ROZDZIAŁ I W transie

Louis Wu był w transie, kiedy dwóch mężczyzn zakłóciło mu spokój.

Siedział w pozycji lotosu na żółtym dywanie bujnej pokojowej trawy. Na jego twarzy gościł błogi, senny uśmiech. Mieszkanie było małe — zaledwie jeden duży pokój. Louis mógł obser­wować oboje drzwi. Pogrążony jednak w ekstazie, którą znają tylko uzależnieni, nie zauważył wejścia intruzów. Pojawili się nagle. Dwóch bladych młodych ludzi, mierzących ponad siedem stóp wzrostu, przyglądało mu się z pogardliwymi uśmieszkami. Jeden z nich parsknął i wsunął do kieszeni jakiś przedmiot przypominający kształtem broń. Kiedy Louis wstał, ruszyli w jego stronę.

Tym, co ich zmyliło, nie był wcale szczęśliwy uśmiech, lecz wielki jak pięść droud, który sterczał na czubku głowy Louisa Wu niby czarna, plastykowa, rakowata narośl. Mieli już do czynienia z uzależnionymi i wiedzieli, czego się spodziewać. Tego człowieka od wielu lat musiał obchodzić jedynie słaby prąd drażniący ośrodek przyjemności w mózgu. Zaniedbywał się, doprowadzając niemal do śmierci głodowej. Był niewysoki, półtora stopy niższy od obu intruzów. Był…

Kiedy znaleźli się przy nim, odchylił się dla równowagi mocno w bok i kopnął raz, drugi, trzeci. Jeden z napastników zwinął się i upadł bez życia, a drugi cofnął się przytomnie.

Louis ruszył na niego. Młodego mężczyznę sparaliżował nie­obecny, błogi uśmiech, z jakim tamten szedł go zabić. Zbyt późno sięgnął do kieszeni po pistolet ogłuszający. Przeciwnik wykopał mu go z ręki. Uchylił się przed ciosem potężnej pięści i kopnął tamtego w jedno kolano, w drugie (blady osiłek zatrzymał się), w pachwinę, w okolicę serca (olbrzym zgiął się wpół ze świsz­czącym okrzykiem), w gardło (krzyk umilkł nagle).

Napastnik klęczał, podpierając się rękami, i łapał powietrze. Louis kopnął go w kark, dwukrotnie.

Intruzi leżeli na bujnej, żółtej trawie.

Louis Wu podszedł do drzwi. Błogi uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego twarzy, nawet kiedy okazało się, że są zamknięte, a alarm włączony. Sprawdził drzwi balkonowe: zamknięte i pod­łączone do alarmu.

Jak się, u licha, dostali do środka?

Otumaniony, usiadł w pozycji lotosu tam, gdzie stał, i nie drgnął przez ponad godzinę.

W końcu zadziałał mechanizm zegarowy i wyłączył drouda.


* * *

Uzależnienie od prądu to najmłodszy z ludzkich grzechów. W pewnym okresie swojej historii większość społeczności w za­mieszkanej przez ludzi części kosmosu uważała ten nałóg na główną plagę. Odrywał swoje ofiary od pracy i doprowadzał do śmierci z zaniedbania.

Czasy zmieniają się. Parę pokoleń później te same społeczności na ogół uważają uzależnienie od prądu za błogosławieństwo. Starsze grzechy — alkoholizm, narkomania i skłonność do hazardu — nie mogą się z nim równać. Ludzie, których mogłyby pociągać narkotyki, są szczęśliwsi, mając drouda. Dłużej żyją i nie miewają dzieci.

To kosztuje niewiele. Handlarz ekstazą może podnieść cenę operacji, ale po co? Użytkownik nie jest uzależniony, dopóki przewód nie zostanie wszczepiony do ośrodka przyjemności w jego mózgu. A wtedy handlarz traci nad nim kontrolę, gdyż użytkownik korzysta z domowego prądu.

I jest to czysta radość, niczym nie zmącona i bez kaca.

Dlatego też od ośmiuset lat zwiększa się liczba przedstawicieli ludzkiej rasy skłonnych stać się niewolnikami prądu lub jednego z pomniejszych środków samozniszczenia. Istnieją już zresztą urządzenia, które mogą drażnić ośrodek przyjemności ofiary nawet na odległość. W większości światów taspy są nielegalne i drogie, ale używa się ich. (Mija cię ponury nieznajomy. W ściągniętych rysach ma wypisany gniew lub cierpienie. Zza drzewa działasz na niego taspem. Pstryk! Jego twarz rozjaśnia się. Przez chwilę nie ma żadnych zmartwień…) Zazwyczaj nie rujnują życia. Większość ludzi dobrze je znosi.


* * *

Zabrzęczał mechanizm zegarowy i wyłączył drouda.

Louis wyraźnie oklapł. Przesunął ręką po wygolonej czaszce aż do nasady długiego, czarnego warkoczyka i wyciągnął drouda z gniazdka pod włosami. Potrzymał go w dłoni, zastanawiając się. Potem, jak zwykle, wrzucił do szuflady i przekręcił klucz. Szuflada zniknęła. Biurko, które wyglądało na masywny, drewniany antyk, było w rzeczywistości wykonane z cienkiego jak papier metalu i mieściło wiele sekretnych przegródek.

Zawsze kusiło go, żeby przestawić zegar. Zwykle robił tak we wczesnych latach uzależnienia. Abnegacja uczyniła z niego chudą jak szkielet, zarośniętą brudem szmacianą kukłę. W końcu zebrał resztki dawnej determinacji i zbudował wyłącznik czasowy, którego przestawienie wymagało dwudziestu minut żmudnego dłubania. Obecnie ustawiony był na piętnaście godzin drażnienia prądem i dwanaście godzin snu oraz tego, co nazywał odnową.

Ciała nadal leżały na żółtej trawie. Louis nie miał pojęcia, co z nimi zrobić. Gdyby natychmiast wezwał policję, zwróciłby na siebie niepotrzebną uwagę…. A co mógł im powiedzieć teraz, półtorej godziny po napaści? Że pobito go do nieprzytomności? Zaraz chcieliby prześwietlić mu czaszkę, czy nie ma pęknięć!

Jedno wiedział: w czarnej rozpaczy, która zawsze ogarniała go po transie, nie był w stanie podejmować decyzji. Jak robot rozpoczął seans odnowy. Nawet obiad miał wcześniej zaprogramowany.

Wypił szklankę wody. Nastawił kuchenkę. Poszedł do łazienki. Przez dziesięć minut zaciekle wykonywał ćwiczenia, starając się wyczerpaniem zwalczyć depresję. Unikał spoglądania na sztyw­niejące ciała. Kiedy skończył, obiad był już gotowy. Zjadł bez apetytu … i przypomniał sobie, że kiedyś jadł, ćwiczył i wykonywał wszystkie czynności z podłączonym droudem, przekazującym do ośrodka przyjemności jedną dziesiątą normalnego natężenia prądu. Przez pewien czas mieszkał z kobietą, która również była uzależ­niona. Kochali się w transie … toczyli gry wojenne i pojedynki na kalambury … dopóki nie straciła zainteresowania dla wszystkiego oprócz prądu, ale Louis odzyskał tyle wrodzonej przezorności, by uciec z Ziemi.

Teraz pomyślał, że łatwiej byłoby mu uciec z tego świata, niż pozbyć się dwóch ciężkich i wielkich ciał. A jeśli już był obserwowany?

Nie wyglądali na agentów ARM. Wysocy, o słabych mięśniach, bladzi, z pewnością pochodzili z planety o małej grawitacji, oświetlanej przez pomarańczowe, a nie żółte słońce, prawdopodob­nie z Canyon. Nie walczyli jak agenci ARM… ale ominęli jego alarmy. Ci mężczyźni mogli być najemnikami ARM i gdzieś czekali na nich koledzy.

Louis Wu otworzył drzwi balkonowe i wyszedł.


* * *

Canyon niezupełnie trzyma się reguł przewidzianych dla planet. Jest niewiele większa od Marsa. Jeszcze kilkaset lat temu jej atmosfera była dość gęsta jedynie dla roślin zdolnych do fotosyn­tezy. Powietrze zawierało tlen, ale w ilościach zbyt małych dla ludzi lub kzinów. Miejscową florę stanowiły prymitywne i odporne porosty. Fauna nigdy nie istniała.

W kometarnym halo wokół żółtopomarańczowego słońca Canyon odkryto jednak magnetyczne monopole, a na samej planecie pierwiastki radioaktywne. Imperium kzinów połknęło planetę i pokryło kopułami i kompresorami. Nazwano ją Warhead, ze względu na bliskość nie zdobytych światów Pierin.

Tysiąc lat później Imperium Kzinu dotarło do zamieszkanej przez ludzi części kosmosu.

Wojny ludzi z kzinami skończyły się na długo przed narodzi­nami Louisa Wu. Wszystkie wygrali ludzie. Kzinowie zawsze mieli tendencje do atakowania przed ukończeniem przygotowań. Cywilizacja na Canyon jest spadkiem po trzeciej wojnie, kiedy to zasiedlony przez ludzi Wunderland nabrał upodobania do ezote­rycznych broni.

Wunderlandzkiego Rozjemcę użyto tylko jeden raz. Była to gigantyczna wersja narzędzia używanego zwykle w górnictwie: dezintegratora wysyłającego wiązkę promieniowania, które neutrali­zuje ładunek elektronu. W miejscu, gdzie dociera promień z dezinte­gratora, stała materia nagle i gwałtownie zmienia się w naładowaną dodatnio i rozpada na chmurę jednoatomowych cząsteczek.

Zbudowany na Wunderlandzie i przetransportowany na Warhead ogromny dezintegrator wysyłał równolegle drugą wiązkę, która zmieniała ładunek protonu.

Dwie wiązki dotarły do powierzchni Canyon w odległości trzydziestu mil od siebie. Skały oraz fabryki i osiedla kzinów rozpadły się w pył, a między dwoma punktami przebiegła gruba pręga błyskawicy. Wiązka wgryzła się na dwanaście mil w głąb planety, uwalniając magmę, która rozlała się na wschód i zachód po obszarze równym rozmiarami i kształtem Baja California na Ziemi. Kompleks przemysłowy kzinów zniknął. Kilka kopuł chronionych przez pole statyczne pochłonęła magma, która wytrysnęła pośrodku wielkiego pęknięcia, zanim skały zastygły.

Ostatecznym rezultatem było morze otoczone przez strome urwiska, wysokie na wiele mil i okalające z kolei długą, wąską wyspę.

Inne zamieszkane światy mogły sobie wątpić, że Wunderlandzki Rozjemca zakończył wojnę. Patriarchat Kzinu normalnie nie przejmuje się zwykłą manifestacją siły. Wunderlandczycy nie mieli takich wątpliwości.

Warhead po trzeciej wojnie zaanektowali kzinowie i ludzie i zmienili mu nazwę na Canyon. Miejscowa roślinność oczywiście ucierpiała z powodu gigaton pyłu, które opadły na powierzchnię planety, oraz z braku wody, która w samym kanionie utworzyła morze. Teraz panuje tam odpowiednie ciśnienie atmosferyczne i kwitnie miniaturowa cywilizacja.

Mieszkanie Louisa Wu znajdowało się na dwunastym piętrze północnej ściany kanionu. Noc skrywała dno jaru, kiedy wyszedł na zewnątrz, ale południowa ściana jaśniała nadal dziennym światłem. Z krawędzi opadały wiszące ogrody miejscowych porostów. Stare windy wyglądały na tle ciosanego kamienia jak srebrne nici biegnące całymi milami w górę. Kabiny transferowe wyparły je z użytku, ale turyści nadal z nich korzystali, ze względu na widoki.

Balkon wychodził na pas parku, który biegł przez środek wyspy. Roślinność miała dziki wygląd łowieckiego terenu kzinów; kolory różowe i pomarańczowe wtopiły się w przeniesioną z Ziemi biosferę. W całym kanionie dominowała kzińska flora i fauna.

Wśród turystów było tyle samo ludzi i kzinów. Męskie osobniki rasy kzinów wyglądały jak tłuste, pomarańczowe koty spacerujące na tylnych nogach… Albo prawie tak. Ich uszy jednak sterczały jak różowe chińskie parasolki, ogony były nagie i różowe, a proste nogi i duże ręce wyróżniały ich jako wytwórców narzędzi. Mierzyli osiem stóp wzrostu i chociaż skrupulatnie omijali ziemskich turystów, wypielęgnowane pazury wysuwały się nad czarnymi koniuszkami palców, kiedy człowiek zbliżał się za bardzo. Odruch. Być może.

Czasami Louis zastanawiał się, jaki impuls sprowadzał kzinów na planetę, która kiedyś do nich należała. Niektórzy może mieli tutaj przodków, żyjących w zamrożonym czasie w kopułach pogrzebanych pod wyspą z lawy. Pewnego dnia trzeba będzie ich odkopać…

Tak wielu rzeczy nie zrobił na Canyon, ponieważ stale kusił go prąd. Ludzie i kzinowie wspinali się dla sportu na urwiska, ze względu na małą grawitację. Cóż, będzie miał ostatnią szansę, by tego spróbować. To jeden z trzech sposobów na wydostanie się stąd. Drugi stanowiły windy; trzeci — kabiny transferowe do Ogrodów Porostów. Nigdy ich nie widział. A dalej lądem w skafandrze ciśnieniowym, na tyle lekkim, że mieścił się w sporej teczce.

Na powierzchni Canyon znajdowały się kopalnie oraz duży, niedbale pielęgnowany rezerwat ocalałych gatunków miejscowych porostów. Większą jednak część planety stanowił nagi, księżycowy krajobraz. Zapobiegliwy człowiek mógłby nie zauważony wylą­dować tu statkiem kosmicznym i ukryć go w miejscu, gdzie wykryłby go jedynie radar. I zapobiegliwy człowiek zrobił to. Przez ostatnie dziewiętnaście lat statek Louisa Wu czekał ukryty w jaskini, w północnej ścianie góry niskoprocentowej rudy metalu, w stałym cieniu na pozbawionej powietrza powierzchni Canyon.

Kabiny transferowe, windy albo wspinaczka. Niech tylko Louis Wu wydostanie się na powierzchnię, a będzie wolny. Ale ARM mogła pilnować wszystkich trzech dróg ucieczki.

A może prowadził ze sobą paranoiczną grę. W jaki sposób ziemska policja miałaby go znaleźć? Zmienił twarz, uczesanie i tryb życia. Zrezygnował z rzeczy, które najbardziej kochał. Używał łóżka zamiast płyt antygrawitacyjnych, unikał sera jak zepsutego mleka, a mieszkanie umeblował produkowanymi ma­sowo, składanymi sprzętami. Nosił wyłącznie ubrania z kosztow­nego naturalnego włókna, bez efektów optycznych.

Opuścił Ziemię jako nędzny ludzki wrak o błędnych oczach. Od tamtego czasu zmusił się do racjonalnej diety; torturował się ćwiczeniami i cotygodniowym kursem sztuki walki (niecałkiem legalnym; gdyby miejscowa policja przyłapała go, wpisałaby do rejestrów, ale nie jako Louisa Wu!) i stanowił dzisiaj kwitnący okaz zdrowia, z twardymi mięśniami, na jakich nigdy nie zależało młodszemu Louisowi Wu. Czyżby ARM mogła go rozpoznać?

I jak dostali się do środka? Żaden zwykły włamywacz nie zdołałby ominąć alarmów Louisa.

Leżeli martwi na trawie i wkrótce klimatyzacja nie poradzi sobie z odorem. Teraz, trochę późno, poczuł wstyd zabójcy. Ale tamci wdarli się na jego terytorium, a ponieważ był w transie, nie czuł się winny. Nawet ból jest wtedy przyprawą nadającą smak radości, która — jak pierwotna ludzka radość z zabicia złodzieja przyłapanego na gorącym uczynku — staje się jeszcze intensyw­niejsza. Wiedzieli, kim jest, a to było dla niego wystarczającym ostrzeżeniem, jak i wyraźnym afrontem.

Turyści i tubylcy, kłębiący się na ulicy w dole, wyglądali niewinnie i prawdopodobnie tacy byli. Jeśli ARM obserwowała go teraz, robiła to przez lornetkę, z okna w jednym z tych budynków o czarnych oczodołach. Żaden z turystów nie spoglądał w górę… ale wzrok Louisa padł na jednego z kzinów i zatrzymał się na nim.

Osiem stóp wzrostu, trzy stopy w klatce piersiowej, gęste pomarańczowe futro, miejscami siwiejące; był podobny do dziesiąt­ków innych kzinów wokół. Uwagę człowieka zwróciło futro. Było pozbijane w kępki, posiwiałe w wielu miejscach, niejednolite, jak gdyby skóra pod spodem pokryta była bliznami. Otoczone czarnymi obwódkami oczy nie kontemplowały widoków. Przy­glądały się twarzom przechodzących ludzi.

Louis z trudem zwalczył chęć gapienia się na obcego. Odwrócił się i wszedł do pokoju, bez widocznego pośpiechu. Zamknął drzwi balkonowe i nastawił alarmy, a potem wydobył drouda ze skrytki w biurku. Ręce mu drżały.

Po raz pierwszy od dwudziestu lat zobaczył Mówiącego-do-Zwierząt. Mówiącego, byłego ambasadora w zamieszkanym przez ludzi kosmosie; który razem z Louisem Wu i lalecznikiem Piersona oraz bardzo dziwną dziewczyną przebadał drobny wycinek ogromnej budowli zwanej Pierścieniem; który otrzymał od Patriarchy Kzinu pełne imię za przywieziony stamtąd skarb. Ktoś, kto nazwałby go teraz według określenia profesji, naraziłby się na śmierć, ale jak brzmiało jego nowe imię? Zaczynało się kaszlnięciem, przypominającym niemieckie „ch” albo ostrzegawczy ryk lwa: Chmee, właśnie tak. Ale co by tutaj robił? Posiadając prawdziwe imię, ziemię i harem, w większości ciężarny, Chmee nie miał najmniejszego zamiaru kiedykolwiek jeszcze opuszczać Kzinu. Pomysł, że bawił się w turystę na zaanektowanym przez ludzi świecie, był śmieszny.

Czy mógł wiedzieć, że Louis Wu przebywa w kanionie? Louis musiał się stąd wydostać, teraz. Po ścianie kanionu do statku.

Dlatego właśnie majstrował przy wyłączniku drouda, mrużąc oczy w trakcie dokonywania drobnych regulacji za pomocą mikroskopijnych narzędzi. Ręce trzęsły mu się irytująco… Tak czy inaczej, musiał zmienić regulację czasową, jako że opuszczał Canyon z jej dwudziestosiedmiogodzinną dobą. Znał cel swojej podróży. W zamieszkanym przez ludzi kosmosie był jeszcze inny świat, którego powierzchnię zajmował w większości nagi, księży­cowy krajobraz. Mógł, nie zauważony, wylądować statkiem w próżni West Endu na Jinx… Ale najpierw miał zamiar nastawić drouda… i urządzić sobie kilkugodzinny trans dla nabrania odwagi. To wszystko miało sens. Dał sobie dwie godziny.


* * *

Nie minęły dwie godziny, kiedy zjawił się następny intruz. Pogrążonemu w ekstazie Louisowi nic nie mogło przeszkodzić. Uznał przybysza za urozmaicenie.

Stworzenie stało pewnie na pojedynczej tylnej nodze i dwóch szeroko rozstawionych przednich. Między ramionami rysował się duży garb: mózgoczaszka pokryta gęstą złotą grzywą, skręconą w loczki i połyskującą kosztownościami. Po obu stronach mózgoczaszki wyrastały dwie długie, giętkie szyje, zakończone płaskimi główkami. Usta o dużych wargach służyły lalecznikom w całej ich historii jako ręce. Teraz jedne z ust przybysza trzymały wy­produkowany przez ludzi pistolet obezwładniający, a rozwidlony język owijał się wokół spustu.

Louis Wu nie widział lalecznika Piersona od dwudziestu dwóch lat. Uznał, że stwór jest całkiem miły.

Pojawił się znikąd. Tym razem Louis zobaczył, jak tamten materializuje się w mgnieniu oka pośrodku dywanu żółtej trawy. Niepotrzebnie się martwił; ARM nie miała z tym nic wspólnego. Problem włamywaczy sam się rozwiązał.

— Dyski transferowe! — wykrzyknął uradowany. Rzucił się na obcego. To byłoby łatwe; laleczniki są tchórzami…

Pistolet zapłonął pomarańczowym ogniem. Człowiek osunął się bezwładnie na dywan. Serce biło mu jak młot. Przed oczami pojawiły się czarne kręgi.

Przybysz ostrożnie wyminął dwóch martwych mężczyzn. Spojrzał na Louisa z dwóch stron, a potem dotknął go. Dwa rzędy spiłowanych zębów zacisnęły się wokół nadgarstka porażonego, nie na tyle jednak mocno, żeby zabolało. Lalecznik przeciągnął go przez dywan i położył.

Mieszkanie zniknęło.

Nie można powiedzieć, żeby Louis zmartwił się tym. Nie doświadczał żadnych nieprzyjemnych uczuć. Beznamiętnie (gdyż sztuczna ekstaza pozwala na oderwanie się od rzeczywistości, niemożliwe dla zwykłych śmiertelników) porządkował na nowo przebieg zdarzeń.

Widział już kiedyś system dysków transferowych w macierzys­tym świecie laleczników Piersona. Był to otwarty system teleportacji, znacznie doskonalszy od zamkniętych kabin transferowych używanych w światach ludzi. Najwyraźniej intruz zainstalował dyski w mieszkaniu Louisa Wu; wysłał dwóch Canyonitów, żeby go sprowadzili, a kiedy to się nie udało, zjawił się sam. Laleczniki musiały bardzo potrzebować człowieka.

Było to podwójnie uspokajające. ARM nie miała z tym nic wspólnego. Filozofia świadomego tchórzostwa laleczników nato­miast liczyła milion lat. Mało prawdopodobne, by chciały jego życia; mogły je mieć znacznie tańszym kosztem, przy mniejszym ryzyku. Łatwo powinno przyjść mu zastraszenie ich.

Nadal leżał na skrawku żółtej trawy i wiążącej ją maty. Musiała przykrywać dyski transferowe. Po drugiej stronie pokoju znajdowała się ogromna pomarańczowa, futrzana poduszka… nie, to śpiący, sparaliżowany lub martwy kzin, który leżał z otwartymi oczami… rzeczywiście, to był Mówiący. Louis ucieszył się na jego widok.

Znajdowali się na statku kosmicznym z kadłubem General Products. Za przezroczystymi ścianami oślepiające słoneczne światło odbijało się od księżycowych skał o poszarpanych krawę­dziach. Pas zielono-fioletowych porostów świadczył, że to nadal jest Canyon.

Ale nie zmartwił się.

Lalecznik puścił jego nadgarstki. Ozdoby lśniły mu w grzywie; nie naturalne klejnoty, lecz coś w rodzaju czarnych opali. Jedna płaska główka pochyliła się i wyciągnęła drouda z gniazdka w czaszce Louisa. Lalecznik wszedł na prostokątny dysk i zniknął, razem z droudem.

Загрузка...