Louis leciał wysoko i szybko w kierunku ruchu obrotowego. Step był zbrązowiały na znacznym obszarze: trawa, wyskubana najpierw przez zielone słonie, a potem przez gigantów, miała kłopoty z odrastaniem. W oddali, po drugiej stronie morza, biały pas słoneczników świecił oślepiającym blaskiem. Gigant wyglądał przez przezroczyste drzwi śluzy powietrznej.
— Może powinienem był nałożyć zbroję — powiedział.
— Żeby walczyć ze słonecznikami? Metal nagrzewa się — prychnął Chmee.
— Skąd masz zbroję? — zapytał Louis.
— Budowaliśmy drogę dla Maszynowych Ludzi. Pozwolili nam korzystać z pastwisk, przez które miała biec droga, a potem zrobili zbroje dla królów plemion. Ale odeszliśmy. Nie podobało nam się powietrze.
— A to dlaczego?
— Źle smakuje i źle pachnie. Pachnie jak to, co czasami piją. Tę samą rzecz wlewają do swoich maszyn, ale nie mieszają jej z niczym.
— Zastanowił mnie kształt twojej zbroi. Niezbyt pasuje na ciebie. Ciekawe dlaczego? — zapytał Chmee.
— Ten kształt ma budzić strach. Nie zrobił na was takiego wrażenia?
— Nie — odparł Chmee. — Czy to kształt tych, którzy zbudowali Pierścień?
— Kto wie?
— Ja wiem — oświadczył Louis. Gigant niespokojnie zerknął w górę.
Trawa, znowu wysoka, ustąpiła nagle miejsca lasowi. Słoneczniki zaświeciły jaśniej. Louis opuścił lądownik na wysokość stu stóp i znacznie zwolnił. Las kończył się długą, białą plażą. Pilot zwolnił jeszcze bardziej i ponownie opuścił lądownik, jeszcze trochę i jeszcze, aż prawie muskał wodę. Słoneczniki straciły zainteresowanie.
Poleciał w stronę przygasłego blasku. Morze było spokojne, zmarszczone wiejącą od rufy bryzą, a niebo błękitne i bezchmurne. Mijali wyspy, małe i średnie, z plażami i urozmaiconą linią brzegową oraz spalonymi szczytami. Dwie z nich były opanowane przez słoneczniki.
Pięćdziesiąt mil od brzegu ogniste kwiaty znowu się nimi zainteresowały. Louis zatrzymał lądownik.
— Nie mogą liczyć na to, że wykorzystają nas jako nawóz — powiedział. — Jesteśmy zbyt daleko i lecimy zbyt nisko.
— Bezrozumne rośliny. — Chmee prychnięciem wyraził pogardę.
— Są sprytne. Zaczynają od wypalenia krzaków. Kiedy na ziemi zostaje sam popiół, palące rośliny rozrzucają swoje nasiona — powiedział król.
Ale przecież znajdowali się nad wodą!… Dość tego.
— Królu Trawożernych Gigantów, to twoja chwila. Wyrzuć kamień za burtę. Nie zaplącz drutu. — Louis otworzył śluzę i wysunął rampę. Gigant ruszył w stronę złowieszczego blasku. Głaz spadł z wysokości dwudziestu stóp do wody, ciągnąc za sobą czarny i srebrny drut.
Zdawało się, że z odległego brzegu mrugają na nich reflektory, kiedy kępy roślin starały się najpierw spalić lądownik, a potem przestały się nimi zajmować. Szukały ruchu, ale nie zamierzały palić płynącej wody. Albo wodospadu. Roślinom tym najlepiej powodziło się na półpustynnych światach…
— Chmee. Wyrzuć płytę repulsyjną. Nastaw ją, powiedzmy, na osiemnaście mil. Dopilnuj, żeby druty się nie splątały.
Czarna płyta uniosła się. Popędziły za nią dwa druty, czarny i srebrny. Łańcuch Sinclaira powinien być tak cienki, że niemal niewidzialny, ale połyskiwał srebrzyście, a wokół malejącej w oddali płyty jarzył się świetlisty otok. Płyta była teraz czarnym punktem, mniej widocznym, niż jasne halo wokół niej. Na tej wysokości stanowiła cel dla hord słoneczników.
Nadprzewodniki wykazują zanik oporu elektrycznego. Właśnie ta cecha czyni je tak cennymi dla przemysłu. Ale mają jeszcze inną właściwość. Zachowują stałą temperaturę.
Powietrze, cząsteczki kurzu i drut Sinclaira rozjarzyły się blaskiem słoneczników. Ale materiał i drut nadprzewodzący pozostały czarne. Dobrze, Louis zamrugał oślepiony i spojrzał w dół na wodę.
— Królu Trawożernych Ludzi — powiedział — wejdź do środka, zanim stanie ci się krzywda.
W miejscu, gdzie dwa druty wchodziły w wodę, zawrzało. Strumień pary pomknął w kierunku oślepiającego blasku. Louis skierował lądownik w prawo. Parował już spory fragment morza.
Budowniczowie Pierścienia utworzyli tylko dwa głębokie oceany, Oceany Wielkie, leżące naprzeciwko siebie. Pozostałe morza Pierścienia miały wszędzie dwadzieścia pięć stóp głębokości. Podobnie jak ludzie, najwyraźniej wykorzystywali tylko ich powierzchnię. Dawało to Louisowi przewagę. Łatwiej było doprowadzić morze do wrzenia.
Obłok pary dosięgnął brzegu.
Bogowie nie napawają się zwycięstwem. Szkoda.
— Będziemy patrzyli, dopóki nie nasycisz się widokiem — powiedział do króla.
— Wrrr — odezwał się Chmee.
— Zaczynam rozumieć — zaczął król — ale…
— Mów.
— Ogniste rośliny spalą chmury. Louis przełknął niepokój.
— Będziemy patrzyli. Chmee, zaproponuj naszemu gościowi sałatę. Możliwe, że będziecie woleli jeść oddzieleni drzwiami.
Znajdowali się pięćdziesiąt mil na prawo od zakotwiczonego drutu, po lewej stronie wysokiej, nagiej wyspy. Zasłaniała połowę blasku słoneczników, które nadal były zainteresowane spalaniem lądownika… ale większość z nich skierowała uwagę gdzie indziej. Część blasku skupiła się na zawieszonej w powietrzu czarnej płycie, a część na obłoku pary.
Woda parowała na kilku milach kwadratowych wokół drutu i zatopionego głazu. Para przesuwała się coraz większą chmurą w stronę odległego o pięćdziesiąt mil brzegu i tam napotykała ogień. Biegła pięć mil w głąb lądu, wypalając wszystko jak burza ogniowa, a potem znikała.
Louis skierował teleskop na parujący fragment morza. Widział wrzącą wodę. Rośliny niedługo zaczną ginąć. Do pięciomilowego odcinka pola nie docierało słońce; słoneczniki marnowały światło na chmurę pary, zamiast wykorzystać ją. Ale pięciomilowy pas to było nic, nic. Pole zajmowało obszar równy połowie planety.
Zobaczył jeszcze coś i szybko przesunął obiektyw w górę.
Srebrny drut opadał, dryfując z wiatrem w kierunku zgodnym z ruchem obrotowym. Słoneczniki przepaliły łańcuch molekularny Sinclaira. Louis cicho wymówił jednosylabowe słowo oznaczające bezradność. Ale nić nadprzewodnika nadal była czarna.
Wytrzyma. Na pewno wytrzyma.
Nie będzie gorętsza niż wrząca woda, wszędzie zachowa taką samą temperaturę. Więcej światła odbitego przez lustrzane kwiaty nie zmieni tego; tylko szybciej doprowadzi wodę do wrzenia. To było duże morze. A para wodna nie znika tak po prostu. Wystarczy ją podgrzać i wtedy się podnosi.
— Bóg dobrze jada — stwierdził gigant. Chrupał główkę bostońskiej sałaty, dwudziestą, a może trzydziestą z kolei. Stał obok Chmee obserwując widok i podobnie jak on nie spekulował na temat tego, co działo się wokół.
Woda morska wrzała wesoło. Słoneczniki, to pewne jak nieżas, były zdecydowane spalić tę odrobinę potencjalnego nawozu, tego jadalnego dla nich ptaka. Nie potrafiły ocenić wysokości ani odległości. Ewolucja nie dopuściłaby do tego, póki nie głodowały. Było za późno, żeby każdy kwiat skupił promienie słoneczne na zielonych węzłach, gdzie zachodziła fotosynteza…
— Louis. Wyspa — powiedział kzin spokojnie.
Coś dużego i czarnego stało po pas w wodzie przy brzegu. Ni człowiek, ni wydra, lecz po trosze jedno i drugie. Czekało cierpliwie, obserwując lądownik dużymi, brązowymi oczami.
— Czy w tym morzu żyją ludzie? — zapytał człowiek ze spokojem, który go wiele kosztował.
— Nie wiedzieliśmy o tym — odpowiedział gigant.
Louis skierował lądownik w stronę plaży. Stworzenie czekało bez strachu. Pokryte było krótkim, lśniącym, czarnym futrem i miało opływowe kształty: grubą szyję, opadające ramiona i szeroki, spłaszczony nos na pozbawionej podbródka twarzy.
Pilot włączył mikrofony.
— Znasz mowę Trawożernych Gigantów?
— Znam. Mów powoli. Co tutaj robicie? Louis westchnął.
— Podgrzewamy morze — odpowiedział.
Opanowanie stworzenia było imponujące. Pomysł z podgrzewaniem morza wcale go nie zaniepokoił. Zapytał ruchomą budowlę:
— Czy jest gorące?
— Bardzo gorące po tej stronie. Ilu was jest?
— Teraz trzydziestu czterech — odparła ziemnowodna istota. — Było nas osiemnaścioro, kiedy przybyliśmy tutaj pięćdziesiąt jeden falanów temu. Czy na prawo morze też się nagrzeje?
Louis odetchnął z ulgą. Miał już wizję setek tysięcy ugotowanych ludzi, dlatego że Louisowi Wu zachciało się odgrywać boga.
Zakrakał:
— Ty mi powiedz. Ujście rzeki jest z tej strony. Jaką temperaturę wody potraficie wytrzymać?
— Dosyć wysoką. Będzie więcej jedzenia; ryby lubią ciepło. To uprzejmie z waszej strony, że pytacie, zanim zniszczycie czyjś dom. Po co to robicie?
— Żeby wytępić ogniste rośliny. Ziemnowodny zadumał się.
— Dobrze. Jeśli ogniste rośliny zginą, będziemy mogli wysłać posłańca w górę rzeki, do Morza Syna Fuboobisha. Pewnie myślą, że od dawna nie żyjemy. — I dodał: — Zapomniałem dobrych manier. Oferujemy wam rishathrę, jeśli podacie swoją płeć i jeśli możecie przebywać pod wodą.
Louis potrzebował chwili, by odzyskać głos.
— Żaden z nas nie robi tego w wodzie — odrzekł.
— Niewielu to robi — stwierdził ziemnowodny bez specjalnego rozczarowania.
— Jak tutaj dotarliście?
— Wędrowaliśmy w dół rzeki. Prądy zniosły nas do Królestwa Ognistych Roślin. Nie mogliśmy wyjść na brzeg, żeby iść dalej. Rzeka przywiodła nas do tego miejsca, które nazwałem na swoją cześć Morzem Tuppugopa. To dobre miejsce, chociaż trzeba strzec się ognistych roślin. Czy naprawdę możecie zabić je mgłą?
— Tak sądzę.
— Muszę zabrać stąd moje plemię — powiedział ziemnowodny.
Zniknął bez pluśnięcia.
— Myślałem, że zabijesz go za zuchwalstwo — powiedział Chmee do sufitu.
— To jego dom — odparł Louis. Wyłączył interkom. Był zmęczony grą. Gotuję czyjś dom, pomyślał, i nawet nie wiem, czy to coś da! Potrzebował drouda. Nic innego nie mogło mu pomóc, nic oprócz prymitywnego szczęścia, jakie dawał prąd płynący przez mózg. Nic innego nie mogło ukoić niepohamowanej wściekłości, która sprawiała, że tłukł pięściami w poręcze fotela i wydawał zwierzęce odgłosy, mocno zaciskając powieki.
To i czas. Czas minął i minął ten nastrój, a Louis otworzył oczy.
Nie widział już ani czarnego drutu, ani wrzącej wody. Był tylko rozległy wał mgły, który przesuwał się w kierunku zgodnym z ruchem obrotowym, zapalał się, sunął dziesięć mil w głąb lądu i znikał. A dalej tylko błyski słoneczników… i dwie równoległe linie na horyzoncie. Biała u góry, a pod spodem czarna, przecinające horyzont na przestrzeni pięćdziesięciu stopni.
Para wodna nie znikała tak po prostu. Podgrzana, wędrowała w górę i ponownie kondensowała się w stratosferze. Biała linia to brzeg chmury, płonący pod atakiem słoneczników; czarna to cień rzucany na ogromne pole. Chmura pary musiała znajdować się w odległości pięciuset-tysiąca mil, jeśli widać ją było tak blisko jej własnego cienia, i ciągnąć się na setki mil. I rozszerzała się jeszcze… irytująco powoli, ale rozszerzała się.
W stratosferze powietrze było zasysane ze środka pola słoneczników. Niektóre chmury powinny zmienić się w deszcz, ale część pary wodnej stykała się z parą unoszącą się z wrzącego morza i płynęła do wewnątrz, włączając się ponownie do obiegu.
Louisa zabolały ramiona. Zdał sobie sprawę, że z całej siły ściska poręcze fotela. Włączył interkom.
— Louis dotrzymał obietnicy — mówił król Gigantów — ale umierające rośliny mogą znaleźć się poza naszym zasięgiem. Nie wiem…
— Spędzimy tutaj noc — powiedział Louis. — Rankiem dowiemy się czegoś więcej.
Posadził lądownik po zwróconej w kierunku przeciwnym do obrotu stronie wyspy. Morze wyrzuciło na brzeg wielkie kępy wodorostów. Chmee i gigant spędzili godzinę na wpychaniu ich przez właz w kadłubie lądownika, żeby dostarczyć przetwórczej kuchence świeżego surowca. Louis skorzystał z okazji, żeby połączyć się z „Rozżarzoną Igłą".
Najlepiej Ukrytego nie było na pokładzie nawigacyjnym. Musiał znajdować się w niewidocznej części „Igły".
— Zniszczyłeś drouda — powiedział.
— Wiem. Dowiedziałeś się…
— Mam drugi.
— Nie obchodzi mnie, nawet jeśli masz tuzin. Rzuciłem to. Nadal chcesz transmutatora?
— Oczywiście.
— Więc popracujmy wspólnie. Gdzieś musi znajdować się centrum kontrolne Pierścienia. Jeśli zbudowano je w jednej z rozlanych gór, muszą tam być transmutatory pochodzące ze statków, które stoją w porcie kosmicznym. Chcę znać sytuację, zanim tam wejdę.
Najlepiej Ukryty zamyślił się.
Za jego płaskimi, chwiejącymi się głowami widniały wielkie, jarzące się światłami budowle. Szeroka ulica z dyskami transferowymi na skrzyżowaniach niknęła w oddali. Roiło się na niej od laleczników, które zawsze zdawały się poruszać w grupach. Ich ufryzowane grzywy mieniły się wszelkimi kolorami. Na skrawku nieba między budynkami wisiały dwie rolnicze planety, otoczone przez orbitujące punkty świetlne. W tle rozlegała się jakby obca muzyka albo dalekie i przez to niewyraźne rozmowy milionów laleczników.
Najlepiej Ukryty miał tu ze sobą kawałek utraconej cywilizacji: taśmy, ścienny ekran holograficzny i prawdopodobnie zapach swojego gatunku, stale obecny w powietrzu. Wszystkie meble miały łagodne linie, bez żadnych ostrych kantów, o które można sobie potłuc kolana. Dziwnego kształtu wgłębienie w podłodze stanowiło najprawdopodobniej łóżko.
— Tył krawędzi jest całkiem płaski — powiedział raptem Najlepiej Ukryty. — Mój radar nie przeniknie jej. Mogę zaryzykować jedną z sond. Nadal będzie służyła jako przekaźnik między „Igłą” a lądownikiem. Prawdę mówiąc, będzie działała lepiej, kiedy znajdzie się wyżej. Umieszczę więc sondę w systemie transportowym krawędzi.
— Nieźle.
— Naprawdę myślisz, że Centrum Remontowe jest…
— No, niezupełnie, ale znajdziemy tam dość niespodzianek, żeby dobrze się bawić. Należy to sprawdzić.
— Któregoś dnia musimy zadecydować, kto kieruje tą wyprawą — powiedział lalecznik. Zniknął z ekranu.
Tej nocy nie było gwiazd.
Ranek ukazał chaos, Z pokładu nawigacyjnego nic nie było widać, oprócz bezkształtnej perłowej poświaty: żadnego nieba, morza, plaży. Louisa korciło, żeby ponownie stworzyć Wu, wyjść z lądownika i zobaczyć, czy świat nadal istnieje.
Zamiast tego wystartował. Na wysokości trzystu stóp pojawiło się słońce. Niżej była tylko biała chmura, coraz jaśniejsza w kierunku obrotu. Mgła przesunęła się daleko w głąb lądu.
Płyta repulsyjna tkwiła w swoim miejscu — czarny punkcik dokładnie nad głową.
Dwie godziny po świcie wiatr rozwiał mgłę. Louis opuścił lądownik do poziomu morza, zanim jej skraj dotarł do wybrzeża. Parę minut później wokół płyty utworzył się jasny nimb.
Król gigantów przez cały ranek stał w drzwiach śluzy, obserwując i z nieobecną miną napychając się sałatą. Chmee również był milczący. Kiedy Louis przemówił, odwrócili głowy w stronę sufitu.
— To się uda — powiedział i w końcu sam w to uwierzył. — Wkrótce zobaczycie aleję martwych słoneczników prowadzącą do ogromnego pola pod stałą pokrywą chmur. Zasiejecie swoje nasiona. Jeśli wolicie jeść żywe ogniste rośliny, paście się w nocy po obu stronach pasa mgły, Może zechcecie założyć bazę na jednej z wysp morskich. Będziecie potrzebowali łodzi.
— Teraz możemy układać własne plany — powiedział król. — Dobrze, że są tu blisko Morscy Ludzie, nawet jeśli jest ich tak niewielu. W zamian za metalowe narzędzia wykonują usługi. Mogą zbudować nam łodzie. Czy trawa wyrośnie w tych deszczach?
— Nie wiem. Lepiej zasiejcie również wypalone wyspy.
— Dobrze. Naszym wielkim bohaterom rzeźbimy podobizny w skale, dodając parę słów. Jesteśmy koczownikami; nie możemy nosić ze sobą dużych pomników. Czy to wystarczy?
— Oczywiście.
— Jak wyglądasz?
— Jestem trochę większy niż Chmee i bardziej owłosiony. Moje włosy są takiego koloru, jak wasze. Zęby mięsożercy i kły.
Nie mam zewnętrznych uszu. Nie róbcie sobie za dużo kłopotu. Dokąd mamy cię teraz zawieźć?
— Do naszego obozu. Myślę, że potem będę musiał wziąć parę kobiet i zrobić zwiad wzdłuż brzegów morza.
— Możemy zrobić to teraz. Król roześmiał się.
— Dziękujemy ci, Louis, ale moi wojownicy będą w paskudnym humorze, kiedy wrócą. Nadzy, głodni, pokonani. Może będzie dla nich lepiej, kiedy dowiedzą się, że wyruszyłem na kilka dni. Nie jestem bogiem. Bohater musi dbać, by wojownicy byli zadowoleni z jego rządów. Nie może walczyć przez cały czas.