ROZDZIAŁ XIV Zapach śmierci

Kiedy dotarli do drogi, eksplodował w nich głos Najlepiej Ukrytego.

— Lądownik! Chmee, Louis, co ukrywacie? Najlepiej Ukryty wzywa lądo…

— Przestań! Do diabła, nieżas, przycisz to, pękną nam bębenki!

— Słyszycie mnie?

— Słyszymy cię świetnie — odpowiedział człowiek. Kzin schował uszy w futrzastych kieszeniach. Louis żałował, że też nie może tego zrobić. — Góry zakłóciły łączność.

— A o czym rozmawialiście, kiedy byliśmy odcięci?

— O buncie. Głosowaliśmy przeciwko. Chwila przerwy.

— Bardzo mądrze — pochwalił dwugłowy. — Chcę, żebyście zinterpretowali ten hologram.

Na jednym z ekranów ukazało się coś w rodzaju półki wystającej z krawędzi. Zdjęcie było lekko zamazane i dziwnie oświetlone: wykonane w próżni, w świetle słonecznym i świetle odbitym od Pierścienia, znajdującego się na prawo. Wspornik zdawał się być utworzony z fragmentu ściany, jak gdyby naciągnięto scrith jak toffi. Podtrzymywał parę torusów oddzielonych własną średnicą. Nic więcej nie było widać oprócz szczytu ściany. Nie dało się ocenić skali.

— Wykonany został przez sondę — poinformował lalecznik. — Osadziłem ją w systemie transportowym krawędzi, jak radziliście. Przyspiesza w kierunku przeciwnym do obrotu.

— Tak. Co o tym sądzisz, Chmee?

— To może być dysza korygująca.

— Może. Istnieje wiele sposobów projektowania silników strumieniowych Bussarda. Najlepiej Ukryty, zauważyłeś jakiekol­wiek zjawiska magnetyczne?

— Nie, maszyneria wygląda na uśpioną.

— W próżni plaga nie dotknęłaby jej. Nie wygląda na uszko­dzoną. Przyrządy sterownicze mogą przecież znajdować się gdzie indziej. Na powierzchni. Może da się je naprawić.

— Musiałbyś je najpierw znaleźć. W Centrum Remontowym?

— Tak.


* * *

Droga biegła między bagnami a skalistymi górami. Minęli coś, co wyglądało na kolejną fabrykę chemiczną. Pewnie ich zauwa­żono: z komina wydobył się niski dźwięk syreny mgłowej i stru­mień pary. Chmee nie zwolnił.

Nie widzieli więcej pudłowatych pojazdów.

Louis dostrzegł migotanie wśród drzew, w głębi bagien. Prze­suwało się tak wolno, jak opar na wodzie albo jak dokujący liniowiec. Następnie daleko w przodzie, spomiędzy drzew wyłonił się biały kształt i ruszył w kierunku drogi.

Z dużego białego cielska wyrastało na wiotkiej szyi skupisko zmysłów zwierzęcia. Jego szczęka znajdowała się na poziomie gruntu; opadała jak łopata koparki, zgarniając bagienną wodę i roślinność, kiedy zwierzę posuwało się pod górę za pomocą mięśni brzucha. Było większe niż największy dinozaur.

— Bandersnatch — powiedział Louis. — Co tutaj robią? Ojczyzną bandersnatchy jest Jinx. Zwolnij, Chmee, chce z nami porozmawiać.

— I co z tego?

— Ich pamięć sięga daleko wstecz.

— Co mogą pamiętać? Mieszkańcy bagien, gnojojady, bez rąk zdolnych wytwarzać broń. Nie.

— Dlaczego nie? Mogłyby, po pierwsze, powiedzieć nam, co bandersnatche robią na Pierścieniu.

— To żadna tajemnica. Protektorzy uzupełnili swoje mapy na Oceanie Wielkim próbkami gatunków, które uważali za potenc­jalnie niebezpieczne.

Chmee toczył gierki o dominację i Louisowi nie podobało się to.

— Co z tobą? Mogliśmy przynajmniej zapytać. Bandersnatch zniknął. Chmee warknął:

— Unikasz konfrontacji jak lalecznik Piersona. Wypytywanie gnojojadów i dzikusów! Zabijanie słoneczników! Najlepiej Ukryty przywiózł nas na tę przeklętą konstrukcję wbrew naszej woli, a ty opóźniasz zemstę, żeby zabijać słoneczniki. Czy za rok będzie miało dla mieszkańców Pierścienia znaczenie, że Louis bóg zatrzymał się po drodze, żeby wyrwać chwasty?

— Uratowałbym ich, gdybym potrafił.

— Nic nie możemy zrobić. Szukamy budowniczych tej drogi. Zbyt prymitywnych, by nas zastraszyć, wystarczająco zaawan­sowanych w rozwoju, by odpowiedzieć na nasze pytania. Znaj­dziemy samotny pojazd i spadniemy na niego.


* * *

Po południu Louis przejął stery.

Bagno zmieniło się w rzekę, która zakręcała w kierunku zgodnym z ruchem obrotowym, daleko od pierwotnego koryta. Nie wykończona droga ciągnęła się wzdłuż nowej rzeki. Pierwotne koryto biegło łagodnymi zakrętami bardziej w lewo, przecięte od czasu do czasu odcinkami progów lub wodospadów. Było suche jak pieprz i kończyło się w wyschniętej na pieprz pustyni. Bagno musiało być kiedyś morzeni, które zamuliło się.

Louis zawahał się, a potem poleciał wzdłuż starego koryta.

— Myślę, że właściwie oceniliśmy czas — powiedział do Chmee. — Rasa Prill wyewoluowała długo po zniknięciu budow­niczych. Ze wszystkich tutejszych obdarzonych rozumem ras ta była najambitniejsza. Zbudowała duże, imponujące miasta. Później dziwna plaga zniszczyła większość ich maszyn. Teraz mamy Maszynowych Ludzi, którzy mogą należeć do tego samego gatunku. Zbudowali drogę. Bagno już wtedy istniało. Sądzę, że powstało po upadku imperium rasy Prill.

— Więc szukamy teraz starego miasta rasy Prill. Może by się nam poszczęściło i znaleźlibyśmy starą bibliotekę albo pokój z mapami.

Podczas pierwszej wyprawy znaleźli resztki miast. Dzisiaj lecieli przez parę godzin, nie widząc niczego, oprócz — dwukrotnie — skupisk namiotów i raz burzy piaskowej wielkości kontynentu.

Latające miasto znajdowało się przed nimi, nadal ukrywając szczegóły. Na obrzeżach wznosiło się kilkadziesiąt wież; bliżej środka wisiały w powietrzu odwrócone wieże.

Wyschnięta rzeka kończyła się w wyschniętym morzu. Louis leciał wzdłuż brzegu na wysokości dwudziestu mil. Dno morza było dziwne. Zupełnie płaskie, z wyjątkiem sztucznie usypanych wysp z rowkowanymi brzegami.

— Louis! Włącz autopilota! — zawołał Chmee.

— Co znalazłeś?

— Pogłębiarkę.

Louis dołączył do Chmee przy teleskopie.

Wziął ją za część jednej z większych wysp. Była ogromna i płaska, w kształcie dysku, koloru szlamu z dna morskiego. Jej wierzchołek kryłby się pod powierzchnią morza. Obręcz bez szwów ustawiona była pod kątem, jak ostrze strugarki do drewna. Maszyna utknęła naprzeciwko wyspy, którą usypała z piasku morskiego.

To w ten sposób budowniczowie Pierścienia wymuszali przepływ szlamu przez rury przelewowe. Dna mórz były zbyt płaskie, żeby płynął sam.

— Rura się zapchała — spekulował Louis. — Pogłębiarka pracowała, dopóki się nie zepsuła albo coś nie odcięło zasilania… na przykład bakterie zjadające nadprzewodniki. Mam wezwać Najlepiej Ukrytego?

— Tak. Niech czuje się dopieszczony. Ale dwugłowy miał lepszą nowinę.

— Obserwujcie — powiedział. Na jednym z ekranów ukazał się szereg następujących szybko po sobie hologramów. Wystający ze ściany wspornik razem z parą zamontowanych na jego końcu torusów. Następny wspornik, widziany z większej odległości; na tym zdjęciu u stóp krawędzi widniała rozlana góra. Była o połowę mniejsza od wspornika. Pojawił się trzeci wspornik. I czwarty, z przyległościami. Piąty…

— Zatrzymaj to! — krzyknął Louis. — Cofnij!

Piąty wspornik przez chwilę pozostał na ekranie. Na jego końcu nie było nic. Najlepiej Ukryty cofnął do czwartego hologramu. To, co na nim widniało, było zamazane z powodu prędkości sondy. Ciężki sprzęt dźwigowy przytwierdzony do krawędzi obok wspornika: toporny generator termojądrowy, mechaniczna wciągarka, bęben i bujający się pod nim i nie przymocowany hak. Kabel zwisający z bębna musi być niezwykle cienki — pomyślał Louis. Czyżby nić łącząca czarne prostokąty?

— Ekipa remontowa już pracuje? Wrrr. Montują dysze kory­gujące czy rozmontowują je? Ile jest zamontowanych?

— Sonda nam pokaże — powiedział Najlepiej Ukryty. — Zwracam waszą uwagę na inny problem. Przypomnijcie sobie torusy, które otaczają kadłub nie tkniętego statku w porcie kosmicznym. Przypuszczamy, że wytwarzają pole elektromag­netyczne dla silników strumieniowych Bussarda. Chmee wpatrywał się w ekran.

— Tutejsze statki są wszystkie takie same. Zastanawiałem się, dlaczego. Może masz rację.

— Nie rozumiem. Co… — zaczął Louis.

Dwa jednookie węże spojrzały na niego z ekranu.

— Gatunek Halrloprillalar zbudował część systemu transpor­towego, który otwierał przed nim bezkresny obszar do kolonizacji i eksploracji. Czemu go nie skończyli? Dzięki temu systemowi cały Pierścień należał do nich. Po co mieliby czynić wysiłki, by dotrzeć do gwiazd?

Nie wyglądało to dobrze. Louis nie chciał w to uwierzyć, ale wszystko się zgadzało.

— Mieli silniki za darmo. Wymontowali kilka dysz korygują­cych położenie Pierścienia, zbudowali statki i dotarli do gwiazd. I nic złego się nie stało. Wymontowali więc jeszcze kilka następ­nych. Ciekawe, ile.

— Sonda pokaże nam to niedługo — powiedział lalecznik. — Zdaje się, że zostawili parę silników. Dlaczego nie przesunęli Pierścienia na właściwe miejsce, zanim wzrosła niestabilność? Pytanie Chmee jest dobre. Czy rasa Halrloprillalar montuje silniki z powrotem, czy kradnie je, by zbudować statki i uciec?

Śmiech Louisa był gorzki.

— Jak to jest? Zostawili kilka dysz na swoim miejscu. Potem pojawiła się plaga, która zniszczyła większość maszyn. Niektórzy wpadli w panikę. Wzięli wszystkie statki, jakie mieli, zbudowali w pośpiechu jeszcze parę, wymontowując w tym celu większość dysz korygujących. Nadal to robią. Zostawiają Pierścień swojemu losowi.

— Głupcy. Zrobili to samym sobie — powiedział Chmee.

— Czyżby? Jestem ciekaw.

— To tylko możliwość, którą uważam za złowieszczą — stwierdził lalecznik. — Czyż nie zabraliby ze sobą wszystkiego, co się dało? Zabraliby oczywiście urządzenie do przetwarzania pierwiastków.

Dziwne, ale Louis nie miał najmniejszej ochoty roześmiać się. Co mógł jednak odpowiedzieć? Kzin znalazł odpowiedź:

— Zabraliby wszystko, do czego mogli dotrzeć. Wszystko, co znajduje się w pobliżu portu kosmicznego. Wszystko w pobliżu krawędzi, gdzie istnieje system transportowy. Musimy szukać na tym obszarze i musimy znaleźć Centrum Remontowe. Jeśli są tam współplemieńcy Prill, będą próbowali uratować Pierścień, a nie opuścić go.

— Może.

— Pomogłoby nam, gdybyśmy wiedzieli, kiedy zaczęła się epidemia niszcząca nadprzewodniki — powiedział Louis.

Jeśli myślał, że Najlepiej Ukryty żachnie się, to był w błędzie.

— Prawdopodobnie dowiecie się tego przede mną — powiedział lalecznik.

— Sądzę, że ty już wiesz.

— Wezwijcie mnie, jeśli dowiecie się czegoś. — Wężowe głowy zniknęły.

Chmee popatrzył na niego dziwnie, ale nic nie powiedział. Louis odwrócił się do tablicy przyrządów.


* * *

Terminator był ogromnym cieniem, nasuwającym się z kierunku zgodnego z ruchem obrotowym, kiedy Chmee dostrzegł zabudo­wany obszar. Lecieli wzdłuż wypełnionego piaskiem koryta rzeki, na lewo od wyschniętego morza. W tym miejscu rzeka rozwidlała się, a w rozwidleniu usadowiło się miasto.

Rasa Prill stawiała wysokie budowle, nawet bez wyraźnej potrzeby. Miasto nie było rozległe, ale wysokie, zanim latające domy nie roztrzaskały się, spadając na niższe budowle. Jedna smukła wieża, chociaż pochylona, stała nadal. Wbiła się jak włócznia w niższe poziomy. Droga biegła z lewej strony, wzdłuż brzegu jednej z odnóg wyschniętej rzeki i dalej pod mostem, tak masywnym, że musiał być dziełem Maszynowych Ludzi. Rasa Halrloprillalar użyłaby mocniejszych materiałów albo zbudowała­by latający most.

— Miasto zostanie splądrowane — powiedział Chmee.

— Chyba tak, jeśli ktoś zbudował drogę po to, żeby je złupić. Ale dlaczego nie wylądujemy?

— Małpia ciekawość?

— Może. Nieżas, zrób tylko kółko, żebyśmy mogli się lepiej przyjrzeć.

Chmee zanurkował tak raptownie, że znaleźli się w stanie nieważkości. Futro kzina już prawie odrosło — lśniący, piękny, pomarańczowy płaszcz i świadectwo odzyskanej młodości. Mło­dzieńczy wiek nie wpłynął korzystnie na jego usposobienie. Cztery wojny między kzinami a ludźmi oraz parę „incydentów"… Louis zamknął usta.

Lądownik zakołysał się. Louis odczekał, aż ustąpi przeciążenie, i zaczął dostrajać obraz z zewnętrznych kamer. Zobaczył to niemal natychmiast.

Podobny do pudła pojazd stał zaparkowany obok przechylonej wieży. Mógł pomieścić dwunastu pasażerów. Obudowa silnika umieszczonego z tyłu nadawałaby się do przewiezienia statku kosmicznego… ale przecież to była prymitywna rasa. Nie potrafił odgadnąć, czego używali do napędzania pojazdu. Wskazał na pudło i powiedział:

— Znajdujemy samotny wehikuł i spadamy, zgadza się?

— Zgadza się. — Chmee szukał miejsca do lądowania. Louis w tym czasie zbadał sytuację.

Wieża spadła na przysadzistą budowlę; przebiła dach, trzy piętra i prawdopodobnie piwnicę. W pozycji pionowej utrzymywał ją szkielet mniejszego budynku. Z dwóch okien wieży wydobywały się nieregularnie białe kłęby pary albo dymu. Białe ludzkie postacie tańczyły przed wielkim frontowym wejściem do niższego budynku — tańczyły albo urządzały zawody sprinterskie — a dwie z nich odpoczywały leżąc twarzami do ziemi, w dość niewygodnej pozycji…

Louis zarejestrował to wszystko, zanim wyrosła przed nim jedyna ocalała ściana zburzonego budynku, zasłaniając widok. Białe postacie próbowały dotrzeć do drzwi przez zasłaną gruzem ulicę. Ktoś strzelał do nich z wieży.

Lądownik znieruchomiał. Chmee wstał i rozprostował się.

— Zdaje się, że masz szczęście, Louis. Możemy spokojnie przyjąć, że ci z bronią to Maszynowi Ludzie. Nasza strategia będzie polegała na przyjściu im z pomocą.

Brzmiało to sensownie.

— Wiesz cokolwiek na temat broni palnej?

— Ręczna broń z chemicznym materiałem miotającym nie przebije stroju przeciwuderzeniowego. Możemy dostać się do wieży przy pomocy pasów nośnych. Weźmiemy pistolety obez­władniające. Nie chcemy przecież zabić naszych przyszłych sprzy­mierzeńców.


* * *

Wyszli w noc. Chmury zasnuwały niebo. Ale nawet teraz światło Łuku przeświecało słabym, szerokim pasem, a latające miasto stanowiło gęste skupisko gwiazd po lewej stronie. Trudno było zabłądzić.

Louis Wu czuł się nieswojo. Strój przeciwuderzeniowy był zbyt sztywny; kaptur zakrywał większą część twarzy. Wyściełane pasy uprzęży nośnej tamowały mu oddech, a stopy dyndały w powiet­rzu. Ale już nigdy nie miał czuć się jak podczas godzin transu, i w tym rzecz. Za to był względnie bezpieczny.

Wisiał w powietrzu i używając gogli obserwował sytuację.

Atakujący nie wydawali się zbyt groźni. Zupełnie nadzy i bez broni, mieli srebrne włosy i bardzo białą skórę. Byli smukli i ładni; nawet mężczyźni byli raczej ładni niż przystojni i nie nosili bród.

Trzymali się cienia i osłony w postaci fragmentów zawalonych budynków, z wyjątkiem chwil, kiedy jeden lub dwóch rzucało się biegiem, zygzakując, do wielkich drzwi wejściowych. Louis naliczył ich dwudziestu, w tym jedenaście kobiet. Pięć ciał leżało na ulicy. Inni mogli już znajdować się w budynku.

Obrońcy przestali akurat strzelać. Może skończyła się im amunicja. Korzystali z dwóch okien w nachylonej w dół części wieży, na wysokości szóstego piętra. Wszystkie okna wieży były wybite.

Zbliżył się do wiszącej w powietrzu postaci.

— Wejdziemy od drugiej strony — powiedział. — Nastawimy latarki na małą moc i szeroką wiązkę. Ja polecę pierwszy, ponieważ jestem człowiekiem. Zgoda?

— Zgoda — odparł Chmee.

Uprząż działała na zasadzie odpychania od scrithu, podobnie jak lądownik. Z tyłu znajdowały się małe rakietowe silniki sterujące. Louis zatoczył koło, sprawdził czy Chmee jest za nim, i wleciał przez jedno z okien, które, miał nadzieję, znajdowało się na właściwym poziomie.

Znalazł się w dużym i pustym pokoju. Od zapachu zakręciło mu się w nosie. Stały tam zbutwiałe tapicerskie meble i strzaskany długi, szklany stół. Leżąca na samym dole pochyłej podłogi bezkształtna rzecz okazała się plecakiem. A więc byli tutaj. I ten zapach…

— Kordyt — powiedział Chmee. — Chemiczny materiał miotający. Jeśli strzelą do nas, zasłoń oczy. — Ruszył do przodu, rozpłaszczył się na ścianie i gwałtownie pchnął drzwi. Toaleta, pusta.

Większe drzwi wisiały otwarte z powodu nachylenia podłogi. Louis zbliżył się do nich z pistoletem w jednej ręce i laserową latarką w drugiej. Czuł rosnące podniecenie, które zagłuszyło strach.

Za ozdobnie rzeźbionymi, drewnianymi podwojami biegły w dół szerokie, kręcone schody. Louis poświecił wzdłuż balustrady do miejsca, gdzie zwaliły się razem spirale schodów i dolne piętra domu. Światło wyłowiło dwuręczną broń z grubą kolbą oraz pudełko z rozsypanymi wokół małymi, srebrnymi cylindrami; niżej kolejną broń; płaszcz; na niższym podeście ubrania; ludzki kształt skręcony u stóp strzaskanych schodów — nagi mężczyzna, ciemniejszy i bardziej muskularny od atakujących.

Podniecenie Louisa przekraczało granice wytrzymałości. Czy tego właśnie potrzebował przez cały czas? Nie drouda i prądu, ale narażania własnego życia, by udowodnić jego wartość! Wyregu­lował uprząż nośną i skoczył przez balustradę.

Spadał wolno. Na schodach nie było żadnych ludzi, tylko porzucone rzeczy: anonimowe ubrania, broń, buty, plecak, Opadał dalej… i nagle zorientował się, że znalazł właściwy poziom. Szybko ustawił pasy i z hukiem przeleciał przez drzwi w pogoni za zapachem zupełnie innym od tego, który Chmee nazwał kordytem.

Znalazł się na zewnątrz wieży. Ledwo uniknął roztrzaskania o ścianę; nadal przebywał w niższym, zburzonym budynku. Gdzieś upuścił latarkę. Wyregulował wzmocnienie w goglach i skierował się w prawo, w stronę światła.

W wielkich drzwiach wejściowych leżała martwa kobieta, jedna z atakujących. Krew zebrała się pod raną w piersiach. Louis poczuł ogromny smutek… i nieodparty impuls, który pchnął go dalej. Przeleciał nad nią, a potem przez drzwi na zewnątrz.

Wzmocnione światło Łuku było jasne pomimo pokrywy chmur. Zobaczył atakujących oraz obrońców. Blade, smukłe postacie złączone w pary z niższymi i ciemniejszymi, które nadal miały na sobie resztki ubrania, buty albo nakrycia głowy lub rozdarte koszule. Pogrążeni w szale namiętności, nie zwrócili uwagi na lecącego człowieka.

Jedna postać była bez pary. Kiedy Louis zatrzymał się, wyciągnęła rękę w górę i chwyciła go za kostkę, bez nalegania i bez strachu Miała srebrne włosy i bardzo jasną skórę, a jej delikatnie rzeźbiona twarz była nieopisanie piękna.

Louis wyłączył uprząż i opadł obok niej. Wziął ją w ramiona Jej ręce przesunęły się badawczo po jego dziwnym ubraniu Odrzucił pistolet, ściągnął kamizelkę, uprząż — jego palce były niezdarne — strój ochronny, ubranie. Wziął ją bez wstępów Kierował nim pośpiech, a nie wzgląd na kobietę. Ale ona była równie ochocza.

Nie widział niczego oprócz siebie i jej. Oczywiście nie zauważył pojawienia się Chmee. Odczuł je dopiero, kiedy kzin zdzielił jego nową miłość laserem po głowie. Pokryty futrem stwór zatopił pazury w srebrnych włosach i odciągnął głowę kobiety w tył uwalniając gardło kompana z jej zębów.

Загрузка...