RO2DZIAŁ VI

Nie miała wyboru, musiała spędzić noc w chacie Barbro.

Najprawdopodobniej stara tam właśnie umarła, lecz Villemo nie zastanawiała się nad tym. Śmierci się właściwie nie bała tylko że otoczenie tutaj nie należało do przyjemnych.

Niechętnie zbliżała się do małej chatynki. Nawet w tych ciemnościach dostrzegała, że dom mocno się pochylił. A jeśli runie, gdy ona będzie chciała otworzyć drzwi? No i gdzie są te drzwi?

Przeszła pod dłuższą ścianą. Trzy łokcie wysokości, pomyślała, i nigdzie okna. Przyjemne mieszkanie, nie ma co! Przeniknął ją zimny dreszcz.

Wejście znajdowało się w szczycie domu. Po omacku odnalazła klamkę. Drzwi ustąpiły z przeciągłym jękiem.

Ze środka buchnęło ciężkim odorem zatęchłej ziemi.

Gdyby tak miała świeczkę! Wewnątrz panowały, oczywiście, nieprzeniknione ciemności.

Villemo stała w progu, nie wiedząc co począć. Z jej odwagi niewiele już zostało.

Nagle jęknęła w śmiertelnym przerażeniu. Ktoś chwycił ją od tyłu, czyjaś dłoń zakryła jej usta.

Wisielec, przeleciało jej przez głowę, a wściekły głos wysyczał nad uchem:

– Co ty tu, do diabła, robisz?

Eldar! Spłynęła na nią niewypowiedziana ulga. Walczyła zaciekle, by wyswobodzić usta i zapewnić go o swojej lojalności.

Eldar wciągnął ją do środka i zamknął drzwi. W ciężkim, wilgotnym powietrzu mrocznej izby wyczuwała jego obecność, nie tylko rękę, którą z żelazną siłą zaciskał na jej dłoni, lecz także ciepło promieniujące od drugiego człowieka, od bliźniego!

– Jak ty się tu dostałaś?

– Przyszłam.

– Nie bądź głupia! Wiem, że przyszłaś, ale kto ci nagadał, że tutaj jestem?

– Nikt. Podsłuchałam twoich krewniaków.

Eldar klął długo i soczyście.

– Jesteś sama? – zapytał w końcu.

– Oczywiście! Nikt za mną nie szedł.

– Co ty możesz o tym wiedzieć! Przeklęta idiotka! Czego tu chcesz?

Villemo przełknęła głośno ślinę.

– Pomóc ci.

On tylko jęknął w odpowiedzi.

– Przyniosłam jedzenie – rzekła z ożywieniem. – I wiem, że jesteś niewinny.

– Ach, tak? A jak do tego doszłaś?

– Ty taki nie jesteś.

– I to wszystko?

– Dla mnie to więcej niż dosyć.

– Siadaj – warknął i westchnął głęboko.

Villemo rozglądała się dokoła, ale wszędzie panowała ciemność. Eldar popchnął ją szorstko na coś, co pewnie było łóżkiem, przymocowanym na stałe do ściany.

– Co ja, u diabła, mam z tobą zrobić? – rzucił ze złością.

Villemo zapytała ostrożnie:

– Ty jesteś niewinny, prawda?

– Oczywiście, że jestem niewinny! To podstęp!

– A twój nóż?

– Zostawiłem go na dziedzińcu w Lipowej Alei. Wieczorem zniknął.

Doznała nieprzyjemnego uczucia, że on coś przed nią ukrywa.

– Co robiłeś koło Elistrand?

– To cię nie powinno obchodzić. Jak tu trafiłaś?

– Rozpytywałam ludzi w Moberg.

– O, dzięki! Tysięczne dzięki! – syknął.

Uświadomiła sobie teraz, że postąpiła niewybaczalnie, naiwnie i lekkomyślnie.

– Jutro rano sobie pójdę – pisnęła zgnębiona.

– Oczywiście! Nie zamierzasz tu chyba zostać! Panna z dobrego domu włóczy się sama po nocach! Naprawdę tak potrzebujesz chłopa, że musisz…

– Nie! – krzyknęła, dotknięta do żywego. – To nie tak. Ty nic nie rozumiesz. Przecież ja jestem po twojej stronie, chcę ci pomóc!

– W takim razie wybrałaś najgorszą metodę. Jak myślisz, co powie twój ojciec, gdy nie wrócisz na noc?

– Och, o to chodzi? – odparła spokojnie. – Wszystko załatwiłam. Powiedziałam, że idę zanieść jedzenie głodującej rodzinie w parafii Moberg i że pewnie będę musiała zanocować.

Eldar usiadł przy niej na łóżku. Jego bliskość sprawiła, że atmosfera w izbie zgęstniała. Niemal bez przerwy wzdychał głęboko.

– No i co, twoim zdaniem, ja mam teraz zrobić? Muszę stąd uciekać. Jak myślisz, ile czasu trzeba, żeby mnie odkryli?

– Tak mi przykro – szepnęła. – Chciałam dobrze. Myślałam, że potrzebujesz kogoś, kto w ciebie wierzy.

– I gotowa byłaś wszystko poświęcić? – prychnął sarkastycznie, lecz w jego głosie wyczuła niepewność. – Wygodne życie, szacunek rodziny, swoją cnotę i cześć…

– Nie! – przerwała mu ze złością. – Przecież wiem, że nie chcesz mi zrobić nic złego.

– O, możesz być pewna, że nie chcę! Nigdy w życiu nie odważę się mieć do czynienia z żadną tak zwaną panną z dobrego domu, nie jestem idiotą, a dziewcząt mam pod dostatkiem. Ale czy pomyślałaś, co ludzie powiedzą na takie nocowanie w samotnej chacie?

Znowu odniosła wrażenie, że za tymi słowami kryje się coś więcej niż tylko złośliwy przytyk. I coś więcej niż zadawniony gniew na jej rodzinę.

Villemo odważyła się zadać pytanie, które gnębiło ją najbardziej.

– Czy miałeś dużo dziewcząt? – szepnęła prawie bez tchu.

W fałszywym przekonaniu, że każdy uwodziciel wydaje się kobietom szczególnie pociągający, Eldar odparł z udaną swobodą:

– Możesz być pewna, że niemało!

Villemo zerwała się z miejsca.

– Ach, tak! – zawołała. – W takim razie możesz sobie radzić sam. Ja chcę mieć czystego i szlachetnego mężczyznę, który będzie należał tylko do mnie. Tu masz węzełek z jedzeniem i możesz się wynosić na Blocksberg!

I nim Eldar zdążył się otrząsnąć ze zdumienia i wyswobodzić spod węzełka, który cisnęła mu w twarz, wypadła z izby i zniknęła w zaroślach na skraju lasu.

Najpierw rzucił się do drzwi i chciał ją wołać, lecz machnął ręką, sapiąc ze złości.

– Niech idzie do diabła – mruknął pod nosem.

Mimo to stał w progu i uśmiechał się krzywo. Nocą do tego lasu nie wypędziłby najgorszego wroga. A Villemo córka Kaleba… Ona nie jest przecież…

– Cholera – syknął przez zęby i zaciśniętą pięścią grzmotnął z całych sił w futrynę.

Villemo pochlipując przedzierała się przez straszne Bagna Wisielca. Akurat w tej chwili nie miała głowy, żeby się zastanawiać nad leśnymi strachami ani nad tym, jak w ciemnościach odnajdzie drogę do domu. Chciała uciec jak najdalej od swego rozczarowania i upokorzenia.

Nie rozglądała się, nie spostrzegła więc, że biegnie prosto w objęcia jakichś dwóch mężczyzn.

– Jezu, kto to jest? – krzyknął jeden.

Ona nie znała ich także, z całą pewnością jednak nie byli to ludzie wójta, tyle była w stanie stwierdzić.

– To pewnie kochanka Eldara Svartskogen – powiedział drugi. – Czyli że on tu jednak jest. Dobrze trafiliśmy, Mons.

Mons? Czy kiedyś nie słyszała nazwiska Mons Woller? To znaczy, że nie tylko ludzie wójta szukają Eldara!

– No tak! Słyszałem, że jakaś dziewczyna rozpytywała o chałupę Barbro na Bagnach Wisielca.

– Nnnie – wyjąkała Villemo. – Ja nie jestem kochanką Eldara. Przyznaję, ja też myślałam, że on jest tutaj, ale pomyliłam się. Nie ma go! Wszystko, co ja, ja, jja ttu widziałam, to upiór, dduch tego wisielca. Zabierzcie mnie stąd, o, zabierzcie jak najszybciej!

– Nie, nie, poczekaj no! Nie wierzę w takie babskie gadanie. Nie ma żadnych upiorów, to…

– Są – wrzeszczała Villemo histerycznie. – Ja chcę do domu!

– O, nie, panienko. Teraz wrócisz z nami do chaty – powiedział jeden z obcych i chwycił ją mocno za ramię. – Marsz!

Nie przestawała krzyczeć i wiła się jak piskorz. Nigdy jeszcze nie wykorzystywała swoich aktorskich talentów tak jak teraz i była pewna, że robi to znakomicie. Ze zdumiewającą łatwością wprowadziła się w histeryczny nastrój.

– Nigdy w życiu! – darła się. – Nigdy tam nie wrócę! On tam wisi i dynda. Widziałam go! Widziałam!

– Stul gębę, dziewczyno! – syknął jeden.

Chwycił ją za ramiona i uniósł, a drugi złapał za nogi, żeby nie kopała, i tak nieśli ją między sobą. Po chwili stanęli, zatkali jej usta, żeby przestała krzyczeć, i jeden z nich zaczął wołać:

– Eldarze Svattskogen, mamy twoją kochankę! Wychodź, bo jak nie, to przebijemy ją nożem!

Nasłuchiwali, czy nie usłyszą odpowiedzi. Lecz las, bagno, jezioro, wszystko trwało w ciszy. Jedyne, co ją zakłócało, to szelest spódnic Villemo, gdy próbowała kopać napastników.

– Jego tam nie ma – powtarzała zdławionym głosem spod zaciskającej jej usta ręki.

Nagle znieruchomieli i upuścili ją bezwładnie na ziemię.

– Jezus – szepnął jeden.

Villemo uniosła się na czworaki.

Na wprost nich, nad jeziorem, pojawiło się jakieś światło. Na jego tle wyraźnie odbijało się coś, co sprawiło, że z jej gardła wydobył się krzyk podobny do czkawki. Próbowała przełknąć ślinę, lecz w gardle czuła dławiący kłąb. Z trudem łapała powietrze.

Mężczyźni stali jak sparaliżowani z opuszczonymi rękami.

Nad jeziorem, na gałęzi drzewa, ktoś wisiał i kołysał się z wolna to w przód, to w tył. Na szczęście korona drzewa zasłaniała głowę wisielca i w ogóle w mroku nie było widać szczegółów. Ale korpus widzieli. I nogi, długie, bezwładne…

– Czy wy też to widzicie, wy też? – wykrztusiła przerażona Villemo. Sądziła bowiem, że jako jedna z Ludzi Lodu tylko ona może widzieć upiora.

Mężczyźni długo nie mówili nic, potem jeden wydał z siebie przeciągłe, pełne przerażenia wycie. W jego kompana życie wstąpiło na nowo i nie oglądając się obaj wzięli nogi za pas.

Villemo, zdając sobie sprawę, że zostanie tu sama rzuciła się za nimi.

– Zaczekajcie! Zaczekajcie na mnie! – krzyczała oszalała ze strachu.

Nie zwracali na to uwagi, ale słyszała ich ciężkie kroki i pędziła za nimi, podnosząc wysoko spódnicę. Zawodziła żałośnie, nie miała odwagi się odwrócić, pewna, że zjawa depcze jej po piętach.

Była sprawniejsza fizycznie niż tamci dwaj. Gdy znaleźli się na stromym zboczu, zaczęło im brakować tchu.

Ona sama przedzierała się jeszcze przez trzęsawisko, wpadała co chwila z chlupotem w wodę, ale słyszała, jak tamci dyszą na górze, i szła za nimi.

Wkrótce ich dogoniła, leżeli bez sił na zboczu i z trudem łapali powietrze.

– Chodźcie, szybko! – wołała nerwowo. – Musimy uciekać! To idzie za nami, słyszałam.

– Nie gadaj głupstw – warknął jeden, ale podniósł się skwapliwie i ruszył za nią.

Nie robiła tego z sympatii do nich, ale oni byli ludźmi, a właśnie teraz odczuwała bezgraniczną potrzebę bycia z ludźmi.

Musiało im się w jakiś niepojęty sposób udać odnaleźć ścieżkę, bo od pewnego czasu szli jakby niewielką przecinką wśród posępnych sosen. Obaj mężczyźni bez słowa podążali za nią w górę. W końcu przestraszyła się, że padną martwi ze zmęczenia, i stanęła.

– Tu będziemy bezpieczni – wydyszała. – Jesteśmy już prawie na szczycie wzgórza.

Noc robiła się zimna, lecz oni tego nie zauważali. Zgrzali się tak, że pot zalewał im oczy. Wszyscy troje opadli na sporą kępę trawy i czekali, aż ich ciała i oddechy znowu się uspokoją.

Po chwili jeden z mężczyzn odzyskał zdolność mówienia.

– To najokropniejsze co kiedykolwiek widziałem! Modliłem się przez całą drogę.

– I ja – przyznał drugi. – Nie, tam Eldar Svartskogen mieszkać nie może, za to ręczę. Ludzie ze Svartskogen zawsze byli tchórzliwi.

Eldar! Nie, Villemo nie zapomniała o nim, ale jakoś nie pomyślała, że on tam został sam, z upiorem. Biedny Eldar! Powinna teraz do niego wrócić, ale nie mogła. Nie była w stanie. Strach okazał się silniejszy od miłości.

Jęknęła cicho ze wstydu.

Ale kiedy mówił o swoich licznych kochankach, poczuła, że dzieli ją od niego wielka przepaść. Więc sam jest sobie winien!

Wiedziała, że to dziecinne z jej strony marzyć o mężczyźnie całkowicie cnotliwym i niedoświadczonym. Ale i on zachował się niepoważnie, przechwalając się swoimi podbojami.

Obaj obcy dochodzili z wolna do siebie. Jeden uniósł się na łokciu, wciąż dysząc.

– A kim ty jesteś? – zapytał ostro.

O nie, Villemo nie była taka naiwna, żeby mówić, jak się nazywa. I narażać swoją rodzinę na plotki i gadanie za plecami.

– No, ja… nikim, zwyczajną dziewczyną…

Było zbyt ciemno, by mogli zobaczyć jej piękną, złotożółtą jedwabną sukienkę, jakich zwyczajne dziewczęta na ogół nie nosiły. Nie powinna była ubierać się tak elegancko na wyprawę do lasu, to prawda, ale chciała być ładna dla Eldara. Okazało się teraz, że ci dwaj mają ze sobą latarkę. Jeden trzymał ją w dłoni, choć nadal nie zapalał. Musi więc zachowywać się ostrożnie, oni nie mogą zobaczyć jej ubrania.

– Czy ty jesteś ze Svanskogen? – dopytywali się.

– Nie, jestem tylko znajomą Eldara. Chciałam mu pomóc, ale jego tam nie było. – Rozejrzała się wokół.

– Nie pamiętam, żebym mijała tę polankę, kiedy szłam w tamtą stronę. Musieliśmy zboczyć ze ścieżki.

– O to nietrudno – powiedział któryś, a obaj sprawiali wrażenie przestraszonych. – Zabłądzić tutaj to niewesoło.

– Aha, to znaczy jesteś dziewczyną Eldara – rzekł znowu jeden zalotnie i przysunął się do niej. Wsparty na łokciu próbował w mroku pochwycić jej spojrzenie. Z ust mu cuchnęło i Villemo odwróciła się z obrzydzeniem.

– Nie, nie jestem jego dziewczyną. Po prostu przyjaźnimy się.

– I chcesz, żebyśmy w to wierzyli? – zachichotał drugi który też zdążył się do niej przysunąć i nagle znalazł się nad nią, stając na czworakach. – Przyjaciółka Eldara Svanskogen? Nie można być jego przyjacielem. Można być jego nieprzyjacielem albo, jeśli się jest dziewczyną, jego kochanką.

– To nieprawda – zaprzeczyła Villemo gniewnie, próbując wstać. Ale ręce obu mężczyzn zatrzymały ją na miejscu. – Puśćcie mnie! – wołała wściekła i przerażona. – Puśćcie mnie, łobuzy!

– My nie jesteśmy łobuzy. Jesteśmy właścicielami ziemskimi i jako tacy mamy pewne przywileje w stosunku do takich panienek jak ty.

– Ale nie do mnie – parsknęła. – Pochodzę ze znacznie lepszej rodziny niż wy, nędzni Wollerowie!

– A, ty wiesz, jak my się nazywamy? – rzekł jeden groźnie. – To cię może drogo kosztować!

– Z dobrej rodziny? Ty? – szydził drugi, szarpiąc jej spódnicę.

Villemo wpadła we wściekłość.

– O co wam chodzi? Puśćcie mnie natychmiast, bo jak nie, to zamelduję na was wójtowi!

Wybuchnęli śmiechem.

– Wójtowi? On też poluje na Eldara, ale my dotarliśmy tutaj pierwsi.

– Jeszczeście go nie znaleźli – syknęła i kopnęła natręta z całej siły, tak że zatoczył się i wpadł w jałowcowe zarośla.

Villemo zerwała się na nogi, ale drugi był czujny i znowu powalił ją na ziemię. Czuła ze strachu ucisk w piersi. Nie wiedziała, co robić. Czy powinna wykrzyczeć, jak się nazywa? To by ich niewątpliwie natychmiast powstrzymało, ale mogli ją też zamordować jako niewygodnego świadka. Postanowiła walczyć i milczeć. Była młoda i silna, i bardzo pewna siebie. Przynajmniej na razie.

A jak później odnajdzie drogę do domu, kiedy już uwolni się od napastników, to zupełnie inna kwestia. Nie miała czasu się zastanawiać. Ten, który przed chwilą wpadł w krzaki, zdążył się już pozbierać i znowu rzucił się na nią.

Byli wściekli i zdecydowani przeprowadzić swoje zamiary, żeby się zemścić za jej opór. Teraz była to dla nich sprawa honoru. Villemo mogła się więc przekonać, co przeżywają zwykłe, proste dziewczyny.

Jeden z napastników złapał ją za nogi, a drugi usiadł na niej. Strach naprawdę dławił ją za gardło, ale jeszcze nie chciała dać za wygraną.

– Przestańcie! Zaatakowaliście kobietę wysokiego rodu!

– Wysokiego rodu? Ty? – wysyczał któryś przez zęby. – Ty, co się uganiasz po lesie za chłopem? I to za jakim chłopem? Taka hołota!

Trzymali ją mocno. Widziała, że nie mają zamiaru puścić, i zawyła ze strachu i z wściekłości. Villemo słyszała, oczywiście, o gwałtach, ale miała o tym dość szczególne wyobrażenie; uważała, że jest w tym coś podniecającego, niemal pociągającego, choć na ogół myśl o tym tajemniczym, co przynależy do dorosłego życia kobiety, wywoływała w niej niechęć i uczucie niesmaku. Ale gwałt… To coś całkiem innego. Jakaś straszna niezwykła przygoda, coś niebywale dramatycznego.

Ów fałszywy pogląd na sprawę gwałtu dzieliła zapewne z wieloma kobietami na świecie. Zresztą i wielu mężczyzn wyobraża sobie, że wszystkie kobiety tak właśnie na to patrzą. Że w rzeczywistości sobie tego życzą…

Teraz zrozumiała. Gwałt jest czymś obrzydliwym! Kobieta jest skazana na łaskę i niełaskę, bezlitośnie wydana na zbliżenie z człowiekiem, od którego nie może się uwolnić, a któremu nigdy w świecie sama by się nie oddała. To poniżające, upokarzające, dławiące aż do wymiotów! Wrzeszczała dziko, ze złością, drapała i kopała, gryzła ich, wyrywała wielkie kępy włosów temu, który się do niej dobierał. Ale drugi trzymał mocno.

Zdarli z niej ubranie od pasa. Villemo miotała się jak szalona, ale ich było dwóch i byli od niej silniejsi. Gdy uświadomiła sobie, że ten, który nad nią klęczy, w każdej chwili może dopiąć swego, zawyła:

– Jestem Villemo z Elistrand! Bliska krewna Meidenów z… au, puśćcie mnie! z Grastensholm, a moim dziadkiem jest margrabia Paladin! Nie możecie…

Napastnicy znieruchomieli.

– Rany boskie! – mruknął jeden. – Ona kłamie!

– Nie, wyczuwam, że ma jedwabną spódnicę. I jej mowa! Posłuchaj, jak ona mówi!

– Nie mogę jej przecież puścić, bo nam ucieknie. Nie wrzeszcz tak, ty przeklęta idiotko! Zapal latarkę – polecił kompanowi.

Tamten zabrał się po omacku do krzesania ognia, tymczasem Villemo walczyła niczym dzikie zwierzę, by się wyswobodzić, skoro miała teraz tylko jednego przeciwnika. On jednak też nie był ułomkiem i trzymał ją wciąż wciśniętą w ziemię tak, że szlochała z rozpaczy.

W końcu światło zapłonęło i napastnicy zobaczyli jej twarz. Oczy dziewczyny miotały skry.

– O rany! – szepnął jeden zmartwiałymi wargami. – Spójrz na te kocie oczy! To oczy Ludzi Lodu, wierz mi! Co teraz zrobimy?

Drugi jąkał się, przestraszony:

– Ppanienko, mmy nie chcieliśmy nic złego. Mmyśleliśmy tylko, że to… No, panienka wie.

Wciąż trzymali ją mocno.

– Jesteśmy przecież po tej samej stronie – zagadywał znowu pierwszy.

– Po jakiej stronie? – syknęła Villemo i po raz kolejny próbowała się uwolnić.

– My, Duńczycy, rzecz jasna. Ale że też panienka chce mieć do czynienia z tymi… Panienka oczywiście żartowała, prawda?

Tego już nie zniosła.

– Tysiąc razy wolę się przyjaźnić z Eldarem niż z wami – wrzasnęła i nareszcie wyswobodziła ręce. – Puśćcie mnie, łobuzy, pożałujecie tego…

– Ona ma nie całkiem po kolei w głowie – powiedział ten, który ją trzymał. – Przeszła na ich stronę. Doniesie na nas, zobaczysz. Co my teraz zrobimy?

– Trzeba ją zgładzić, i to szybko! Tak, żeby winę znowu zwalić na Eldara Svartskogen.

– Oczywiście, wszyscy się na to nabiorą.

Zmęczona, bezsilna ze strachu i obrzydzenia, Villemo wybuchnęła płaczem:

– Zostawcie mnie, błagam was! Nie zrobiłam wam przecież nic złego, ja…

Niepohamowany krzyk przerażenia przerwał jej prośby. Mężczyzna, który wciąż nad nią klęczał, wykonał gwałtowny ruch głową, jakby nad nią nie panował. Od strony drugiego dobiegło zdławione charczenie, po czym skulił się jakoś dziwnie i opadł na ziemię.

Nagle Villemo stwierdziła, że jest przy niej trzech mężczyzn zamiast dwóch. Poczuła, jak jeden z napastników został ściągnięty z niej i odrzucony. Nie stawiał żadnego oporu i leżał w trawie jak pusty worek. Drugi też.

Ona została podniesiona na nogi, ale po przebytym szoku nie mogła stać o własnych siłach i trzeba było ją podtrzymywać, szlochającą, niezdolną wymówić słowa.

Nieoczekiwanie poznała głos Eldara, wzburzony i zdyszany:

– Zgubiłem was w ciemnościach, zboczyliście ze ścieżki, aż nagle usłyszałem, że krzyczysz. Ale masz głos – zakończył cierpko.

– Eldar, muszę zwymiotować!

– Nie mam nic przeciwko temu. Potrzymam ci głowę.

Z trudem łapała powietrze, oddychała ciężko.

– Nie, jakoś przeszło. Dziękuję ci, że przyszedłeś.

– Czy oni zdążyli…?

Villemo skuliła się.

– Nie wiem. Bardzo mnie zabolało!

– Przeklęte diabły! – warknął Eldar.

Oparła się czołem o jego ramię i płakała bezradna, a on objął ją bez słowa.

– Co ty z nimi zrobiłeś, Eldar? – zapytała szeptem.

– Nie wiem dobrze. Zaraz zobaczę.

– Oni mieli latarkę. Leży tam, w trawie. Kopnęłam ją i zgasła – objaśniała przesadnie dokładnie.

– Nie wiesz, co to za jedni?

– To ludzie z Woller.

– Mogłem się tego domyślać.

– Jeden ma na imię Mons.

– Jezu! Rozum ci odebrało? Nie mówisz tego poważnie?

– Owszem.

Eldar znalazł latarkę, a po kilku przekleństwach udało mu się też natrafić na krzesiwo.

– Chciałabym, żebyś tak nie przeklinał – chlipnęła cicho.

– To chyba moja sprawa. Jeśli jeszcze zaczniesz mnie wychowywać, to…

– Nie, oczywiście, że nie – rzekła pospiesznie. – Ale skóra mi cierpnie za każdym razem, kiedy to słyszę.

– To zatykaj uszy!

W tej samej chwili, gdy udało mu się zapalić latarkę, Villemo krzyknęła:

– Uważaj!

Jeden z napastników odzyskał właśnie przytomność i rzucił się od tyłu na Eldara.

Villemo działała odruchowo. Dostrzegła nóż u pasa nieprzytomnego mężczyzny i chwyciła, nie zastanawiając się, co robi. W następnej sekundzie ostrze tkwiło już w plecach tego, który rzucił się na Eldara.

Zaległa cisza. W trawie stała latarka z chybotliwym płomykiem światła.

Eldar wstał.

– No, no, muszę powiedzieć… – zaczął powoli.

Villemo nie była w stanie wykrztusić ani słowa, patrzyła tylko na niego, przerażona.

Wtedy usłyszeli obcy głos:

– Tak, rzeczywiście trzeba by powiedzieć to i owo! Co się tu właściwie dzieje?

W mdłym świetle latarki Villemo zobaczyła trzech mężczyzn, stojących na zalesionym zboczu ponad polanką. Rozpoznała mówiącego, należał do ludzi wójta.

– Eldar Svartskogen! – zawołał. – Tego można się było spodziewać. Ale kim jest ta żądna krwi młoda dama?

– Oni, oni… chcieli mnie zgwałcić. I zabić Eldara

– wyjąkała.

Nowo przybyli podeszli bliżej.

– Nie pokazuj im oczu – szepnął Eldar.

– Oczu? – spytał przeciągle człowiek wójta. – Dlaczego ona miałaby ukrywać oczy? Łapać ich, chłopaki!

Eldar chwycił Villemo za ramię, by pociągnąć ją za sobą, gdy nagle w powietrzu świsnął nóż i jeden z ludzi wójta osunął się na ziemię. Nim dwaj pozostali zdążyli wyciągnąć broń, kolejny nóż przeszył powietrze i drugi z nich padł. Został tylko jeden, najbliższy współpracownik wójta, który rzucił się do ucieczki, starając się ujść pogoni.

– O co tu właściwie chodzi? – pytała oszołomiona Villemo.

Z zarośli na skraju lasu wyszło jeszcze czterech czy pięciu mężczyzn. Jeden z nich czubkiem buta odwracał ludzi z Woller.

– Martwi?

– Na to wygląda – odparł Eldar, a w jego głosie zabrzmiała pewność siebie. – Tamci dwaj także.

– Uciekajmy! Szybko! Zabierz ze sobą dziewczynę! Tego pomocnika wójta nie będziemy gonić.

Eldar wziął Villemo za rękę i wszyscy pobiegli nieznanymi jej ścieżkami w dół po zboczu jak najdalej od tego fatalnego miejsca. Przyłączyło się do nich jeszcze kilku mężczyzn. Zastanawiała się, czy już naprawdę wyzwoliła się z tego koszmaru.

Wreszcie, gdy myślała, że zaraz padnie ze zmęczenia, zatrzymali się. Nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie są, wszędzie wokół tylko las i ciemność.

– Tu musimy się rozłączyć – powiedział jeden, wyglądający na przywódcę. Wyczuwało się jego autorytet nawet w tych warunkach.

– Eldar, pomocnik wójta widział i ciebie, i dziewczynę. Musicie zniknąć z powierzchni ziemi.

– Ale ja muszę wracać do domu – zaprotestowała Villemo.

– Do domu? – spytał. – Zapomnij o tym. Kim ona jest, Eldar?

– To jedna z Ludzi Lodu. Z rodu Meidenów i Paladinów.

– O rany! – mruknął tamten. – O tak, panienko, może panienka być pewna, że nieprędko wróci do domu.

– Ale ja nic z tego nie rozumiem!

– A jak się panienka w to wmieszała?

– Chciała mnie uratować – wyjaśnił Eldar z ironią. – W każdym razie spaliła naszą najlepszą kryjówkę. Bagna Wisielca.

– Tak, domyśliłem się. Czego panienka chciała od Eldara Svartskogen? Przecież on nie należy do pani środowiska.

Villemo znowu zbierało się na płacz. Była wściekła, że nic nie rozumie, zdołała jednak wykrztusić z siebie:

– Ja wiedziałam, że on jest niewinny, że nie popełnił tego morderstwa w Grastensholm. Dowiedziałam się, gdzie jest, żeby mu przynieść trochę jedzenia.

– Jedzenia? – jednocześnie zawołało kilku z obecnych.

– Dobry Boże, człowieku, nie widzieliśmy jedzenia od wielu dni – powiedział przywódca. – Zjadłeś wszystko sam, Eldar?

– Nawet nie zdążyłem spróbować. Mam węzełek ze sobą.

Odwiązywał drżącymi palcami tłumoczek przytroczony do pasa.

– W takim razie zatrzymamy się na chwilę w tej grocie – zadecydował przywódca. – Stokrotne dzięki, panienko.

Za to wybaczymy pani wiele!

Mimo woli poczuła się dumna i zadowolona. W dalszym ciągu nic nie rozumiała, lecz teraz nie okazywali jej już wrogości.

Nikt się nie odważył rozpalić ognia, ale i tak w grocie zrobiło się ciepło, zwłaszcza że siedzieli ciasno przy sobie. Villemo dzieliła jedzenie, bo wiedziała, co w węzełku jest. Rada była, że aż tyle wzięła, duży bochenek chleba i mnóstwo różnych przysmaków.

Przez chwilę było cicho, czy raczej prawie cicho, bo trudno powiedzieć, że jedli bezgłośnie.

– Ach, żeby tak można wziąć trochę tego do domu, dla rodziny – westchnął któryś.

Villemo już przedtem zauważyła, że to jeden, to drugi chowa ukradkiem kawałek chleba do kieszeni.

– Czy naprawdę są ludzie, którzy mają pod dostatkiem dobrego jedzenia w tych ciężkich czasach? – zapytał znowu któryś.

– Duńczycy – odparł inny krótko.

– No nie, chwileczkę – zawołała Villemo dotknięta. – Co chcecie przez to powiedzieć?

– Czy ty ciągle nic a nic nie rozumiesz? – dopytywał się Eldar ze złością.

– Owszem, rozumiem. Że jesteście ludźmi, jakby to powiedzieć, wyjętymi spod prawa. Rozbójnikami. I że nie chcecie mi niczego wyjaśnić, a ja o niczym nie mam pojęcia, siedzę tu i o mało nie pęknę ze złości!

– To słyszymy – uśmiechnął się przywódca. – Wyjętymi spod prawa akurat nie jesteśmy. Mieszkamy we własnych zagrodach. Ale od czasu do czasu spotykamy się. Pracujemy w milczeniu.

– Nad czym?

– Naszym celem jest wolna Norwegia.

Musiała chwilę pomyśleć. Teraz, gdy siedzieli już od jakiegoś czasu w grocie, poczuła, że jesienny chłód przenika ją do kości. Drżała.

– Norwegia jest przecież wolna – rzekła.

– Naprawdę?

– Oczywiście. Czy Norwegia i Dania nie stanowią jednej całości?

– Tak. A kto rządzi?

– Dania – odparła z wahaniem. – Ale tak przecież jest od wielu stuleci.

– O, aż tak dawno to nie. My chcemy, żeby wszyscy Duńczycy opuścili nasz kraj, i chcemy mieć własnego króla. Sądzę, że namiestnik Gyldenlove nie miałby nic przeciwko temu, byśmy go obwołali królem Norwegii.

– Przecież on jest Duńczykiem!

– Tak, ale to porządny człowiek.

– Zatem wy… nienawidzicie Duńczyków? – zapytała żałośnie.

Eldar pochylił się ku niej.

– Tak, a co myślałaś? Naprawdę uwierzyłaś w tę śmieszną starą historię, że to wy odebraliście nam majątek Woller? My przecież wiemy, że to nie wasza wina, że to obecny właściciel Woller podstępem wszedł w posiadanie majątku, kiedy byliśmy słabi po przestępstwie mojego pradziadka. Nie, ta historia to tylko wymówka, żeby ukryć nasz ruch powstańczy. Nienawidzimy was dlatego, że jesteście Duńczykami, intruzami.

– Ale ja nie jestem Dunką – zaprotestowała gwałtownie. – Mój ojciec jest Norwegiem i porządnym człowiekiem.

– Twój ojciec tak. Ale czy nie ożenił się z Dunką? A twoja babka, Cecylia, pracowała na duńskim dworze i wyszła za mąż za Paladina. A stara baronowa Liv, twoja… no właśnie, kim ona jest dla ciebie?

– Prababką. Matką mojej babki.

– No właśnie, czy ona nie wyszła za mąż za Duńczyka, Daga Meidena?

– Owszem, ale może chociaż Niklas i jego rodzina to Norwedzy?

– O tak. Lindowie z Ludzi Lodu, właściciele Lipowej Alei, są czystej krwi Norwegami. Dlatego poszliśmy pracować przy remoncie stajni, ja i moi krewniacy. Chociaż Tarjei… On ożenił się z Niemką! Tak, jak słyszysz, znam was wszystkich. Żywych i umarłych. A jego syn, Mikael, ożenił się ze szwedzką szlachcianką.

– Francuską – poprawiła mimo woli Villemo. – Ale chyba można czuć się Norwegiem?

– I ty się czujesz?

Drgnęła, jakby chciała coś z siebie zrzucić.

– Można chyba żyć w przyjaźni, choć nie należy się do tego samego narodu? Nie widzę powodu, żebyśmy nie mieli żyć w pokoju jako ludzie, po prostu, a nie jako Norwegowie, Duńczycy czy… Taka nienawiść jak wasza jest przyczyną wszystkich wojen.

Przerwał jej przywódca:

– To bardzo piękne myśli, panienko. Ale tu chodzi o kraj pozbawiony wolności. O nasz kraj!

Villemo spuściła głowę. Siedziała przez chwilę w milczeniu, a potem zapytała:

– Dlaczego nie mogę wrócić do domu?

– Ponieważ ludzie wójta wiedzą, kim pani jest. Eldar był nieostrożny, mówiąc o pani oczach. Wójt łatwo dojdzie, kto z Ludzi Lodu i dlaczego chodził nocą po lesie. Wszyscy wiedzą, że teraz tylko jedna dziewczyna ma te dziwne oczy Ludzi Lodu. My tutaj już dawno domyśliliśmy się, że pani jest Villemo z Elistrand.

– To się zgadza.

– Jeśli wójt dostanie panią w swoje ręce, szybko wydobędzie z pani, co będzie chciał. O Bagnach Wisielca, o Eldarze, o…

– Bagna Wisielca… – Villemo wstrząsnęła się na to wspomnienie. – Wiecie, że my naprawdę widzieliśmy tam upiora? Wisiał na drzewie. Widzieliśmy, ci dwaj z Woller i ja.

Eldar oblizał się, żeby ukryć uśmiech.

– Moja droga, to przecież ja tam wisiałem! Musiałem odstraszyć tych drani od naszej najlepszej kryjówki. Mamy tam broń i wiele innych rzeczy.

– Ty? Ale…

– Wisiałem na jednej ręce. Widziałaś moją głowę?

– Nie, to prawda, ale… ech! To tylko ty!

Uśmiechnęła się i napięcie panujące dotychczas w grocie znalazło ujście w gromkim śmiechu.

– Eldar – poprosiła Villemo po chwili zamyślenia. – Opowiedz coś więcej o twoich porachunkach z tymi z Woller i o zamordowaniu tamtego chłopca w Grastensholm.

– Obaj służący pochodzili z Woller, z tego duńskiego gniazda, które nie ma sobie podobnych. Oni uważają, że wszyscy Norwegowie są ludźmi mniejszej wartości i że można nami pomiatać.

– Ale my nigdy tak nie myśleliśmy! Moja rodzina.

– Wiem, wy nie. Wy utrudnialiście nam zawsze życie w inny sposób, właśnie dlatego, że traktowaliście nas jak równych sobie. I dlatego was też nienawidziliśmy, chociaż inaczej.

– Rozumiem. Chcieliście we wszystkich Duńczykach widzieć wrogów, intruzów, jak nas nazywacie.

– No właśnie! A wy jesteście tak cholernie życzliwi i wielkoduszni, i tak pełni zrozumienia, że to staje kością w gardle. Nie mamy prawa myśleć o was źle ani mówić o was „duńskie świnie”.

– Naprawdę myślicie, że wszyscy Duńczycy to świnie? W takim razie jesteście niewiele lepsi od tych z Woller!

– Nie, oczywiście nie uważamy, że wy wszyscy, co do jednego, jesteście świnie. W każdym razie dopóki trzymacie się Danii i nie odbieracie nam naszych majątków, i nie gnębicie nas. Ale Wollerów mamy prawo nienawidzić. I my ze Svartskogen nienawidzimy ich. Wiesz, ci dwaj służący zostali nasłani do Grastensholm przez właściciela Woller. Żeby szpiegowali. Was, bo jesteście tacy serdeczni i otwarci, i nas, podejrzanych o wrogość wobec Duńczyków. Słusznie zresztą.

– Zatem nic dziwnego, że to właśnie oni strzelali do was tamtego ranka, kiedy próbowaliście ukraść żywność z Grastensholm.

– No właśnie!

– A to ostatnie morderstwo? To, o które ciebie oskarżają?

Pochylił się ku niej.

– Widzisz, jeden z tych chłopców zaczął się z całej sprawy wycofywać. Zakochał się w służącej z Grastensholm i chciał się tam osiedlić na stałe. Wobec tego gospodarz z Woller kazał temu drugiemu go zabić, a winę zwalić na mnie. To właśnie on ukradł mój nóż i wbił go w plecy swojemu koledze.

Villemo poczuła, że robi jej się niedobrze. Nie tak dawno ona też wbiła człowiekowi nóż w plecy. Była to dławiąca, nieznośna świadomość.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Domyśliłem się natychmiast, ale nie mogłem nic mówić, musiałem być ostrożny ze względu na ruch powstańczy. Wolałem uciekać. Ale przyszłaś ty, głupia dziewucho, i narobiłaś takich szkód.

Kiedy Eldar przestawał być taki okropnie agresywny, posługiwał się bardzo kulturalnym językiem, więc chyba naprawdę Svanskogenowie to była kiedyś dobra rodzina i dopiero później, po przestępstwie pradziadka, podupadła. Znowu nastała cisza. Villemo czuła się dość zgnębiona całą tą krytyką, jakiej przyszło jej wysłuchać, i wszystkimi upokorzeniami, jakie musiała znieść.

W końcu zapytała pojednawczym tonem:

– A jak to się stało, że tylu różnych ludzi znalazło się dzisiejszej nocy w lesie? Trudno mi to zrozumieć.

Odpowiedział jej przywódca:

– My jesteśmy tu dlatego, że właśnie dzisiaj wypada termin naszego spotkania. Zbieramy się regularnie na Bagnach Wisielca. A czego Wollerowie szukali, to nie wiem.

– Ale ja wiem – wtrąciła Villemo zawstydzona. – Oni szukali Eldara, a w Moberg dowiedzieli się, że jakaś młoda dziewczyna rozpytywała o drogę do chaty Barbro.

– O, dobry Boże! – jęknął przywódca, wstrząśnięty taką naiwnością.

– Tak. No, a że ludzie wójta wiedzieli, gdzie mnie szukać, to już nic dziwnego – westchnął Eldar. – Bo przecież parobek z Woller, ten, który pracował w Grastensholm, był też w Lipowej Alei, pomagał przy remoncie stajni. Skoro Villemo słyszała, jak moi krewniacy rozmawiają o chacie Barbro, to słyszał pewnie i on. I to on poleciał z tym do wójta. Tak że to nie tylko twoja wina, Villemo.

– Dziękuję – powiedziała ze szczerą wdzięcznością. Poza tym jednak czuła się marnie. – Ale jak to się stało, że wszyscy spotkali się akurat w tym fatalnym miejscu na szczycie wzgórza?

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.

– Nigdy jeszcze nie słyszeliśmy, żeby ktoś wrzeszczał tak okropnie. Krzyki panienki mogły umarłego postawić na nogi – powiedział przywódca.

Villemo wolałaby, żeby nie używał takich słów. Znowu poczuła, że coś podchodzi jej do gardła. Zabiła człowieka. Pozbawiła go życia.

Cicho zapytała:

– A co będzie teraz? Tak bardzo bym chciała wrócić do domu.

– To niemożliwe – uciął przywódca. – I chyba długo nie będzie możliwe. Oboje z Eldarem jesteście teraz poszukiwani i musicie stąd zniknąć. Ale już pomyślałem, co z wami zrobić. W okręgu Romerike jest pewien dwór, należący do przyjaciela Duńczyków. Ludzie gadają, że służba jest tam traktowana w okropny sposób, znacznie gorzej niż w Woller. Chciałbym, żebyście się najęli do służby w tym dworze. Powiecie, że jesteście małżeństwem…

– Nie – zawołali oboje jednocześnie.

– Nie? A ja myślałem…

– Absolutnie nie – powiedziała Villemo, prostując się. – Ale możemy przecież być bratem i siostrą, prawda?

– Zgodziłabyś się na coś takiego? – zapytał Eldar zdumiony, spoglądając na nią w zbliżającym się już, choć jeszcze ledwo dostrzegalnym brzasku poranka.

– A czy mam jakiś wybór?

– Niewielki.

Sama uważała, że to dobry pomysł. Rodzeństwo…

Płynęło stąd jakieś poczucie bezpieczeństwa.

Starszy brat? Villemo stawała się sentymentalna. W dzieciństwie nieustannie marzyła, by mieć brata, dużego, silnego brata, do którego można by się zwrócić o pomoc, pociechę lub obronę.

Braterska miłość jest czymś pięknym, tak sobie przynajmniej wyobrażała. Może dlatego, że sama była jedynaczką i nie miała pojęcia o tych wiecznych przepychankach i kłótniach, jakie są udziałem rodzeństwa.

Teraz ucieszyła się. Miło będzie mieć Eldara jako brata, móc do niego przyjść, wiedzieć, że on jest, że są ze sobą związani.

Nie zdając sobie z tego sprawy, westchnęła głęboko, uszczęśliwiona i pełna oczekiwań.

Загрузка...