprezentowana jest przez ciebie i mnie, i praktycznie nikogo więcej.

Wiedziałem doskonale, o czym mówi i — choć nie było to dla mnie żadnym pocieszeniem — rozumiałem, dlaczego przysłano mnie do Bourget. Czym bowiem surowszy lokalny system społeczny, tym większe prawdopodobieństwo, że opozycja — a także siły i agenci Korila — staną się potężniejsze i lepiej zorganizowane, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę położenie na wybrzeżu południowym i względną izolację tego okręgu.

Choć Kokul wydawał się mówić lekkim tonem i nieco cynicznie o Matuze, nie łudziłem się ani trochę, iż mógłbym mu zaufać. Podobnie jak ja sam, pochodził z innej planety i z innej kultury… i nie zesłano go tutaj bez powodu. Niezależnie od tonu, jakim mówił o rządzie centralnym, istniało podejrzenie, że ten rząd nie wysłałby przecież ani zdrajcy, ani człowieka niekompetentnego do tak newralgicznego punktu; jakim było Bourget.

— Dość już tego tematu — zadecydował czarownik. — Jeśli zaś idzie o Bourget… cóż, skoro będziesz w stanie znieść jego strukturę społeczną — która nie jest aż tak zła, kiedy się do niej przyzwyczaić stwierdzisz, iż tutejsi obywatele są dobrymi, ciężko pracującymi ludźmi. Jesteśmy samowystarczalni w dziedzinie żywności i materiałów budowlanych, posiadamy rozwinięty przemysł rękodzielniczy i dzięki eksportowi uzyskujemy spore nadwyżki dochodów. Nieźle, jak na wioskę zamieszkałą przez niecałe pięć tysięcy osób. Tutejszy klimat charakteryzuje się dwiema porami roku: gorącą i upalną, co oznacza, iż nie licząc kół oficjalnych, stroje ludności są albo skąpe, albo bardzo skąpe. Wodę mamy dobrą i zdrową, a w wyższych partiach wzgórz jest kilka naprawdę ładnych wodospadów, które wykorzystujemy, jak tylko potrafimy, do systemów chłodzących, pomp i tym podobnych urządzeń; wszystko to jednak są urządzenia wyłącznie mechaniczne. Najbardziej nowoczesnym mechanizmem, jaki tu zobaczysz, jest zegar słoneczny, chociaż w niektórych Firmach generujemy również nieco energii pochodzącej z pary wodnej. Zadziwiające, jak wiele można uzyskać dzięki właściwie zastosowanej inżynierii, nawet jeśli nie dysponuje się nowoczesnymi źródłami energii.

To, co mówił przyjąłem do wiadomości jako rzecz zupełnie oczywistą; w końcu człowiek nie raz już budował potężne imperia wykorzystując jedynie najbardziej podstawowe źródła energii.

— Na czym więc ma polegać moje zadanie? spytałem. — I w jaki sposób mam do niego przystąpić?

— Zasadniczo, masz się zajmować nadzorem i odpowiadać za ogólną skuteczność działań, za precyzję danych, za wszelkie błędy i zaistniałe problemy. Wokół Bourget w odległości jednego dnia drogi znajduje się dziewięć Firm zatrudniających przeszło tysiąc pracowników i produkujących cenne towary. W mieście jest trzynaście cechów dostarczających na rynek wszystko, począwszy od ubrań a skończywszy na wyrobach rękodzielniczych. Każdy cech czegoś potrzebuje i nie mam tu na myśli jedynie surowców. W skrócie można powiedzieć; że jesteś szefem lokalnego banku. Przedstawiciele rządowych syndykatów spotykają się cztery razy w roku w Iontlay, gdzie ustalają sprawiedliwe ceny i poziom zysku praktycznie na wszystkie towary, a ty masz w swojej wielkiej księdze oficjalnie obowiązujące cenniki. Zadaniem twojego biura jest utrzymanie równowagi — zgodnie z ustaloną tabelą wartości — pomiędzy tym, co oni otrzymują i tym, czego dostarczają. Wszystkie zamówienia od Firm spływają do ciebie, tak samo zresztą jak i zamówienia na ich produkty. Sztuka polega na tym, by Firmy dostawały dokładnie tyle, za ile zapłaciły swoją produkcją, a zarazem tyle, by wystarczało im do utrzymania produkcji bez żadnych zakłóceń. Jeśli zaistnieje nierównowaga na ich korzyść, należne im nadwyżki otrzymują w gotówce.

Skinąłem głową.

— Wygląda to dość nieskomplikowanie. Kto jednak wypłaca mi moją pensję, opłaca mój personel i pokrywa koszty działalności?

— W tym wypadku rozwiązanie jest bardzo proste. Bank pobiera dziesięć procent od każdej transakcji w momencie jej przeprowadzania. Połowa z tego należy do ciebie i dzielisz tę połowę zgodnie z odpowiadającymi wszystkim ustaleniami. Naturalnie w dobrych okresach zarabiasz więcej niż w złych i każdy twój pracownik ma odpowiedni w tym udział. Resztę odprowadza się do centralnego rządu Charona.

Ponownie skinąłem głową.

— Wynika z tego, że im bardziej wspomagam biznes, czym lepsze stosuję zachęty, sugestie i co tam jeszcze, by zwiększyć produkcję, tym więcej na tym wszystkim zarabiamy. To bardzo interesujący system.

— Tak to mniej więcej wygląda — przyznał. Jeśli wyniknie jakiś poważniejszy problem, możesz zawsze wezwać eksperta, z tym że zapłacisz mu z własnych zysków.

To mogło wyjaśniać obecność owej starszej damy na szybowniku. Zastanawiałem się, jak komuś przyzwyczajonemu do bycia szefem mogła odpowiadać ta kultura, nawet na krótko. Poza tym miałem jeszcze kilka pytań.

— Gdzie będziemy mieszkać i skąd weźmiemy niezbędne nam rzeczy?

— To proste — odpowiedział. — Konto Miejskiego Księgowego jest otwarte przez cały czas, a ponieważ poprzedni zmarł dwa miesiące temu, na rachunku znajduje się na pewno zupełnie przyzwoita sumka. Możesz pobrać, ile zechcesz, tu w tym budynku na parterze; spodziewają się tam zresztą twojej wizyty. A potem kupisz, co ci będzie potrzebne. Dom masz służbowy, odpowiedni do stanowiska, umeblowany i Tudy — to ten młody człowiek, który po was wyszedł — zaprowadzi was do niego. Leży nad zatoką. niedaleko stąd.

— A tak już z czystej ciekawości… kto opłaca ciebie?

— Nikt — roześmiał się. — Pieniądze są ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję — spoważniał. — Personel wprowadzi cię we wszystkie sprawy w ciągu kilku najbliższych dni… podchodź do wszystkiego bardzo spokojnie, dopóki nie poznasz dokładnie szczegółów. Możesz na to poświęcić cały pierwszy miesiąc, bowiem i tak wszelkie drobne błędy i pomyłki pójdą na karb tej dwumiesięcznej przerwy. Urzędy zaczynają pracę o ósmej, rynek i sklepy — o dziewiątej, a wszyscy kończą o czwartej. Punkty usługowe otwarte są do dziewiątej, dziesiątej wieczór, kawiarnie trochę dłużej, i trudno tu mówić o jakimkolwiek nocnym życiu. Pracujemy przez sześć dni, potem mamy trzy dni wolne i znowu sześć dni pracy.

— Domyślam się, że takie małe miasteczko musi być pełne plotek i pogłosek — zauważyłem. — Dlatego nie sądzę, by poznanie tych wszystkich ludzi zajęło nam zbyt wiele czasu.

— Będzie to znacznie łatwiejsze niż myślisz. Przedstawimy was lokalnej społeczności podczas waszego ślubu.

— Co?! — wykrzyknęła Zala.

— Powiedziałem przecież, że to bardzo konserwatywne towarzystwo. A ty nie masz pracy, żadnych środków utrzymania… i jesteś całkiem atrakcyjna.

Zakładam więc, że wolisz raczej poślubić Parka, niż być zmuszoną wyjść za mąż za kogoś miejscowego z jedną lub dwiema żonami u boku.

— W ogóle nie chcę wychodzić za mąż. Nie wierzę w małżeństwo.

— Posłuchaj — westchnął. — To zupełnie nieistotne, w co ty wierzysz. Nie jesteś teraz na żadnym ze światów cywilizowanych. Nie jesteś nawet w którymś z tych bardziej liberalnych miast, takich jak Montlay czy Cadura. Poza tym, nie musisz tej ceremonii zbyt poważnie traktować, tym bardziej że jest ona przeznaczona głównie na użytek miejscowych.

— To dlaczego nie moglibyśmy po prostu powiedzieć, że już jesteśmy małżeństwem?

— Ponieważ ślub stwarza najlepszą okazję do nawiązania dobrych stosunków z miejscową ludnością. Poznają was dzięki niemu, polubią za to, że szanujecie ich zwyczaje i wierzenia, i łatwiej im będzie was zaakceptować. Pozwólcie, że ja wszystko zaaranżuję, a wy zajmijcie się swoimi sprawami. Poza tym nie odzywajcie się, kiedy zobaczycie coś, co wam się nie spodoba. Jeśli zrazicie do siebie tych ludzi, będziecie mieć same kłopoty. Jestem co prawda najsilniejszym i najgroźniejszym czarownikiem w tej okolicy, ale na pewno nie jestem jedyną tutaj osobą, która potrafi dokonywać sztuk magicznych i czynić czary. Mnóstwo tu wokół domorosłych talentów, a jeszcze więcej takich, których nie można niczym przekupić. Niektórzy z nich są całkiem nieźli. Tak długo, jak nie posiadacie własnej mocy, lepiej dla was będzie, jeżeli będziecie z nimi współżyć po przyjacielsku, niezależnie od tego, jak bardzo wam się wydadzą zacofani i ciemni. To jedyny sposób na przeżycie. Musicie żyć z tymi ludźmi, bowiem od nich otrzymujecie wszystko, co jest wam niezbędne. Jeśli ich do siebie zrazicie, możecie być tutaj bardzo samotni.

Zala wydawała się nieco wyprowadzona z równowagi, ale jednocześnie i utemperowana, i przekonana.

— Spróbuję — obiecała.

Загрузка...