ROZDZIAŁ XIII Pochodzenie

Lądownik leciał na wysokości pięciu mil z zaledwie poddźwiękową szybkością. Trzynaście tysięcy mil nie stanowiło dla niego dużej odległości. Ostrożność Louisa drażniła kzina.

— Dwie godziny i możemy wylądować w latającym mieście albo dostać się do niego od spodu! Jedna godzina, i to bez szczególnych kłopotów!

— Jasne. Musielibyśmy wprawdzie wznieść się ponad atmosferę na napędzie plazmowym, buchającym płomieniami jak gwiazda, ale masz rację. Pamiętasz, jak dostaliśmy się do latającego więzienia Halrloprillalar? Wisząc do góry nogami w powietrzu, na skuterach ze spalonymi silnikami…

Chmee grzmotnął ogonem w oparcie fotela. Pamiętał.

— Lepiej, żeby nas nie zauważyła jakaś stara maszyneria. Plaga nie dotknęła chyba wszystkich nadprzewodników.

Łąki ustąpiły miejsca polom uprawnym, a potem podmokłej dżungli. Padające pionowo światło słoneczne odbijało się w ich stronę spomiędzy pni kwitnących drzew.

Louis czuł się wspaniale. Nie mógł dopuścić do tego, by jego walka z polem słoneczników okazała się daremna. Udało się. Postawił sobie zadanie; wykonał je, posługując się inteligencją i dostępnymi narzędziami.

Bagna wydawały się bezkresne. Raz Chmee wypatrzył małe miasto. Trudno je było dojrzeć, gdyż woda do połowy zalała budynki, a także winorośle i drzewa, i próbowała je wciągnąć. Styl architektoniczny był dziwny. Wszystkie ściany, dachy i drzwi wybrzuszały się na zewnątrz, przez co ulice zwężały się pośrodku. Nie zbudowała tego rasa Halrloprillalar.

Do południa lądownik pokonał większy odcinek, niż Ginjerofer albo król gigantów przejdą w ciągu całego życia. Louis był głupi, że wypytywał dzikusów. Znajdowali się tak daleko od latającego miasta, jak dowolne dwa punkty na Ziemi.

Zgłosił się Najlepiej Ukryty. Dzisiaj jego grzywa wyglądała jak wirująca tęcza, ufarbowana w pasemka podstawowych kolorów. Za nim laleczniki skakały po dyskach transferowych, tłoczyły się przy wystawach sklepowych, ocierały się o siebie bez przeprosin czy urazy, a wszystko to przy szmerze muzyki z przewagą fletów i klarnetów — języka laleczników. Najlepiej Ukryty zapytał:

— Czego się dowiedzieliście?

— Niewiele — odparł Chmee. — Straciliśmy czas. Siedemnaście falanów, czyli jakieś trzy i pół roku temu nastąpił wielki słoneczny rozbłysk, ale tyle sami się domyślaliśmy. Czarne prostokąty zamknęły się, żeby chronić powierzchnię Pierścienia. System sterujący nimi musi działać niezależnie od systemu sterowania Pierścieniem.

— Tego również mogliśmy się domyślić. Nic więcej?

— Hipotetyczne Centrum Remontowe Louisa jest oczywiście nieczynne. To bagno pod nami nie było zaprojektowane. Przypusz­czam, że główna rzeka zamuliła się, tamując dopływy. Spotykamy różnych hominidów, niektórych inteligentnych, innych nie. Nie znaleźliśmy śladu tych, którzy zbudowali Pierścień, jeśli nie byli nimi przodkowie Halrloprillalar, Jestem skłonny myśleć, że to oni.

Louis otworzył usta… i spojrzał w dół. Zobaczył i poczuł, że cztery pazury kzina zaciskają się na jego udzie. Zamknął usta. Chmee kontynuował:

— Nie spotkaliśmy żadnych przedstawicieli gatunku Halrlop­rillalar. Może nigdy nie stanowili zwartej populacji. Słyszeliśmy pogłoski o innej rasie, Maszynowych Ludziach, którzy mogą zająć ich miejsce. Zamierzamy poszukać tych Maszynowych.

— Tak, Centrum Remontowe jest nieczynne — powiedział z ożywieniem dwugłowy. — Tyle się dowiedziałem. Wysłałem sondę…

— Masz dwie sondy — przypomniał Chmee. — Użyj obu.

— Trzymam jedną w rezerwie, żeby uzupełnić paliwo. Dzięki drugiej odkryłem tajemnicę rozlanych gór. Patrzcie…

Na prawym ekranie pojawił się obraz przekazywany przez sondę. Leciała wzdłuż krawędzi; minęła coś, zbyt szybko, żeby mogli dostrzec szczegóły; zwolniła, zawróciła, cofnęła się.

— Louis poradził mi zbadać krawędź. Sonda ledwo co rozpoczęła manewr hamowania, kiedy to znalazła. Pomyślałem, że jest warte spenetrowania.

W ścianie krawędzi widniała wypukłość… rura z wylotem, odlana z tego samego przezroczystego, szarego scrithu, spłaszczona przy ścianie. Sonda manewrowała, dopóki kamera nie zajrzała w głąb tunelu o średnicy ćwierć mili.

— Wiele konstrukcji na Pierścieniu jest dość topornych — stwierdził Najlepiej Ukryty.

Sonda przesuwała się wzdłuż rury, nad wylotem, w dół zewnęt­rznej ściany krawędzi, do miejsca, gdzie rura znikała w gąbczastym materiale, który stanowił osłonę spodu Pierścienia przed meteo­rytami.

— Rozumiem — powiedział Louis. — I nie działa?

— Nie. Próbowałem zbadać rurę i odniosłem pewien sukces. Sceneria zmieniła się. Widać było teraz szybki ruch sondy, która leciała na zewnątrz Pierścienia w sporej od niego odległości. W górze przesuwał się odwrócony krajobraz, widziany w pod­czerwieni. Sonda zwolniła, zatrzymała się, ruszyła w górę.

Meteoryty bombardujące Pierścień nadlatywały z przestrzeni międzygwiezdnej. Uderzały z taką właśnie prędkością plus własne siedemset siedemdziesiąt mil na sekundę Pierścienia. Jakiś meteoryt uderzył właśnie w tym miejscu. Strumień plazmy zrobił w dnie morskim długie na setki mil wyżłobienie, stapiając ochronną piankę. W tym wyżłobieniu tkwiła rura o średnicy paruset stóp. Prowadziła na dno morza.

— Obieg zamknięty — mruknął Louis.

— Przy braku zabezpieczenia przed erozją, cała gleba Pierś­cienia znalazłaby się na dnie mórz w ciągu paru tysięcy lat — powiedział lalecznik. — Przypuszczam, że rury biegną z dna mórz wzdłuż spodu Pierścienia i górą przez krawędź. Wyrzucają szlam na rozlane góry. Dużo wody wyparowuje na szczycie, w prawie całkowitej próżni, na wysokości trzydziestu mii. Góra stopniowo zapada się pod własnym ciężarem. Materiał przemieszcza się od krawędzi w głąb Pierścienia, unoszony przez wiatry i rzeki.

— To tylko przypuszczenia, ale z pozorami prawdopodobień­stwa — stwierdził Chmee. — Najlepiej Ukryty, gdzie jest teraz sonda?

— Zamierzam sprowadzić ją spod Pierścienia i osadzić w sys­temie transportowym krawędzi.

— Zrób to. Czy sonda jest wyposażona w radar?

— Tak, ale o małym zasięgu.

— Przeszukaj radarem rozlane góry. Rozlane góry dzieli od siebie odległość… jakichś dwudziestu-trzydziestu tysięcy mil. A zatem, wzdłuż obu krawędzi możemy znaleźć około pięć­dziesięciu tysięcy rozlanych gór. Część z nich stanowiłaby świetne miejsce na ukrycie Centrum Remontowego.

— Ale dlaczego Centrum Remontowe miałoby być ukryte? Chmee prychnął obraźliwie.

— A gdyby podległe rasy zbuntowały się? A w razie inwazji? Oczywiście że Centrum Remontowe jest ukryte i ufortyfikowane. Przeszukaj wszystkie rozlane góry.

— Bardzo dobrze. Zbadam prawą krawędź w ciągu jednego obrotu Pierścienia.

— Potem sprawdź drugą krawędź.

— Niech pracują kamery — powiedział Louis. — W dalszym ciągu szukamy dysz korygujących… chociaż zaczynam sądzić, że wymyślili coś innego.

Najlepiej Ukryty wyłączył mikrofon. Louis odwrócił się do okna. Przez cały czas przyciągało to jego uwagę: jasna, prostsza od rzeki nić, która biegła wzdłuż skraju bagna. Wskazał na dwie poruszające się po niej, ledwo widoczne kropki.

— Sądzę, że powinniśmy się temu przyjrzeć. Może zejdziemy niżej?


* * *

To była droga. Z wysokości stu stóp jej nawierzchnia wyglądała na wyboistą: białe kamienie rzucone w potok.

— Maszynowi Ludzie, jak przypuszczam. Będziemy śledzić te pojazdy? — zapytał Louis.

— Zaczekajmy, aż znajdziemy się bliżej latającego miasta. Rezygnowanie z okazji wydawało się głupie, ale człowiek bał się sprzeciwić. Napięcie kzina było wyraźnie wyczuwalne.

Droga omijała niskie, podmokłe obszary. Wyglądała na dobrze utrzymaną. Chmee leciał wolno wzdłuż niej na wysokości stu stóp. Raz minęli grupę budynków, z których największy wyglądał na zakład chemiczny. Kilka razy widzieli przesuwające się pod nimi pudłowate pojazdy. Zauważono ich tytko raz. Pojazd zatrzymał się nagle, wysypały się z niego ludzkie postacie, zaczęły biegać w kółko, a potem wyciągnęły kije, które wycelowały w lądownik. Chwilę później zniknęły z widoku.

W podmokłej dżungli ujrzeli wielkie, jasne kształty. To nie mogły być przyniesione przez lodowiec głazy; nie tutaj. Louis zastanawiał się, czy to nie są ogromne grzyby. Przestał się zastanawiać, kiedy zobaczył, jak jeden z nich się rusza. Próbował pokazać go Chmee. Kzin zignorował ruchomy kształt.

Droga dotarła do pasma skalistych gór i skręciła w kierunku przeciwnym do ruchu obrotowego. Biegła przez przełęcz, zamiast przebijać się przez skały, potem zakręcała w prawo i dalej znowu prowadziła wzdłuż skraju bagna.

Ale Chmee skręcił w lewo i przyspieszył. Lądownik leciał z szybkością błyskawicy wzdłuż lewej strony pasma, zostawiając za sobą pióropusz ognia. Nagle kzin obrócił pojazd, zahamował i posadził go u stóp granitowego urwiska.

— Wysiądźmy — powiedział.

Scrith, z którego zrobiona była góra, zakłócał łączność z Naj­lepiej Ukrytym, ale czuli się bezpieczniejsi na zewnątrz lądownika. Louis ruszył za kzinem.

Dzień był jasny i słoneczny… zbyt jasny, gdyż ta część Pierścienia akurat zbliżała się najbardziej do słońca. Wiał silny, ciepły wiatr.

— Louis, miałeś zamiar powiedzieć Najlepiej Ukrytemu o bu­downiczych Pierścienia? — zapytał kzin.

— Możliwe. A dlaczego nie?

— Przypuszczam, że doszliśmy do takiego samego wniosku.

— Wątpię. Co kzin mógłby wiedzieć o Pakach protektorach?

— Wiem o wszystkim, co znajduje się w archiwach Smithsonian Institute, nawet o najmniejszym drobiazgu. Studiowałem zeznania górnika z pasa asteroidów, Jacka Brennana, oraz hologramy zmumifikowanych szczątków Phssthpoka i gondoli towarowej jego statku.

— Chmee, jak dotarłeś do tych materiałów?

— Czy to ważne? Byłem dyplomatą. Istnienie Paków stanowiło tajemnicę Patriarchy przez całe pokolenia, ale każdy kzin, który miał do czynienia z ludźmi, musiał przestudiować te archiwa. Poznajemy naszych wrogów. Być może wiem więcej o twoich przodkach, niż ty. I przypuszczam, że Pierścień zbudowali Pakowie.


* * *

Sześćset lat przed narodzinami Louisa Pak protektor przybył do Układu Słonecznego z misją ratunkową. Właśnie dzięki Phssthpokowi, za pośrednictwem Jacka Brennana, naukowcy poznali resztę tej historii.

Pakowie zamieszkiwali planetę leżącą w jądrze Galaktyki. Ich życie dzieliło się na trzy etapy: dziecko, reproduktor, protektor. Dorośli, albo inaczej reproduktorzy, byli zaledwie na tyle in­teligentni, by wywijać maczugą lub rzucać kamieniem.

W średnim wieku — jeśli żyli wystarczająco długo — re­produktorzy odczuwali przymus objadania się rośliną zwaną drzewem życia. Symbiotyczny wirus żyjący w tej roślinie dawał początek przemianie. Reproduktorzy tracili gonady i zęby. Powiększała się czaszka i mózg. Wargi i dziąsła zrastały się w twardy, tępy dziób. Skóra pokrywała się zmarszczkami i twardniała. Stawy grubiały, a dzięki dłuższemu ramieniu dźwigni, zwiększała się siła mięśni. W pachwinie rozwijało się dwukomorowe serce.

Phssthpok przyleciał w ślad za statkiem kolonii Paków, który dotarł na Ziemię ponad dwa miliony lat wcześniej.

Planeta Paków znajdowała się w stanie nieprzerwanej wojny. Kolejne wyprawy kolonizacyjne na pobliskie światy w jądrze Galaktyki zawsze zalewały następne fale statków. Może właśnie dlatego ten statek dotarł tak daleko.

Kolonia była duża i dobrze wyposażona, kierowana przez istoty twardsze i sprytniejsze od ludzi. Mimo to poniosła klęskę. Drzewo życia rosło w ziemskiej glebie, ale wirus nie. Protektorzy wymarli, pozostawiając zagubioną populację reproduktorów zdanych na własne siły… oraz wezwanie o pomoc, które pokonało odległość trzydziestu tysięcy lat świetlnych do macierzystej planety Paków.

Phssthpok znalazł to wezwanie w starożytnej bibliotece Paków. I przemierzył samotnie trzydzieści tysięcy lat świetlnych w wol­niejszym od światła statku, w poszukiwaniu Układu Słonecznego. Zasoby, dzięki którym powstał statek — wiedzę, myśl techniczną i materiały — Phssthpok zdobył i zachował dzięki wojnom. Jego gondola towarowa była wyładowana korzeniami i nasionami drzewa życia oraz workami tlenku talu. Prowadząc własne badania odkrył bowiem, że glebie potrzebny jest ten niezwykły składnik.

Być może przyszło mu do głowy, że pośród reproduktorów będą następowały mutacje.

Wśród Paków mutanci nie mieli szans. Dzieci, które dla swoich przodków-protektorów niewłaściwie pachniały, zabijano. Może Phssthpok liczył na mniejsze tempo mutacji na Ziemi, tak daleko od bezlitosnego promieniowania kosmicznego w gęstym od słońc jądrze. Może po prostu zaryzykował.

Reproduktorzy podlegali mutacjom. W czasach Phssthpoka wykazywali już niewielkie podobieństwo do dawnych Paków reproduktorów — z wyjątkiem pewnych zmian w średnim wieku, kiedy to żeńskie organizmy przestawały produkować komórki jajowe, a u obu płci tworzyły się zmarszczki, wypadały zęby, puchły stawy, pojawiał się niepokój i niezadowolenie, które były wszystkim, co pozostało z apetytu na drzewo życia. W późniejszym wieku występowały ataki serca, wynikające z braku drugiego organu.

Phssthpok nie dowiedział się tego wszystkiego. Wybawca zmarł prawie bezboleśnie, mając jedynie niejasne podejrzenie, że ci, których zamierzał uratować, stali się monstrami i wcale go nie potrzebowali.

Taką historię opowiedział Jack Brennan przedstawicielom ONZ, zanim zniknął. Phssthpok nie żył już wtedy, a świadectwo Jacka Brennana było wątpliwe. Zjadł drzewo życia. Zmienił się w po­twora; jego czaszka rozrosła się i zniekształciła. Możliwe też, że oszalał.


* * *

Wyglądało tak, jakby po całym tym skalistym terenie roz­rzucono zielony makaron. Paski zieleni, skręcające się pod dotykiem, pokrywały powierzchnię w miejscach, gdzie między głazami gromadziła się warstewka gleby. Wokół kostek badaczy brzęczały chmary owadów, latających kilka cali nad ziemią.

— Pakowie protektorzy — powiedział Louis. — Właśnie tak myślałem, ale trudno mi było w to uwierzyć.

— Kształt skafandrów próżniowych i zbroi Trawożernych Gigantów wskazuje na istoty ludzkie, ale z powiększonymi stawami i wysuniętą do przodu twarzą. Jest jeszcze więcej dowodów. Spotkaliśmy tylu różnych hominidów. Muszą po­chodzić od wspólnego przodka, twojego własnego antenata, Paka reproduktora.

— Z pewnością. To również wyjaśnia, jak umarła Prill.

— Czyżby?

— Utrwalacz dostosowany jest do metabolizmu Homo sapiens. Halrloprillalar nie mogła go używać. Miała swój własny eliksir młodości, odpowiedni dla wielu gatunków. Przyszło mi do głowy, że rasa Prill mogła go robić z drzewa życia.

— Dlaczego?

— Cóż, protektorzy żyli tysiące lat. Jakiś składnik drzewa życia, albo jego subkrytyczna dawka, mogła działać w ten sposób na hominidów. Najlepiej Ukryty mówi, że zapas Prill ukradziono.

Chmee kiwał głową.

— Pamiętam — rzekł. — Jedna z waszych załóg górniczych na asteroidach wsiadła na opuszczony statek Paków. Najstarszy członek załogi powąchał drzewo życia i zwariował. Zjadł więcej, niż mógł pomieścić jego żołądek, i umarł. Koledzy nie zdołali go powstrzymać.

— Tak. Czy przesadą będzie przypuszczenie, że to samo przytrafiło się jednemu z laborantów ONZ? Prill wchodzi do budynku Organizacji, niosąc buteleczkę z eliksirem młodości zabraną z Pierścienia. ONZ chce dostać próbkę. Jakiś dzieciak, zbyt młody na pierwszą dawkę utrwalacza — czterdzieści, czter­dzieści pięć lat — otwiera buteleczkę. Wyjmuje przygotowany kroplomierz. I wtedy dolatuje go zapach. Wypija całą zawartość.

Ogon Chmee przeciął powietrze.

— Nie posunąłbym się do twierdzenia, że lubiłem Halrlopril­lalar. Ale jednak była sprzymierzeńcem.

— Ja ją lubiłem.

Wokół nich powiał gorący wiatr, pełen kurzu. Louis odczuwał udrękę. Nie trafi im się druga okazja, żeby porozmawiać na osobności. Sonda, która przekazywała sygnały z i do „Igły”, wkrótce znajdzie się zbyt wysoko na Łuku, żeby udały się podobne sztuczki.

— Potrafisz przez chwilę myśleć jak Pak, Chmee?

— Mogę spróbować.

— Na Oceanach Wielkich poumieszczali mapy. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego zamiast robić mapy Kzinu, Down, Marsa, Jinx, nie zlikwidowali po prostu kzinów, Grogów, Marsjan i bandersnatchów?

— Wrrr. Dlaczego? Według Brennana, Pakowie nie cofnęliby się przed wytępieniem obcych gatunków.

Chmee chodził dużymi krokami, rozgryzając problem.

— Może spodziewali się, że będą poszukiwani. Jeśli przegrali wojnę? I byli przekonani, że zwycięzcy będą ich ścigać? Tuzin spalonych światów w obrębie kilkunastu lat świetlnych od siebie mogło, według Paków, wskazywać na nich.

— Hmm, może. Ale powiedz mi, przede wszystkim, dlaczego zbudowali Pierścień. Jak, u licha, zamierzali go bronić?

— Nie próbowałbym bronić tak podatnej na zniszczenie budowli. Ale nie w tym rzecz. Zastanawiałem się głównie, dlaczego Pakowie mieliby przybyć do tego obszaru kosmosu. Zbieg okoliczności?

— Nie! Za daleko.

— A zatem?

— No cóż… możemy zgadywać. Przypuśćmy, że większość Paków chciała uciec najdalej, jak to możliwe. Załóżmy więc znowu, że przegrali wojnę. Dostali kopniaka. Cóż, istniała jedyna bezpieczna droga ucieczki w kierunku ramion Galaktyki i właśnie ją przedstawiono na mapach. Pierwsza wyprawa, ta, która zasiedliła Ziemię, dotarła do Układu Słonecznego, nie napotykając po drodze poważnych niebezpieczeństw. Wysłała wskazówki. Zwyciężeni podążyli więc w ślad za nią. Później otworzyli interes w bezpiecznej odległości od Układu Słonecznego.

Chmee zamyślił się.

— Jakkolwiek tutaj dotarli — rzekł — byli inteligentnymi, wojowniczymi ksenofobami. Ma to określone konsekwencje. Broń, która zmieniła w parę połowę „Kłamcy”, broń, którą ty i Teela uparliście się nazywać obroną przeciwmeteorytową, prawie na pewno zaprogramowano tak, by strzelała do obcych statków. Jeśli będzie miała okazję, wypali w „Rozżarzoną Igłę” lub w lądownik. Mój drugi wniosek jest taki, że Najlepiej Ukryty nie powinien dowiedzieć się, kto zbudował Pierścień.

Louis potrząsnął głową.

— Oni już dawno musieli wymrzeć. Według Brennana, jedynym celem protektorów jest ochrona potomków. Nie dopuściliby do rozwoju mutacji. Nigdy nie pozwoliliby na to, żeby Pierścień zaczął się przysuwać do słońca.

— Louis…

— Tak naprawdę, musieli wymrzeć setki tysięcy lat temu. Spójrz na różnorodność hominidów, których spotkaliśmy.

— Powiedziałbym, że miliony lat. Musieli wyruszyć wkrótce po tym, jak ten pierwszy statek wezwał pomocy, i wymarli niedługo po zakończeniu budowy. Skąd inaczej wzięłaby się ta cała różnorodność gatunków. Ale…

— Chmee, posłuchaj: przypuśćmy, że ukończyli Pierścień jakieś pół miliona lat temu. Dajmy reproduktorom ćwierć miliona lat na rozprzestrzenienie się, przy czym protektorzy nie toczyli wojen, gdyż terytorium było praktycznie nieograniczone. Potem protek­torzy wymarli.

— Dlaczego?

— Brak danych.

— Zgoda. I co dalej?

— Powiedzmy, że protektorzy wymarli ćwierć miliona lat temu. Dajmy reproduktorom jedną dziesiątą czasu, jaki był potrzebny, żeby na Ziemi wyewoluowała ludzka rasa. Jedna dziesiąta tego czasu, wielce sprzyjające środowisko, ponieważ protektorzy nie sprowadzili niczego, co zagrażałoby reproduk­torom, i podstawowa populacja liczona w biliony.

— Widzisz? Na Ziemi mogło być jakieś pół miliona reproduk­torów, kiedy wymarli protektorzy. Na Pierścieniu trzy miliony razy więcej miejsca i mnóstwo czasu na rozprzestrzenienie się. Mutanci mieliby go do swojej wyłącznej dyspozycji.

— Nie sądzę, żebyś miał rację — powiedział Chmee spokoj­nie. — Mam wrażenie, że przeoczyłeś coś ważnego. Zgoda, że protektorzy prawie na pewno wyginęli. Prawie na pewno. A jeśli Najlepiej Ukryty dowie się, że to ich własność, ich dom?

— Oo. Ucieknie. Z nami albo bez nas.

— Oficjalnie nie odkryliśmy tajemnicy Pierścienia. Zgoda?

— Tak.

— Nadal szukamy Centrum Remontowego? Zapach drzewa życia mógłby być dla ciebie śmiertelny. Jesteś zbyt stary, żeby stać się protektorem.

— Nie chciałbym tego. Czy w lądowniku jest spektroskop?

— Tak.

— Drzewo życia nie rośnie bez pewnego składnika gleby: tlenku talu. Tal musi być bardziej rozpowszechniony w jądrze Galaktyki niż tutaj. Tam, gdzie protektorzy spędzali większość swojego czasu, będzie tlenek talu potrzebny roślinom. Właśnie tak znajdziemy Centrum Remontowe. Wejdziemy w skafandrach ciśnieniowych, jeśli kiedykolwiek dotrzemy tak daleko.

Загрузка...