Rozdział jedenasty Twierdza Korila

Spacerowałem z Tullym wzdłuż plaży.

— Powiedz mi — spytałem — czy to ty jesteś Korilem?

— Ależ skąd! — roześmiał się. — Nie godzien byłbym wiązać rzemyków u jego sandałów! Jestem bardzo prostym człowiekiem, Park. W czasach starożytnych byłbym zapewne wiejskim proboszczem, człowiekiem szukającym miejsca odpoczynku i miejsca do kontemplacji i eksperymentów z dala od zgiełku. Bourget było dla mnie takim spełnionym marzeniem. Nie miałem tam nad sobą nikogo, kto wydawałby mi rozkazy, mieszkałem w spokojnej wiosce, której mieszkańcy byli dobrymi, prostymi, nastawionymi na zysk ludźmi, a odległy rząd pozostawiał nas w spokoju. Byłem tam nadzwyczaj szczęśliwy.

— To dlaczego znalazłeś się tutaj? — spytałem. Chyba nie wybrałeś się tylko na przejażdżkę.

— Pewnie że nie — zachichotał. — Jestem jednak jak ten pacyfista, który zostaje w domu, zamyka się w nim na klucz, podczas gdy na zewnątrz szaleje wojna, a potem nagle odkrywa, że dwie wrogie armie maszerują i strzelają do siebie w jego własnym salonie. Jestem dość przeciętnym czarcem, ale także dobrym politykiem, Park. Wiedziałem, co się dzieje w wiosce i wokół niej. Wiedziałem też, iż ta idylla kiedyś się skończy, choć odkładałem podjęcie decyzji na ostatni moment. Przegrana była bardzo bolesna; jednak w momencie, kiedy sprawy przejęła Matuze, była to jedynie kwestia czasu. Ogna jest naprawdę szalona, Park. Morah chroni ją przed Synodem dla swoich własnych powodów i dlatego stać ją na zaspokojenie najbardziej szalonego kaprysu. Jest sadystką, okrutnicą, ale ma olbrzymią wyobraźnię i nie mniejsze ambicje. Tak więc, kiedy przejęła kontrolę, ja uzyskałem listy uwierzytelniające, że się tak wyrażę, od tej tutaj grupy, choć prawie do ostatniej chwili zachowywałem się neutralnie. Tak naprawdę dopiero pojawienie się Moraha uświadomiło mi, że nadszedł koniec gry.

— Dlaczego więc nie przyłączyłeś się do niego i nie powróciłeś po tym wszystkim do poprzedniego życia? — spytałem. — Nie musiałeś odcinać się od niego i uciekać.

— Och, nic już nie wróci do poprzedniego stanu, nie po tym, co się wydarzyło na tym placu. Morah został publicznie upokorzony. Matuze przejmie teraz osobiście sprawy. Jeśli ludzie z Bourget mają choć trochę rozsądku, a większość niestety go nie posiada, uciekną wszyscy. Chociaż nie udało się tam władzom przeprowadzić swoich zamiarów do końca, na pewno uczynią teraz z Eourget wielki i odstraszający przykład. Jestem przekonany, że zainstalują tam ma stałe oddziały wojska i synodalnego czarta. Nie będzie można kichnąć bez ich pozwolenia.

Powiedziałem mu o swoich podejrzeniach dotyczących Moraha.

— Hm. Morah — obcym: Nie pomyślałem o tym przedtem, a jest to wielce prawdopodobne, pod warunkiem jednak, że przyjmiemy kilka założeń. Jedno to takie, iż obcy również mogą zainfekować się „organizmem Wardena”; Morah jest aż naładowany mocą i potrafi jej używać lepiej od kogokolwiek. Jeśli jednak mogą się oni zainfekować w taki sam sposób jak my, jak to było możliwe, że ta delegacja sprzed pięciu lat przybyła tutaj i wyjechała bez wpadnięcia w tę pułapkę?

— Możliwe, że posiadają jakieś lekarstwo — zauważyłem. — Przecież cały ich układ z Czterema Władcami właśnie na tym się opiera. Czyż jest lepszy sposób, by udowodnić, że się czymś takim dysponuje?

— Być może masz rację — przyznał. — Ja jednak nie jestem tego taki pewien. To prawda, że nic nie wiem o Morahu, ale nie ma w tym fakcie nic nadzwyczajnego. A poza tym jest jeszcze problem tego przedstawienia, które nam zgotował na zakończenie.

— Masz na myśli potwora, w którego się zmienił?

— Czy dobrze mu się przyjrzałeś? — skinął głową.

— Raczej nie. Wszystko przebiegało tak szybko. Pamiętam tylko wielogłowego smoka. Trzy głowy. Praktycznie nic więcej.

— To i tak nieźle. W rzeczywistości głowy były cztery, a nie trzy, i każda z nich była całkowicie inna od pozostałych. Jedna była jaszczurza, druga owadzia, trzecia należała do jakiegoś morskiego stworzenia, a czwarta była z grubsza humanoidalna. Czy dostrzegasz jakieś szczególne znaczenie tego faktu?

— Raczej nie — pokręciłem przecząco głową.

— Charon, Lilith, Cerber, Meduza. Żywy znak Czterech Władców Rombu.

— Symbolika aż do samego końca — zagwizdałem. Końca prawie w sensie dosłownym — zauważył. — Posłuchaj, jedynym powodem, dla którego on nie został kompletnie usmażony był fakt, iż go tam w ogóle nie było. Ty nie byłeś w stanie tego wyczuć, ale ja to dostrzegłem. W momencie, kiedy padł pierwszy strzał, na nieszczęście chybiony, opuścił podwyższenie i zniknął w tłumie. W tej samej chwili przestałem go widzieć, otoczył się takim czarem, że nie byłem w stanie odróżnić go od ofiar.

— To mógłby i teraz być tutaj z nami — rozejrzałem się ;nerwowo.

— Mógłby, ale to mało prawdopodobne. Jest jedyną osobą zdolną do koordynowania działań związanych z tym polowaniem, nie wspominając już o możliwości bezpośrednich kontaktów z rządem. Poza tym nie udałoby mu się zmylić Korila. Nie przejmuj się więc tą sprawą. Mimo wszystko to było imponujące przedstawienie… ! propos, skoro o przedstawieniach mowa… jak to się stało, że wyglądasz tak jak wyglądasz.

Opowiedziałem mu pokrótce moje przygody.

— Nieźle. A miałem nadzieję, że będziesz miał, do diabła, dość rozsądku i nie opuścisz ratusza i dlatego nie zwracałem uwagi na to, co się z tobą dzżeje. Miałem sporo zajęcia starając się nie znaleźć na linii strzału i jednocześnie mieć oko na Moraha; potem pomagałem zorganizować ucieczkę dla innych.

— Po czym więc poznałeś, że to ja?

— Twoje wa, wardenowski układ w twoim mózgu uśmiechnął się. — Jest jedyny w swoim rodzaju, posiada indywidualny charakter, tak zresztą, jak w przypadku każdej innej osoby. Naturalnie nie pamiętam ich wszystkich, ale z tobą spędziłem jednak kilka miesięcy w tym samym budynku.

— A co z tymi czarami, Tully? Czy one są już na stałe?

Zatrzymał się i popatrzył na mnie.

— Nic nie jest stałe, szczególnie na Charanie. Jednak o wiele łatwiej jest coś dodać niż odjąć. Kiedy rzuca się czar zamieniający kogoś w odmieńca, tworzy się we własnym mózgu zbiór instrukcji i rozkazów, które następnie przekazuje się „organizmom Wardana”, znajdującym się wewnątrz osoby poddanej czarom. Te zaś czynią to, co im nakazano. Czerpią skądś energię, na pewno z zewnątrz, choć nikt jeszcze nie odkrył jej konkretnego źródła. Pobierają więc tę energię, przekształcają ją w materię z niewiarygodną szybkością i przekonstruowują obiekt poddany działaniu czarów.

— No tak, ale nie mamy tu przecież do czynienia wyłącznie ze zmianą kształtów — odparłem. — Do diabła, mam przecież znacznie silniejszy kręgosłup, system trawienny lepiej dostosowany do sytuacji; inny układ równowagi… i miliony innych rzeczy, dużych i drobnych, które powodują, że ta istota, będąca nowym mną, sprawnie działa. Nie można przecież myśleć jednocześnie o tych wszystkich niezbędnych drobiazgach. Potrzebna by do tego była cała biblioteka biomedyczna i skomplikowane laboratoria projektowania biologicznego.

Przyglądał mi się bardzo poważnie.

— Chcesz znać prawdę? Ostrzegam cię, że nie zdradzamy jej pierwszemu lepszemu.

— Pewnie, że chcę.

— Nie mamy najmniejszego pojęcia, jak to się odbywa. I taka właśnie jest prawda. Pewne podstawowe materiały, jak sądzę, są po prostu pożyczane od innych „organizmów Wardena”, znajdujących się na tej samej planecie. Następuje wymiana niezbędnej informacji w sposób, którego nie rozumiemy… Jest to, jakby ginie było, całkowicie od nas odmienna forma życia. W ten sposób zapewne pożyczone są tworzące się części bunhara, pigmentacja i tym podobne. Prawdę mówiąc, wiemy, że tak właśnie jest; można bowiem wyczuć prośbę o informację i jej przepływ do obiektu. Kiedy jednak nie ma w naturze odpowiedników nowej istoty albo kiedy łączy się razem bunhara i człowieka, a rezultat takiego działania jest zadawalający, no cóż, to już całkiem inna historia. „Organizm Wardena” nie myśli. Przypomina raczej maszynę czekającą na instrukcje. Jest zbyt prosty, by móc samodzielnie myśleć, nawet jeżeli potraktować je wszystkie na całej planecie jako jeden organizm. Bez instrukcji jest całkowicie bierny.

Nie pozostało mi nic innego, jak skinąć głową i zapamiętać sobie te informacje. Przynajmniej na razie. Nawiązałem za to do tematów aktualnych.

— W zasadzie więc, kiedy już cię zmieniano, nie masz drogi wyjścia.

— Mniej więcej. Bardzo niewiele czasu było potrzebne, by cię zamienić w to, czym jesteś, natomiast powrót do stanu pierwotnego może zabrać rak lub więcej, i może być bardzo skomplikowany. Po pierwsze — polega on na zniszczeniu środowiska, obecnego domu tych miliardów dodatkowych „wardenków”, a posiadają one silny instynkt samozachowawczy. Po drugie — ta dodatkowa masa musi gdzieś się podziać, a na ogół może ona jedynie zamienić się na powrót w energię. Mały błąd lub pośpiech, a rezultatem będzie błysk i huk i naturalnie twoja śmierć. O wiele łatwiej jest przeprowadzić tylko pewne modyfikacje. Uważam zresztą, że pewne takie modyfikacje są tu niezbędne. Przyglądając się tobie i Darvie, doszedłem do wniosku, że twój czar wymknął się nieco spod kontroli i jeśli się czegoś z tym nie zrobi, możesz mieć jeszcze większe problemy.

— Hm? Co macie na myśli?

— No cóż, sytuacja jest nieco niezwykła, ale widziałem już podobne. Oboje posiadacie wyjątkową wrażliwość na wa, a ono z kolei jest wam posłuszne. Bez odpowiedniej kontroli twoja podświadomość, twoja zwierzęcość zyska przewagę. Jeśli ten trend nie zostanie powstrzymany lub zmodyfikowany, oboje zmienicie się całkowicie w bunhary. Powiedz mi… czy ostatnio nie miałeś jakichś dziwnych, hm, problemów psychicznych, nie odczuwałeś dziwnych popędów?

Pełen zakłopotania opowiedziałem mu o naszych polowaniach w dżungli.

Pokiwał z powagą głową.

— Cóż, musimy coś z tym zrobić, i to natychmiast po tym, jak was dokładnie zbadam. Nie będzie to łatwe. To są twoje „wardenki”, a wa działa zgodnie z tym, co uważa za przejaw wali swojego nosiciela. Musimy je przekonać, że nie jesteś tym, kim jesteś… przekonując wpierw ciebie. Podczas tego procesu przemiany umysł odsuwany jest na bok nie tylko dlatego, iż jest zupełnie zbędny w dochodzeniu do ostatecznego celu, ale również dlatego, że po prostu często przeszkadza. Teraz ten proces jest bardzo powolny, ponieważ nie zachodzi on na poziomie świadomości… i ponieważ wokół są inni ludzie. Gdybyś jednak nie zjawił się tutaj i pozostał na pustkowiu, proces uległby znacznemu przyśpieszeniu. Po kilku miesiącach byłbyś bunharem biegającym w stadzie i nie różniącym się niczym od tych, które narodziły się już jako zwierzęta. Miałeś więc szczęście.

Wstrząsnął mną lodowaty dreszcz.

— Proszę cię, Tully, powiedz o tym Darvie. Ona właśnie tego chciała… i niewiele brakowało, a byłbym jej uległ.


Odmieńców ewakuowano w małych grupach morzem, albo od czasu do czasu — drogą powietrzną. Sieć organizmów Korila okazała się o wiele bardziej rozgałęziana i miała solidniejsze podstawy, niż przypuszczałem na początku.

Tully wykorzystał czas, jaki mieliśmy, na pracę z nami. Spędzaliśmy całe dni na bardzo precyzyjnych i często bardzo nudnych ćwiczeniach umysłowych, z których wiele powodowało u nas ból głowy. Aplikował nam również różne rodzaje skutecznych technik blokujących, opartych na autohipnozie, które pozwalały nam utrzymać pod kontrolą wzrastające w nas rozumienie wewnętrznej mocy.

Sprawy podstawowe były w zasadzie proste. Po pierwsze — można było zrobić coś z niczego. Musiały jedynie istnieć „organizmy Wardena”, z którymi można byłoby współpracować. Tym samym nie można było zmaterializować czegoś, ot tak z powietrza, to się po prostu nie zdarzało. Jednak wystarczyło coś niewielkiego, kamień czy kupka piasku, a już można było spowodować ich wzrost, mnożenie się i wreszcie transformację. Jednakże nie można było tchnąć życia Wardenowskiego w coś, co na początku w ogóle nie było ożywione. Można było stworzyć bardzo wiele obiektów ze zwykłego piasku, ale nie można było tych obiektów ożywić. Niemniej można było zmieniać ich kształty, kierować nimi, wytyczać im cel — jak kukiełkom — za pomocą własnej koncentracji.

Darva uczyła się szybciej ode mnie, ponieważ kontynuowała ona jedynie to, co kiedyś, dawno temu, przerwała. Tully ostrzegał nas, że istnieje niewielka szansa, byśmy stali się czymś więcej niż tylko bardzo potężnymi czelami, ponieważ znacznie łatwiej opanowuje się Sztukę w młodym wieku. A przecież on sam poznał ją będąc niewiele młodszy ode mnie i fakt ten był dla mnie ogromnym bodźcem. Natomiast Koril, który stał się prawdopodobnie najpotężniejszym człowiekiem w tej dziedzinie, nauczył się wszystkiego dopiero po czterdziestce.

Wydawałoby się, że im więcej się ćwiczy, tym łatwiejsze się to wszystko staje, w rzeczywistości było nam coraz ciężej w miarę czynionych postępów, ponieważ im większe były nasze ambicje, z tym większą ilością „organizmów Wardena” musieliśmy się kontaktować.

W końcu jednak, jakieś cztery tygodnie po naszym przybyciu do obozu, kiedy na miejscu pozostała ledwie garstka odmieńców, co oznaczało, że i my wkrótce wyjedziemy, Tully przyznał, że doprowadził nas tak daleko, jak to tylko było w tych warunkach możliwe. Naturalnie nie było to nazbyt wiele, jednak posiadaliśmy teraz dużo więcej samokontroli i mocy, niż mogliśmy kiedykolwiek przypuszczać, i niż byłaby to możliwe bez jego pomocy. Prawdę mówiąc, byliśmy już dojrzałymi, choć ciągle pomniejszymi, czelami.

— Wyjedziecie za dwa dni — powiedział nam wreszcie Tully. — Udacie się na południe, do Gamush, zgodnie z moją rekomendacją. Powinno wam to pochlebiać, bowiem wysyła tam się jedynie czek wykazujących duże potencjalne możliwości. Być może spotkacie tam nawet samego wielkiego człowieka.

— A co z procesem przemiany? — spytała nerwowo Darva.

— No cóż, udało wam się go ustabilizować. Sądzę, że zdążyliśmy w ostatnim momencie. W Gamush uzyskacie najlepszą profesjonalną pomoc, przejdziecie dodatkowe szkolenie i… kto wie?

— Jakim transportem się tam udamy?

— Mieliśmy ostatnio pewne problemy z transportem morskim. kołnierze wchodzą na każdy statek i przeszukują go bardzo dokładnie. Dysponują też skutecznymi patrolami powietrznymi. Dotychczas wielokrotnie udawało nam się zmylić ich czujność, nie mają bowiem list z nazwiskami, nie mówiąc już o rysopisach odmieńców. Ale mimo to podróż jest powolna i ryzykowna. Dlatego polecicie drogą powietrzną. Obawiam się, że będzie to dość ryzykowny sposób, ale jednak najlepszy.


„Dość ryzykowny” — to było chyba za słabo powiedziane. Nasza budowa była zupełnie niedostosowana do kabin szybownika i okazało się, że wyłącznie ludzie mają być przewożeni na grzbiecie zmodyfikowanego i kierowanego przez czarta szybownika, podczas gdy znajdujący się już w powietrzu stwór ma zapikować i porwać nas oboje w swe chwytne łapy.

Mimo że zaaplikowano nam jakieś środki uspokajające przed „startem”, wspominam to wszystko jako najbardziej przerażające doświadczenie w moim dotychczasowym życiu. Przelot nad oceanem w uścisku szponów tej ogromnej latającej istoty nie gwarantował naturalnie nikomu wygody, chociaż okazał się znacznie wygodniejszy od ewentualnej podróży w kabinie. Nie działał też kojąco na nerwy, szczególnie kiedy z dużej wysokości oglądało się tysiące kilometrów kwadratowych otwartego oceanu, zdając sobie jednoczenie sprawę z tego, iż wystarczy, że potwora coś nagle zaswędzi, a spuści swych pasażerów w dół… I nikt tego nawet nie zauważy.

Nasze poczucie bezpieczeństwa nie zwiększyło się ani na jotę, kiedy kilka godzin później przelecieliśmy nad nagim wybrzeżem Gamush. Przede wszystkim wtedy właśnie, po raz pierwszy od wylądowania na Charonie, ujrzałem niebo i jasne słońce. Niebo, pokryte tu i ówdzie szarymi chmurami miało kolor czerwanawopomarańczowy i wyglądało bardzo dziwnie. Warstwa gazów była na tyle cienka, że wyraźnie było przez nią widać prawdziwe słońce systemu Wardenowskiego… A było to słońce bardzo gorące. Ponieważ temperatura naszych ciał rosła lub opadała w zależności od temperatury otoczenia, zacząłem się zastanawiać, do jakiej wysokości może ta temperatura dojść w naszych ciałach, nim zagotuje nam krew. Taki to był upał, a przynajmniej tak to odczuwałem, i tak niewiarygodnie było suche powietrze. Pod nami pomarańczowy i brązowy piasek, pofalowany i usypany w wydmy rozciągał się jak okiem sięgnąć.

Cóż za świat, pomyślałem sobie. Tropikalne lasy deszczowe na północy i południu, i wypalona pustynia pośrodku.

A przecież żyły tam jakieś stworzenia. Widzieliśmy jak krążą wokół; stwory o wyglądzie bezskrzydłych cylindrów, które nie zbliżały się jednak na tyle, by można im było się dokładniej przyjrzeć. Gdzieś w dole musiały bez wątpienia żyć inne stworzenia, stanowiące pożywienie dla tych w powietrzu. Mimo to podczas całej tej podróży nie dostrzegłem ani jednego drzewa, ani jednego krzaka, ani jednego zwierzęcia. Nic, tylko naga pustynia.

Lądowanie odbyło się dość brutalnie i to, pomimo że byliśmy na coś podobnego przy gotowani i mieliśmy nienajgorszą kondycję fizyczną, którą zresztą zawdzięczaliśmy ćwiczeniom… Na ziemi nie było dla szybownika odpowiedniego terenu, nadającego się do ponownego startu, brakowało wzniesień i twardego podłoża, poszybował więc bardzo nisko, maksymalnie wyhamował i spuścił nas z wysokości kilku metrów wprost w piach. Potem natychmiast nabrał wysokości, stając się szybko plamką na niebie, a my dwoje obserwowaliśmy pasażerów z kabiny pasażerskiej, w większości ludzi humanoidalnych odmieńców, opadających powoli na spadochronach na teren o powierzchni mniej więcej kilometra kwadratowego. Spadochroniarstwo nie było sztuką popularną na Charonie, ale przynajmniej dzięki „wardenkom” połamane kończyny zrastały się w kilka dni.

Oczekiwała nas grupa mężczyzn i kobiet, samych ludzi ubranych w grube żółte szaty i kapelusze o szerokich rondach. Wykazali oni ogromną skuteczność i kompetencję, gromadząc bardzo szybko w jedno miejsce jakiś tuzin ludzi i odmieńców, porozrzucanych wokół przez szybownika.

— Jak twoje samopoczucie — spytała mnie zaniepokojona Darva.

Obmacałem się.

— Jestem trochę poobijany i obtarłem się miejscami o ten piach, ale poza tym wszystko mam na miejscu — odpowiedziałem. — Ogólnie czuję się jednak podle i chce mi się pić. A ty?

Tak samo — odparła. — Zobaczymy, jak można się wydostać z tej dziury. Przecież to miejsce wygląda koszmarnie. Jak piekło.

Trudno mi było się z nią nie zgodzić, choć musiałem wziąć pod uwagę fakt, żę dlą niej. było to pierwsze zetknięcie z pustynią i z pustynnym klimatem. I to, co oną kiedy indziej uważała za normalne, dla mnie wcale takie sympatyczne nie było.

Jeden z żółtoodzianych, mężczyzn sprawdził szybko nasze nazwiska na liście, a następnie zaprowadził nas do jakiegoś konkretnego punktu na tym piasku, nie różniącego się zresztą niczym od innych punktów na tej pustyni. Nasi gospodarze rozglądali się wokół, najwyraźniej coś sprawdzając i w pewnym momencie, dość nagle, zaczęliśmy się zagłębiać w piasku.

Było to niesamowite i nieco przerażające uczucie, chociaż w porównaniu z niedawnym lotem wydawało się całkiem łagodne. Wstrzymałem oddech, zagłębiając się wpierw po usta, a potem coraz niżej i niżej.

Przez krótką chwilę całe moje ciało zanurzone było w piasku i odczuwałem okropny lęk przed uduszeniem, który minął jednak bardzo szybko, kiedy chłodne powietrze owionęło dolne partie mojego ciała i uświadomiłem sobie, iż znajduję się już w jakiejś wolnej przestrzeni. Opanowałem się i, wypluwając piasek z ust i przecierając oczy, rozejrzałem się wokół.

To, co ujrzałem, zrobiło na mnie ogromne wrażenie: wielki, przypominający wyglądem hangar, budynek, jasno oświetlony i pełen biegających ludzi, najwyraźniej zajętych pracą i obsługą jakichś urządzeń. Najbardziej uderzył mnie fakt, iż gdyby sądzić po pracujących tutaj maszynach, miejsce to śmiało mogłoby się znajdować na którymkolwiek — z cywilizowanych światów. Było co najmniej tak nowoczesne jak wahadłowiec; po raz pierwszy od momentu przybycia do Montlay, wydawało się, że już wieki temu, zobaczyłem coś na tak wysokim poziomie technologicznym.

Staliśmy na czymś w rodzaju przezroczystej platformy, umieszczonej na szczycie potężnego tłoka opuszczającego się powoli do poziomu podłogi. Zerknąwszy w górę ujrzałem, ku swemu zdumieniu, ogromny sufit, zbudowany całkowicie z piasku i nie posiadający żadnych przęseł czy podpór. Nigdy nie udało mi się dojść, jak tego dokonano, czy był to wynik Wardenowskich czarów, czy też jakieś pole siłowe. W każdym razie niewątpliwie to właśnie rozwiązanie zadecydowało, że ani potężni charonejczycy, ani ich przyjaciele — obcy nie byli w stanie odnaleźć tego miejsca. Do diabła, sam nie byłbym w stanie go odnaleźć i to niezależnie od kierujących mną pobudek.

Kiedy już znaleźliśmy się na dole, członkowie grupy, która nas przywitała i przywiodła tutaj, szybko pozbyli się swych szat zostawiając je na platformie. Rzut oka na nich i na pracujący tutaj personel wystarczył, by dojść do wniosku, że miejscowa moda na staje charakteryzowała się prawie całkowitym ich brakiem. Zastanawiałem się, jak to przyjmą co gorliwsi i moralizujący unityci, którzy byli wśród nas.

Podeszła do nas inna, skąpo odziana grupa, w której składzie znajdowały się jednak osoby w typowych dla personelu medycznego fartuchach. Jedna z takich osób, kobieta podeszła do mnie i do Darvy.

— To wy jesteście tą dwójką z problemem przemiany? — spytała profesjonalnym tonem.

Skinęliśmy głowami.

— Jestem dr Yissim — przedstawiła się. — Proszę, pójdźcie za mną.

Szliśmy za nią w poprzek tej ogromnej hali aż do wejścia do tunelu i dalej tunelem w dół jakieś sto metrów, aż wreszcie weszliśmy do dużego, wygodnego pokoju, na którego podłodze leżały wielkie materace i praktycznie nic więcej.

— Kurację rozpoczniemy natychmiast — powiedziała nasza opiekunka. — W przeciwnym razie mielibyście tutaj spore kłopoty, chociażby ze świeżym mięsem. Usiądźcie proszę, każde na swoim materacu.

Popatrzyliśmy na siebie, wzruszyliśmy ramionami i zrobiliśmy to, co nam poleciła. Ona zaś stanęła przed nami, popatrzyła na nas kolejno, po czym dotknęła swych skroni i wydawało się, że zapadła w jakiś trans. Mimo iż znałem już tę technikę, ciągle mnie ona jeszcze zadziwiała. Ale cóż, przecież dopiero co tutaj przybyliśmy.

Stała nieruchomo przez kilka minut, a ja wyczuwałem jej moc Wardenowską, jej wa sięgające ku mnie. Wywoływało ono u mnie uczucie mrowienia i nagle poczułem się tak, jak gdybym znalazł się pod najdoskonalszym z mikroskopów. Darva odczuwała dokładnie to samo. Wreszcie nasza pani doktor wyszła ze swego transu, skinęła głową i zaczęła mamrotać coś do małego rejestratora głosu, którego przedtem w ogóle nie zauważyłem.

— Lirnik! — zawołała i ukazał się młody mężczyzna ubrany w strój szpitalny.

Nie traciła czasu na uprzejmości.

— Sześć litrów numeru czterdziestego — poleciła. — Dla każdego.

Młodzieniec skinął głową, wyszedł i po krótkiej chwili powrócił z dwoma dużymi dzbanami, pełnymi jakiegoś przezroczystego płynu. Odebrała od niego te dzbany i podeszła do nas; bez najmniejszego wzdrygnięcia i bez żadnego dziwnego chociażby spojrzenia, co odnotowałem z wielką satysfakcją — i wręczyła po dzbanie każdemu z nas:

— Wypijcie tyle, ile będziecie w stanie — poinstruowała nas doktor Yissim. W zasadzie jest to woda, która jest wam bardzo potrzebna, z pewnymi dodatkami. Jeśli możecie, wypijcie wszystko.

Nie było z tym najmniejszego problemu. Wydawało mi się, że mam w sobie jakiś pozbawiony dna zbiornik na wodę.

— Analiza was dwojga, przeprowadzona — przez Mistrza Kokula została nam dostarczana już wcześniej — powiedziała, kiedy skończyliśmy pić. — Jest bardzo dokładna. A teraz… poczujecie się nieco śpiący, odprężeni i ospali. Nie walczcie z tym uczuciem… Te sesje i tak będą bardzo trudne. Jeśli nie trafimy dokładnie we właściwe miejsce na samym początku, możemy tylko przyśpieszyć ten proces, a tego byśmy przecież nie chcieli. Wiem, że oboje jesteście bardzo głodni, ale niestety musicie nieć teraz puste żołądki.

Powiedziawszy to wszystko, odwróciła się i wyszła z pokoju.

Darva popatrzyła na mnie śpiącym wzrokiem.

— To chyba najbardziej zimna osoba, jaką w życiu spotkałam. Traktu je nas, jakbyśmy byli dwoma kawałkami drewna.

— Spotkałem wiele podobnych do miej — skinąłem głową. — Nie przejmuj się tym. Typy z tego gatunku zawsze doskonale wiedzą, co robią. Spróbujmy jej po móc, zrelaksujmy się i pozwólmy im dobrze wykonać swoją robotę:

Korzystając z ćwiczeń koncentrujących i odprężających, których — nauczył nas Tully, bardzo szybko osiągnęliśmy stan półuśpienia. Byliśmy świadomi wszystkiego, co się wokół nas dzieje, ale unosząc się na chmurce spokoju i dobrego samopoczucia, zupełnie o to nie dbaliśmy. W dużym stopniu przypominało to stan, w jaki wprawiła mnie tamta stara kobieta przed zamianą w odmieńca.

Ściana rozbłysła i stała się nagle przezroczysta. Ujrzałem za nią dr Yissim, a z nią dwóch mężczyzn i trzy kobiety, wszystkich siedzących przy jakiejś konsolecie. Patrzyli na przemian to na nas, to na konsoletę; my, oprócz nich, nie widzieliśmy nic.

Zaczęło się. Zaczęło się bez tego całego wirowania i bez tego całego bezsensownego bełkotu, stosowanego zawsze przedtem przez wszystkich innych. Można to było zobaczyć, postrzec, odczuć jako potężną ukierunkowaną koncentrację Wardenowską jej mocy, płynącą od ludzi za przepierzeniem ku nam. Była ona oślepiająca, przepotężna, wszechogarniająca i w ciągu kilku sekund objęła kontrolę nad mym umysłem. Podświadomie stawiłem jej opór i wywiązała się mała potyczka, tym ostrzejsza, że — dzięki Tullyemu — poznaliśmy techniki blokujące.

Udało mi się odwrócić nieco głowę i spojrzałem na Darvę i, pomimo pewnego stanu otępienia, w jakim się znajdowałem, przeżyłem coś podobnego do fascynacji tym, co ujrzałem, fascynacji, która nie była ani wstrząsem, ani przerażeniem, ani niczym innym, ale właśnie czystą fascynacją. Stwierdziłem, że nie dbam, zupełnie o nic. Ciało Darvy falowało, poddane szybkim, ale płynnym zmianom. Wiedziałem, że to samo dzieje się z moim ciałem. Jej tułów stawał się grubszy, ramiona krótsze i mniejsze, a głowa przybierała powoli i płynnie całkowicie odmienny kształt.

„Organizmy Wardena” w naszych ciałach, wspomagane zwierzęcą częścią naszych mózgów broniły się przed tą kuracją, walczyły skutecznie, stosując przyśpieszenie i przemianę. Zmienialiśmy — się w autentyczne bunhary, a co gorsza, naszym tułowiom i głowom przybywało masy. Masy, której nie będzie — łatwo usunąć. Tu więc tkwiło to niebezpieczeństwo dla odmieńca, tu tkwiła przyczyna, z powodu której powrót do postaci oryginalnej był niemal niemożliwy. Przemiana…

Byłem świadom zmian zachodzących w moim sposobie widzenia. Miałem trudności z ostrością widzeazia tego, co znajdowało się blisko, choć ciągle wyraźnie widziałem Darvę, a ona mnie. Jak przez mgłę widziałem, że mam zwierzęcy pysk i zdałem sobie sprawę, że — podobnie jak ona — muszę mieć teraz znacznie większy rozstaw oczu. Coraz trudniej mi było myśleć. Mój umysł zamierał; wiedziałem o tym, a przecież, co było niesamowite, w chwili, gdy go straciłem, przestałem doświadczać uczucia jakiejkolwiek straty.

Darva wyglądała teraz, jak bunhar i wydawało mi się, że tak jest naturalnie, normalnie. Tylko jej oczy, rozstawione szeroko po obydwu stronach tej wielkiej, uzębionej paszczy, zachowały dziwnie ludzki wygląd. W tym momencie byłem świadom tylko trzech rzeczy: byłem głodny, byłem śpiący, a obok była samica…


Następne kilka dni zatarły się w mojej pamięci i me byłbym w stanie ich opisać. Trzymano nas na wybiegu z elektrycznym ogrodzeniem i ze zbiornikiem wody pośrodku; raz dziennie dostarczano nam jakieś duże, świeżo zabite zwierzę, które oboje — z Darvą łapczywie pożeraliśmy. Po posiłku następował okres niespokojnego snu, w czasie którego znajdowaliśmy się w jakimś dziwnym, nieokreślonym miejscu. Potem ponowne przebudzenie na tym samym wybiegu. Oboje byliśmy bunharami i żyliśmy jak zwierzęta. Nie mieliśmy poczucia czasu, miejsca i czego tam jeszcze. Zaledwie byliśmy świadomi własnej egzystencji.

Jednak powoli wychodziliśmy z tego stanu. Bardzo, bardzo wolno. Wpierw wracała pamięć, ale ponieważ nie łączyła się ona ze świadomym myśleniem, była tym samym bezużyteczna. Wreszcie któregoś dnia przebudziliśmy się ze snu w tym dziwnym pomieszczeniu i po raz pierwszy byłem w stanie ponownie myśleć.

Z oddali wydawał się płynąć ku nam głos Yissim. — Jeśli mnie rozumiecie, zatupcie prawą nogą poleciła.

Odwróciłem się i spojrzałem na Darvę, która ciągle miała wygląd stuprocentowego bunhara. Mimo to zatupała prawą nogą; zrobiłem więc to samo.

— Doskonale — pochwaliła nas pani doktor. — Nie próbujcie, proszę, mówić do mnie ani rozmawiać ze sobą. Nie posiadacie jeszcze odpowiedniego aparatu mowy i jedyne, co by wam się udało wyartykułować, to głośny ryk. Skromnie mówiąc, to była bardzo trudna i delikatna operacja. Aby uratować wasze umysły — i to w sensie dosłownym — musieliśmy pozwolić, by proces ten przebiegał do samego końca, przy odłączonej waszej świadomej jaźni. Wierzcie mi, było to posunięcie niezbędne… choć bardzo radykalne. Jesteście dopiero trzecią i czwartą osobą, wobec których zastosowaliśmy tę procedurę. Przed wami mieliśmy jeden sukces i jedną porażkę. Mam nadzieję, że w tym przypadku będziemy mieć do czynienia z podwójnym sukcesem.

— A teraz — kontynuowała — spróbujemy doprowadzić was do stanu oryginalnego, choć będzie to powolny i pełen mozołu proces. Przywróciliśmy wam już wasze umysły i wasze człowieczeństwo. Stopniowo, po kawałeczku, przywrócimy i resztę. Będziemy z wami współpracować, ale musicie dokonać tego samodzielnie. Badania pokazują, że nie możemy narzucić wam tych zmian. Gdybyśmy zastosowali nowy zestaw czarów, wasza reakcja na nie wywołałaby nieodwracalne zmiany w waszych mózgach. A w momencie, w którym wasze mózgi uległyby modyfikacji na modłę bunharowską, stalibyście się bunharami i nie udałaby się nam przywrócić wam pamięci, osobowości czy rozumu. Musicie więc nauczyć się kontrolować każdy pojedynczy „organizm Wardena”, znajdujący się wewnątrz waszych ciał. Każdy. Musicie uzyskać absolutną nad nimi kontrolę.


Najbardziej frustrujący w tym wszystkim okazał się fakt, że nie mogliśmy komunikować się ani z lekarzami, ani też pomiędzy sobą, tym bardziej że co szybko odkryłem — Darva okazała się analfabetką, a to w ogóle nigdy nie przyszłoby mi do głowy.

Sytuacja była przedziwna i niesamowita. Nie tylko dla nas, ale i dla lekarzy. Wyobraźcie sobie bowiem codzienne prowadzenie skomplikowanych lekcji i ćwiczeń dla pary bunharów. Muszę jednak przyznać, że nigdy nawet nie mrugnęli okiem i traktowali nas zawsze jak parę inteligentnych, dorosłych ludzi. Jeśli chodzi o mnie, to zamierzałem zrobić absolutnie wszystko, by dojść do perfekcji w tym, co robiłem; nie miałem bowiem najmniejszej ochoty na powrót do stanu nieświadomości, stanu charakterystycznego dla tych prostych jaszczurów.

Niemniej ciągle prowadziliśmy bezustanną, psychiczną walkę z własnymi zwierzęcymi reakcjami i odruchami. Bez ustanku musiałem się powstrzymywać od ryku, atakowania wszystkich i wszystkiego, i w ogóle od zachowania typowego dla bunharów. Uzmysłowiłem sobie w pewnym momencie, że moim głównym zmartwieniem jest to, iż Davra może tę walkę przegrać. Pragnąłem całym sercem, byśmy oboje odnieśli sukces.

Dzień, w którym skoncentrowaliśmy się na naszych krtaniach, był jednym z najbardziej ekscytujących w moim życiu. Z dnia na dzień uzyskiwałem bowiem coraz większą kontrolę nad własnym ciałem i własnymi czynami… stając się, bez wątpienia, najbardziej inteligentnym i posiadającym największą nad sobą kontrolę bunharem w całej historii tej planety. Ten czar był bardzo złożony, ale w zasadzie sprowadzał się on do „rozkazania” „wardenkom”, by utworzyły taki aparat głosowy, który działałby w naszych bardzo prymitywnych gardłach. Nie miałem pojęcia, jak coś takiego może wyglądać, ale czułem się jak dzieciak, który otrzymał nową zabawkę, kiedy poczułem, że coś rośnie i przybiera jakieś konkretne kształty wewnątrz mojego gardła… I wydałem pierwsze dźwięki, które nie były ani rykiem, ani warczeniem. Nie był to głos ludzki. Wydobywał się gdzieś z głębi mojego gardła i był niezależny od moich ust, które i tak nie byłyby zresztą w stanie wyartykułować żadnych słów. One nie mogły, a to coś nowego, ta narośl mogła.

Pełen podniecenia zauważyłem, że Darvie również się to udało, chociaż dźwięk, który wydała, przypominał bardziej beknięcie niż cokolwiek innego. Na tym etapie dano nam trochę czasu i możliwość ćwiczeń. W bardzo krótkim czasie zaczęliśmy tworzyć słowa i krótkie zdania. Był to przełom i to taki, który wskazywał, że podążamy we właściwym kierunku. Ile czasu jednak zabierze nam ta cała reszta?

Podczas rozmów wyszło na, jaw, iż Darva toczyła o wiele cięższe ode mnie boje ze swą zwierzęcą jaźnią, a przecież ja sam ciągle jeszcze nie wygrałem tej bitwy do końca. Dr Yissim była świadoma sytuacji i podczas. indywidualnej sesji, jaką z nią miałem, powiedziała:

— Jeśli mamy sprowadzić ją całkowicie do poprzedniego stanu, musimy zastosować jeszcze jedną rady kapną procedurę.

— Jakiego rodzaju? — wyskrzeczałem swym nowym głosem, który, choć brzmiał bardzo dziwnie, nawet dla mnie, to jednocześnie bardzo pasował do bunhara, o ile oczywiście bunhary mogłyby mówić.

— Poczyniłeś ogromne postępy, jeśli chodzi o zakres kontroli nad twoim ciałem. Wa w tobie jest potężne i umiesz je kontrolować. Gdybyśmy jednak usunęli was z tych laboratoryjnych warunków, oboje bardzo szybko uleglibyście przemianie regresywnej. U niej nastąpiłoby to znacznie szybciej niż u ciebie. Być może tobie udałaby się z tym walczyć, ale jej zapewne nie. Potrzebne wam jest wzmocnienie motywacji, a zyskać je możecie w obecnych warunkach jedynie od siebie nawzajem. Nazywamy je — to wzmocnienie „połączeniem wa” i ono może być dla niej jedyną nadzieją; jednak decyzja należy wyłącznie do ciebie.

— To znaczy, że istnieje jakieś zagrożenie. Skinęła głową.

— Wiesz, że wa jest jednością, pozostającą w stałej łączności z wszystkimi innymi wa.

— Tak.

— Jednak to twoja własna świadomość zawiera to wa, steruje nim i dzięki temu wa jednej świadomości może być przenoszone do innej świadomości i tam stabilizowane. Powstaje w ten sposób trwałe połączenie.

— Chcesz przez to powiedzieć, że nasze umysły „stapiają się” w jedno?

— Nie. Wa sterowane jest myślą; ono samo tą myślą nie jest. Nie, to wasze ciała stopią się w jedno na poziomie wa, to znaczy na poziomie metafizycznym. Cokolwiek uczyni się z jednym przy pomocy drugiego, może zostać odtworzone w tym drugim. Jej umysł dostarczyłby ci tej niewielkiej ilości energii, niezbędnej nie tylko do kontrolowania, ale i do sterowania znajdującym się w twym ciele wa. I na odwrót, kiedy już osiągniesz ten stan, proces ów da się bez problemu odwrócić. Jednakże takie totalne połączenie, przypominające rzucanie czaru, ale o wiele bardziej skomplikowane, ma pewną wadę. Jeśli już zostanie skutecznie zapoczątkowane i jest w stanie działać na tym poziomie, nie może być zerwane. Wa jednego będzie wa obojga. Jeśli więc przejdziecie do wyższego etapu w szkoleniu związanym z wa, zyskacie olbrzymią moc. Olbrzymią. Będziecie jednak wówczas absolutną jednością. Nawet skaleczenie, które przydarzy się jednemu z was, będzie odczuwane przez to drugie. — A to zagrożenie?

— Gdyby jej instynkty wa zyskały nad tobą przewagę, pociągnęłaby cię za sobą w dół.

— A jeśli tego nie zrobimy?

— Wówczas będziemy w stanie za jakiś czas sprowadzić cię z powrotem; ona jednak będzie stracona na zawsze. Nie posiada po prostu tego psychicznego treningu, który ty wydajesz się skądś mieć.

— Wobec tego, zróbmy to.

Загрузка...