ROZDZIAŁ X Gambit boga

Na wiele godzin przed zapadnięciem nocy Louis był już wyczerpany. Ginjerofer zaproponowała im, by skorzystali z chaty, ale obaj woleli spać w lądowniku. Louis padł miedzy płyty antygrawitacyjne, podczas gdy Chmee jeszcze włączał osłony i systemy alarmowe.

Ziemianin obudził się w środku nocy.

Chmee włączył wzmacniacz obrazu, zanim położył się spać. Na zewnątrz było jasno jak w deszczowy dzień. Prostokąty światła dziennego na Łuku były jak sufitowe lampy: zbyt jasne, by dłużej zatrzymać na nich wzrok. Ale większa część bliższego Oceanu Wielkiego znajdowała się w cieniu.

Oceany Wielkie intrygowały go. Były zbyt dekoracyjne. Nie powinny takie być. Jeśli Louis miał rację co do budowniczych Pierścienia, dekoracyjność nie należała do ich stylu. Wznoszone przez nich budowle cechowała prostota i funkcjonalność, plano­wali z myślą o odległej przyszłości i toczyli wojny.

Ale Pierścień był ozdobny na swój własny sposób i nie do obrony, Dlaczego nie zbudowali wielu małych Pierścieni? I po co te wielkie oceany? One również tu nie pasowały.

Mógł mylić się od samego początku. Zdarzało się to przedtem! A jednak dowody…

Czyżby coś ruszało się w trawie?

Louis włączył skaner działający w podczerwieni.

Promieniowały własnym ciepłem. Były większe od psów, jak skrzyżowanie człowieka i szakala: straszne, nadnaturalne istoty w nienaturalnym świetle. Louis poświęcił chwilę na umieszczenie ultradźwiękowego działa na wieżyczce lądownika i następną chwilę na wycelowanie w intruzów — czterech, posuwających się przez trawę na czworakach.

Zatrzymali się niedaleko chat. Byli tam przez parę minut. Potem ruszyli dalej, tym razem na pół wyprostowani. Louis wyłączył skaner. W świetle Łuku wszystko stało się jasne: nieśli odpadki, pozostałości po uczcie. Wampiry. Mięso było dla nich prawdopodobnie jeszcze za świeże.

Na skraju jego pola widzenia błysnęły żółte oczy: Chmee właśnie się obudził.

— Pierścień jest stary. Przynajmniej sto tysięcy lat — przywitał go Louis.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Budowniczowie Pierścienia nie sprowadziliby szakali. Tyle czasu wystarczyłoby, żeby jakaś gałąź hominidów przystosowała się do tej niszy ekologicznej.

— Sto tysięcy lat to za mało — stwierdził Chmee.

— A jednak. Zastanawiam się, czego jeszcze budowniczowie nie sprowadzili. Moskitów.

— Stroisz sobie żarty. Ale na pewno nie przywieźliby żadnych pijawek.

— Ani rekinów, ani kuguarów. — Louis roześmiał się. — Ani skunksów. Czego jeszcze? Jadowitych węży? Ssaki nie mogłyby zastąpić węży. Nie sądzę, żeby jakiekolwiek ssaki wydzielały truciznę.

— Louis, ewolucja w tak wielu kierunkach zajęłaby hominidom miliony lat. Musimy rozważyć, czy one w ogóle wyewoluowały na Pierścieniu!

— Tak, chyba że się całkowicie mylę. A jeśli chodzi o potrzebny do tego czas, to kwestia matematyki. Gdy założymy, że zaczęły ewoluować sto tysięcy lat temu, z podstawowej populacji… — Louis urwał zdanie w połowie.

W oddali — poruszały się całkiem szybko, zważywszy na obciążenie — człekokształtne szakale nagle zatrzymały się, od­wróciły, zamarły na chwilę, a potem opadły w trawę i zniknęły. Czujnik na podczerwień pokazał oddalające się wachlarzem cztery świecące plamy.

— Towarzystwo w kierunku obrotu — oznajmił Chmee spo­kojnie.

Nowo przybyli byli ogromni, wielkości Chmee, i nie próbowali się ukrywać. Czterdziestu brodatych gigantów maszerowało przez noc, jakby należała do nich. Mieli broń i zbroje. Poruszali się szykiem klinowym, z łucznikami w ramionach trójkąta, szer­mierzami pośrodku i jednym mężczyzną w pełnej zbroi w wierz­chołku. Wszyscy mieli na sobie napierśniki i naramienniki z grubej skóry, tylko ten jeden, największy, nosił metalową zbroję: błysz­czący pancerz, wybrzuszony na łokciach, kostkach, ramionach, kolanach i biodrach. Przez otwartą przyłbicę widać było jasną brodę i szeroki nos.

— Miałem rację. Przez cały czas miałem rację. Ale dlaczego Pierścień? Dlaczego zbudowali Pierścień? Jak, na imię finagla, zamierzali go bronić?

Chmee obrócił ultradźwiękowe działo w przeciwną stronę.

— Louis, o czym ty mówisz?

— Zbroja. Spójrz na zbroję. Nigdy nie byłeś w Smithsonian Institute? A widziałeś skafandry ciśnieniowe w tutejszym statku?

— Wrrr… tak. Mamy teraz inny problem.

— Nie strzelaj jeszcze. Chce zobaczyć… Tak, miałem rację. Mijają wioskę.

— Twierdzisz, że ci mali czerwonoskórzy są naszymi sojusz­nikami? To przypadek, że spotkaliśmy ich pierwszych.

— Tak twierdzę. Nieobowiązująco.

Mikrofon wychwycił ostry krzyk, przerwany rykiem. Łucznicy jednocześnie wyciągnęli strzały i napięli haki. Dwaj mali, czerwoni wartownicy popędzili w stronę chat z imponującą szybkością. Zostali zignorowani.

— Ognia — powiedział Louis cicho.

Strzały posypały się na chybił trafił. Giganci padli na ziemię. Dwa czy trzy zielone słonie zaryczały, próbowały wstać, znieruchomiały i zwaliły się z powrotem. Jeden z nich miał w boku kilka strzał.

— Przyszli po stado — stwierdził Chmee.

— Tak. Nie chcemy, żeby je wybili, prawda? Wiesz, co ci powiem, zostaniesz tutaj z bronią, a ja pójdę negocjować.

— Nie przyjmuję twoich rozkazów, Louis.

— Masz inne propozycje?

— Nie. Oprócz przynajmniej jednego olbrzyma, który odpowie na pytania.


* * *

Ten jeden leżał na plecach. Był nie tyle brodaty, co grzywiasty: tylko oczy i nos wystawały mu z masy złotych włosów opadających na twarz i plecy. Ginjerofer przykucnęła i siłą otworzyła mu usta małymi dłońmi. Wojownik miał potężną szczękę. Jego zęby, spłaszczone trzonowce, były mocno zużyte. Wszystkie.

— Spójrz — powiedziała Ginjerofer — roślinożerca. Chcieli zabić stado, żeby zabrać mu trawę.

Louis potrząsnął głową.

— Nie sądziłem, że rywalizacja jest tak zażarta — powiedział.

— My też nie wiedzieliśmy. Nadeszli z kierunku obrotu, gdzie nasze stada wyskubały trawę. Dziękuję, że ich zabiliście. Będziemy mieli wielką ucztę.

Louisowi podskoczył żołądek.

— Oni tylko śpią. I mają rozum, jak ty i ja. Spojrzała na niego z zaciekawieniem.

— Oni zamierzali nas zniszczyć.

— My do nich strzeliliśmy. I prosimy, żebyście zostawili ich przy życiu.

— Jak? Co nam zrobią, jeśli pozwolimy im się obudzić? To był problem. Louis grał na zwłokę.

— Jeśli to załatwię, puścicie ich żywych? Pamiętaj, że to była nasza broń usypiająca. — To powinno zasugerować Ginjerofer, że Chmee może ponownie jej użyć.

— Naradzimy się — zadecydowała Ginjerofer.

Louis czekał i rozmyślał. Czterdziestu olbrzymich trawożerców w żaden sposób nie zmieściłoby się w lądowniku. Można ich, oczywiście, rozbroić… Louis wyszczerzył się nagle na widok szabli w wielkiej dłoni o szerokich palcach. Długie, zakrzywione ostrze mogło służyć jako kosa.

Wróciła Ginjerofer.

— Darujemy im życie, pod warunkiem że nigdy więcej nie zobaczymy tego plemienia. Możesz mi to obiecać?

— Jesteś bystrą kobietą. Tak, mogą mieć krewniaków z tradycją zemsty. Ale jestem w stanie obiecać ci, że nigdy już nie zobaczycie tego plemienia.

W słuchawkach odezwał się Chmee:

— Louis? Będziesz musiał ich eksterminować.

— Nie. Zajmie nam to trochę czasu, ale, nieżas, spójrz na nich! To wieśniacy. Nie zdołaliby nas pokonać. W najgorszym razie zmuszę ich do zbudowania dużej tratwy i poholujemy roślinożerców lądownikiem. Słoneczniki jeszcze nie przekroczyły rzeki. Puścimy ich kawał drogi stąd, tam gdzie jest trawa.

— Po co? Stracimy wiele tygodni!

— Dla informacji. — Louis odwrócił się z powrotem do Ginjerofer. — Chcę tego w zbroi i całą ich broń. Zostawcie im tylko noże. Zatrzymajcie, co chcecie, ale większość ma znaleźć się w lądowniku. Spojrzała powątpiewająco na giganta w pancerzu.

— Jak go przeniesiemy?

— Wezmę płytę repulsyjną. Zwiążecie pozostałych, kiedy odlecimy. Wypuszczajcie ich parami. Powiedzcie im, jak wygląda sytuacja. Wyślijcie ich za dnia w kierunku obrotu. Jeśli wrócą, żeby was zaatakować bez broni, należą do was. Ale nie zrobią tego. Cholernie szybko przejdą przez tę równinę, bez żadnej broni i bez trawy wyższej niż na cal.

Zastanowiła się.

— To wydaje się całkiem bezpieczne. Zrobimy tak — stwier­dziła.

— Będziemy w obozie gigantów, gdziekolwiek się znajduje, na długo przed ich przybyciem. Zaczekamy na nich, Ginjerofer.

— Nie tkniemy ich. Obiecuję w imieniu ludzi — powiedziała chłodno.


* * *

Olbrzym w zbroi obudził się krótko po świcie. Otworzył oczy i wlepił je w majaczącą nad nim pomarańczową ścianę futra, żółte oczy i długie pazury. Zachował spokój, podczas gdy wzrok błądził mu… po zebranej w stos broni trzydziestu jego towarzyszy… po śluzie powietrznej z otwartymi obiema parami drzwi. Zobaczył przesuwający się horyzont, poczuł pęd lądownika. Spróbował przekręcić się na bok.

Louis uśmiechnął się szeroko. Obserwował go przez skaner w suficie kabiny, prowadząc jednocześnie lądownik. Zbroja giganta była w kolanach, piętach, nadgarstkach i ramionach przyspawana do pokładu. Uwolniłaby go odrobina ciepła, a nie szarpanina.

Olbrzym rzucał groźby i żądania. Louis nie zwracał na niego uwagi. Czekał, aż program tłumaczący komputera zacznie wydo­bywać z tego jakiś sens. A na razie był bardziej zainteresowany widokiem obozu gigantów.

Znajdowali się milę nad ziemią, pięćdziesiąt mil od wioski czerwonych mięsożerców. Zwolnił. Tu i ówdzie trawa zdążyła odrosnąć, ale giganci zostawili po sobie kolejny wielki ogołocony obszar, za polem słoneczników, w stronę morza. Buszowali w trawie: tysiące olbrzymów rozproszyło się po całym stepie. Louis widział refleksy światła odbijającego się od kos-szabel.

W pobliżu obozu nie zauważył żadnych roślinożerców. Pośrod­ku stały wozy, ale nie było śladu zwierząt pociągowych. Giganci musieli sami je ciągnąć. A może z czasów wydarzenia sprzed tysięcy lat, które Halrloprillalar nazwała Upadkiem Miast, zostały im silniki.

Louis nie mógł jednak przyjrzeć się głównemu budynkowi. Widział tylko czarną plamę na oknie, w miejscu, gdzie padało zbyt dużo światła. Uśmiechnął się szeroko. Giganci zwerbowali sobie wroga.

Ekran rozjaśnił się. Kuszący kontralt powiedział:

— Louis.

— Jestem.

— Zwracam ci drouda — oznajmił lalecznik.

Ziemianin obejrzał się: na dysku transferowym leżał mały, czarny przedmiot. Wtedy odwrócił się, tak jak od wroga, pamię­tając, że wróg nadal tam jest.

— Chcę, żebyś coś sprawdził — powiedział. — Wzdłuż pod­stawy krawędzi są góry. Miejscowi…

— Do ryzykownych poszukiwań wybrałem ciebie i Chmee.

— Nie potrafisz zrozumieć, że mogę chcieć zminimalizować ryzyko?

— Oczywiście.

— Więc wysłuchaj mnie. Myślę, że powinniśmy zbadać rozlane góry. Zanim to zrobimy, chcielibyśmy się dowiedzieć wielu rzeczy o krawędzi. Musisz tylko…

— Louis, dlaczego nazywasz je rozlanymi górami?

— Miejscowi tak je nazywają. Nie wiem dlaczego, i oni też nie wiedzą. Sugestywne, co? I nie widać ich z tyłu. Dlaczego? Większa część Pierścienia jest jak maska świata, z wymodelowanymi na niej morzami i górami. Ale rozlane góry mają swoją masę.

— Tak, to sugestywne. Musisz sam uzyskać odpowiedź. Nazy­wam się Najlepiej Ukryty, podobnie jak każdego przywódcę mo­żna nazwać Najlepiej Ukrytym — powiedział lalecznik — po­nieważ kieruje swoimi podwładnymi z bezpiecznego miejsca; ponie­waż bezpieczeństwo jest jego przywilejem i obowiązkiem; ponieważ jego śmierć lub zranienie byłyby nieszczęściem dla wszystkich. Louis, miałeś już do czynienia z moim gatunkiem!

— Nieżas, proszę cię tylko o poświęcenie sondy, a nie twojej cennej skóry! Potrzebujemy jedynie hologramu krawędzi. Posadź sondę w elektromagnetycznej kołysce i dostosuj jej prędkość do prędkości orbitalnej. Wykorzystasz system w sposób zgodny z przeznaczeniem. Obrona przeciwmeteorytowa nie strzeli do krawędzi…

— Louis, próbujesz przechytrzyć broń zaprogramowaną, we­dług ciebie, setki tysięcy lat temu. A jeśli coś zablokowało system transportowy? A jeśli laserowe celowniki zepsuły się?

— A jeśli nawet, to co stracisz, w najgorszym przypadku?

— Połowę możliwości uzupełnienia paliwa — odparł lalecz­nik. — Umieściłem w sondach dyski transferowe, za filtrem, przez który przechodzi tylko deuter. Odbiornik znajduje się w zbiorniku paliwa. Żeby go ponownie napełnić, musze tylko osadzić sondę w jednym z mórz. W jaki sposób opuszczę Pierścień, jeśli utracę sondy? I dlaczego miałbym podejmować to ryzyko?

Louis panował nad sobą.

— Masa, Najlepiej Ukryty! Co jest wewnątrz rozlanych gór? Muszą być setki tysięcy tych półstożków o wysokości trzydziestu — czterdziestu mil, a ich tyły są płaskie! Jeden z nich albo cały szereg może mieścić centrum napraw i konserwacji. Nie sądzę, żeby tak było, ale chcę wiedzieć, zanim się do nich zbliżę. Poza tym, na Pierścieniu muszą się gdzieś znajdować dysze korygujące, a naj­lepszym dla nich miejscem jest krawędź. Gdzie są i dlaczego nie działają?

— Jesteś całkowicie pewien, że to muszą być silniki rakietowe? Istnieją inne rozwiązania. Generatory grawitacji również służyłyby korygowaniu położenia.

— Nie wierzę w to. Budowniczowie nie potrzebowaliby nada­wać Pierścieniowi prędkości obrotowej, gdyby mieli generatory grawitacji. Stanowiłoby to znacznie prostszy problem techniczny.

— Kontrolowanie zjawisk magnetycznych na słońcu i w mate­riale konstrukcyjnym Pierścienia.

— Hm… może. Nieżas, nie jestem pewien. Chcę, żebyś to zbadał!

— Jak śmiesz targować się ze mną? — Lalecznik wydawał się bardziej zdziwiony niż rozgniewany. — Wystarczy mój kaprys, a zostaniecie tam, dopóki Pierścień nie roztrzaska się o czarne prostokąty. Wystarczy mój gniew, a nigdy więcej nie spróbujesz prądu.

W końcu przemówił komunikator.

— Odpieprz się — sarknął Louis. Nie regulował głośności, ale Najlepiej Ukryty zamilkł.

Komunikator mówił:

— Łagodny? Ponieważ jem rośliny, to zaraz muszę być łagod­ny? Uwolnij mnie ze zbroi, a będę z tobą walczył gołymi rękami, ty futrzana, pomarańczowa kulo. Potrzebuję nowego dywanu do mojego domu.

— A co ty na to? — zapytał Chmee. Wysunął lśniące, czarne pazury.

— Daj mi jeden cienki sztylet przeciwko twoim ośmiu. Albo nie dawaj mi żadnego. I tak cię pokonam.

Louis zarechotał.

— Chmee, nigdy nie widziałeś walki byków? Ten tutaj musi być Patriarchą, królem gigantów! — powiedział przez interkom.

— Kto lub co to było? — zapytał olbrzym.

— Louis. — Chmee ściszył glos. — To oznacza dla ciebie niebezpieczeństwo. Radzę ci okazać szacunek. On jest… przera­żający.

Człowiek był trochę zaskoczony. Co to miało znaczyć? Od­wrócony gambit boga z głosem Louisa Wu jako zaproszonej gwiazdy? To mogłoby zadziałać, gdyby Chmee, okrutny kzin, wyraźnie bał się tajemniczego głosu…

— Królu Roślinożerców, powiedz mi, dlaczego zaatakowałeś moich wiernych — odezwał się Louis.

— Ich zwierzęta wyjadły naszą trawę — odpowiedział gigant.

— Czy nie mogliście poszukać jej gdzie indziej, żeby uniknąć mojego gniewu?

W stadzie bydła lub bawołów samiec dominuje albo pod­porządkowuje się. Nie ma pośredniego stanu. Oczy olbrzyma błądziły, szukając ucieczki, ale nie znalazły jej. Jeśli nie zdołał uzyskać przewagi nad Chmee, to jak mógł zastraszyć kogoś niewidzialnego?

— Nie mieliśmy wyboru — powiedział. — W kierunku obrotu są ogniste rośliny. Na lewo Maszynowi Ludzie. Na prawo wysokie pasmo odsłoniętego scrith. Scrith jest zbyt śliski, żeby na niego wejść, i nic na nim nie rośnie. W kierunku przeciwnym do obrotu jest trawa i nic, oprócz małych dzikusów, nie mogło nas po­wstrzymać, dopóki wy się nie zjawiliście! Jaką masz moc, Louis? Czy moi ludzie żyją?

— Pozwoliłem twoim ludziom żyć. Za… — pięćdziesiąt mil do przebiegnięcia, nago i o głodzie — … dwa dni będą z tobą. Ale mogę cię zabić jednym ruchem palca.

Oczy giganta błagalnie przeszukiwały sufit.

— Jeśli potrafisz zabić ogniste rośliny, będziemy cię wielbili. Louis rozparł się w fotelu, żeby pomyśleć. Nagle przestało to być zabawne. Słyszał, jak gigant błaga Chmee o informacje na temat Louisa; słyszał, jak Chmee niegodziwie kłamie. Już kiedyś uprawiali takie gierki. Boski gambit trzymał ich przy życiu w trakcie długiego powrotu do „Kłamcy"; Mówiący-do-Zwierząt występował jako bóg wojny, a dary składane przez tubylców ratowały ich przed głodem. Louis nie zdawał sobie sprawy, że Mówiącego/Chmee to bawiło.

Z pewnością Chmee miał dobrą zabawę. Ale gigant błagał o pomoc, a co Louis mógł zrobić? Tak naprawdę, nie był to specjalny problem. Giganci przecież obrazili go. Bogowie na ogół nie są znani z chęci przebaczania. Tak więc Louis otworzył usta, lecz zaraz je zamknął, zastanowił się chwilę i w końcu powiedział:

— Na życie swoje i swoich ludzi, powiedz mi prawdę. Możecie jeść ogniste rośliny, jeśli was wcześniej nie spalą?

Gigant odpowiedział skwapliwie:

— Tak, Louis. Nocami pożywiamy się wzdłuż granicy, kiedy jesteśmy już bardzo głodni. Ale musimy oddalić się przed świtem! Rośliny potrafią nas znaleźć nawet na wiele mil ipalą wszystko, co się rusza! Wszystkie naraz odwracają się, kierują na nas blask słońca i wtedy płoniemy!

— Ale możecie je jeść, kiedy słońce nie świeci.

— Tak.

— Jak wieją wiatry w tym regionie?

— Wiatry?… W tej części wieją w kierunku obrotu. Dalej wieją tylko w stronę Królestwa Ognistych Roślin.

— Ponieważ rośliny ogrzewają powietrze?

— Czy ja jestem bogiem, żeby to wiedzieć?

Przecież słoneczniki otrzymywały określoną ilość światła słone­cznego. Działając na swój sposób, ogrzewały powietrze wokół siebie i nad sobą, ale światło słoneczne nigdy nie przedzierało się przez srebrne kwiaty, żeby dotrzeć do korzeni. Na zimnej ziemi zbierała się rosa. Rośliny w ten sposób pobierały wilgoć. Roz­grzane powietrze unosiło się w górę i powstawał stały wiatr, wiejący od granic pola słoneczników.

A słoneczniki paliły wszystko, co się rusza, i zamieniały roślinożerne zwierzęta i ptaki w nawóz.

Mógł to zrobić. Mógł.

— Sami wykonacie większą część pracy — oznajmił. — Plemię jest twoje i ty je uratujesz. Potem skierujecie się w stronę umierających ognistych roślin. Zjecie je albo zaorzecie i posadzicie takie, które lubicie jeść. — Wyszczerzył się na widok oszołomionej miny Chmee i kontynuował: — Nigdy więcej nie będziecie niepokoić moich wiernych czerwonych ludzi. Gigant w zbroi był uszczęśliwiony.

— To jest najlepsza ze wszystkich nowin. Będziemy ci oddawali cześć. Musimy przypieczętować przymierze przez rishathrę.

— Żartujesz.

— Co? Nie, mówiłem o tym wcześniej, ale Chmee nie zrozumiał. Targi należy przypieczętować rishathrą, nawet między ludźmi i bogami. Chmee, to żaden problem. Jesteś nawet odpowiedni rozmiarami dla moich kobiet.

— Jestem bardziej obcy, niż myślisz — powiedział kzin. Wyglądało to tak, jakby Chmee zamierzał zdemaskować się przed gigantem. Z pewnością musiała istnieć jakaś przyczyna zdumionej miny olbrzyma. Louis nie mógł pozostać obojętny. Nieżas, niech to diabli! — pomyślał. — Właśnie znalazłem odpowiedź. A teraz to. Powinienem… Tak.

— Dam ci swojego sługę — powiedział. — Ponieważ się spieszę, będzie karłem, który nie mówi twoim językiem. Nazywaj go Wu. Chmee, musimy się naradzić.

Загрузка...