ROZDZIAŁ XII

Wygląd naczelnika dystryktu Akershus wskazywał na to, że powodzi mu się dobrze. Dyszał ciężko, siedząc w sali jadalnej dworu w Tobronn z kielichem wina w tłustej ręce.

Jak większość urzędników w ówczesnej Norwegii naczelnik był Niemcem. Tylko niektórzy pochodzili z Danii, a już Norwegów nic było prawie wcale.

Na czole pod bujnymi falami peruki pana naczelnika pojawiła się zmarszczka oznaczająca irytację. Gdzie się podziała ta wdzięczna pokojóweczka? Zamierzał zawrzeć z nią małą umowę, że odwiedzi ją później, w nocy, w jej pokoiku. Albo jeszcze lepiej, że ona przyjdzie do niego. Tymczasem przepadła. Niech to diabli! Niełatwo będzie trafić po nocy do jej izdebki, nie pytając nikogo o drogę.

Tym razem, na szczęście, nie towarzyszyła mu żona, ta stara jędza. Zawsze siedziała nastroszona, z ostrzegawczo ściągniętymi brwiami, jeśli pił za dużo lub rozglądał się za paniami.

Odwiedziny w Tobrenn były przyjemnością. Nigdy tu nie oszczędzano, ani na stole, ani na innych rozkoszach życia. Człowiek jest taki izolowany w tej prowincji, zwanej Norwegią. Buntowniczy, niechętni ludzie bez kultury. Dobrze jest mieć takiego przyjaciela jak gospodarz z Tobronn. Bogaty, z horyzontami i lojalny wobec władzy.

Ale jadąc tutaj wymarzł się okrutnie. Nie pojmował, jak ludzie mogą mieszkać w tym kraju przez całe życie. Gdy czas jego służby dobiegnie końca, on z radością powróci do Rzeszy Niemieckiej. Znacznie bogatszy niż wówczas, gdy przyjechał do Norwegii. Tak, no bo trzeba się przecież troszczyć, by zdobyć to, co dostać można, skoro człowiek musi się tak męczyć w tym nędznym kraju. Kufry i skrzynie powoli się napełniały. Najrozmaitsze dobra stawały się jego własnością.

Jeden z obecnych, czy to nie jest syn gospodarza, Syver? Tak, nigdy nie miał pamięci do imion i twarzy, ale to on. Otóż Syver stał dość długo przy oknie, a potem wrócił do gości przy stole.

– Na Wschodnim Wzgórzu płonie ognisko, ojcze.

– Ach, tak? – burknął gospodarz. – Jakiś przeklęty łazęga, któremu zimno w nocy.

– Pogoda się zmieniła – upiłem się Syver. – Pocieplało, tylko wieje okropnie. Nie pamiętam takiego wiatru.

– O, dziękuję za ostrzeżenie – odparł ojciec. – Słyszymy, że wieje. Mam nadzieję, że nasz dach wytrzyma.

– Prawdziwa zimowa zawierucha – skrzywił się naczelnik. – Przyjemnie być w domu w taki czas!

Wóz, prowadzony przez Eldara, podskakiwał na nierównym zboczu. Villemo usunęła kneble i ci nic nie pojmujący biedacy zawodzili teraz żałośnie: „Zimno zimno”, a ona nie była w stanie nic na to poradzić. Swoją wielką chustą opatuliła Kristinę. Pozostałych ulokowała tak, by wiatr był mniej dokuczliwy, i kazała im powkładać ręce pod ubrania. Gałganami, które przedtem służyły do kneblowania, omotała im głowy. Wielu zrywała je z powrotem, była więc wciąż w ruchu, starając się im pomagać.

W którymś momencie, gdy znalazła się przy siedzeniu dla woźnicy, Eldar mruknął:

– Po jakiego diabła my się nimi zajmujemy? Oni nie mają nawet tyle rozumu, żeby podziękować, a wręcz przeciwnie!

Villemo miała wargi zdrętwiałe z zimna, więc odpowiedziała niezbyt wyraźnie:

– Dobre uczynki, Eldarze, nie zawsze wynikają tylko z braku egoizmu. Zdarzają się, naturalnie, postępki całkowicie anonimowe i bez nadziei na zapłatę, ale przeważnie ofiarodawca nie czuje się zadowolony, jeżeli sam nie może zobaczyć skutków swojego postępowania, dopóki nie przekona się, jaki szczęśliwy i wdzięczny jest ten, któremu pomógł. Większość dobrych uczynków to postępowanie egoistyczne, bo chcemy czuć się szlachetni i bardziej wartościowi.

– Ty nie masz całkiem dobrze w głowie! – burknął. – Nawet w takiej śnieżycy potrafisz wygłosić kazanie!

Tu w górze wciąż jeszcze padał śnieg. Dokuczliwe, ostre ziarenka docierały wszędzie, wciskały się za kołnierz i do rękawów, paliły policzki i gęsto osiadały na włosach. Lodowaty wiatr przenikał przez dziurawą podłogę wozu i podwiewał pod spódnice Villemo. Żebym się tylko nie rozchorowała, myślała z lękiem. Miała jak większość kobiet skłonność do zapaleń i nieżytów pęcherza, a tak zwana wygódka w Tobronn była okropnie dziurawa i narażona na przewiewy. Tylko nie to, myślała. Nie teraz, kiedy oboje z Eldarem mamy do spełnienia tak ważne zadanie, musimy uratować gromadę po macoszemu potraktowanych ludzi. O, czy nigdy nie dotrzemy na miejsce?

Eldar Svanskagen był wściekły i zrozpaczony. Jako upokorzenie odbierał fakt, że został wysłany w tę bezsensowną podróż z gromadą idiotów, jak ich nazywał, zamiast wziąć nóż lub miecz czy cokolwiek innego i zetrzeć w proch tego przeklętego gospodarza z Tobronn, wdeptać w ziemię obu służących i ich baby za to, że pomiatali nim tak długo. On, który przez tyle lat uczestniczył w ruchu powstańczym, który tak niecierpliwie wyczekiwał chwili, kiedy będzie można uderzyć na duńskich panów, nie może teraz brać w udziału w walce! Oni, ci tutaj, nie zdawali sobie, rzecz jasna, sprawy, jak ważną osobistością był Eldar wśród powstańców, ale postąpili z nim tak okropnie, że chciało mu się płakać!

Nie wiedział po prostu, że to jego własny dowódca przybył tu z rodzinnej parafii i przestrzegł miejscowych powstańców, by nie korzystali z usług Eldara Svanskogen. Eldar był szalony, niepohamowany i pragnął widoku krwi, za wszelką cenę. Lepiej, żeby unikał walki!

A w tyle wozu siedziała Villemo i rozmarzonym wzrokiem wpatrywała się w postać na koźle. Eldar z pewnością miał wiele złych cech, lecz Villemo wiedziała, całą duszą była przekonana, że to dobry człowiek. Życie potraktowało go bardzo niesprawiedliwie, ale bezgraniczna miłość Villemo wskaże mu znowu właściwą drogę.

Wysoko na wzgórzach nieszczęsne ognie i ich strażnicy wiedli nierówną walkę z wiatrem i deszczem lub śniegiem. Widoczność była bardzo zła; ludzie z wielu oddziałów długo musieli się zastanawiać, czy widzą watrę, czy nie. Noc nie została najlepiej wybrana…

Poza tym w obozach panował niepokój. Powstańcy szeptali między sobą przestraszeni, że tu i ówdzie w lasach i samotnie położonych zagrodach widziano oddziały wójtów. Nie mówiąc już o tych obcych, którzy starali się dostać do Tobronn, na szczęście bez powodzenia. Ich intencje były najzupełniej jasne: chcieli ostrzec.

Wszystko to brzmiało alarmująco.

Powstanie mogło być zagrożone.

Nie wszystkim oddziałom udało się dostrzec ognie – sygnały. A gdy łańcuch został przerwany, przesyłanie informacji stało się bardzo trudne. W rezultacie wiele stosów w dystrykcie Akershus nie zostało tej nocy podpalonych. Ludzie czekali na próżno. Wójtowie zdążyli uderzyć pierwsi, zdławili opór nielicznych oddziałów powstańczych i w końcu doszczętnie je rozbili.

Gdzieniegdzie udało się mimo wszystko wymierzyć jakiemuś wójtowi sprawiedliwość, ale ogólnie, z powodu niewłaściwie wybranej pory, powstańcy wokół Tobronn znaleźli się w izolacji, nie otrzymali żadnego wsparcia grup z pozostałych części dystryktu. A właśnie w okolicach Tobronn zebrała się większość wójtów z dobrze uzbrojonymi dragonami.

– Widzę szałas! – zawołał Eldar przez ramię do siedzącej za nim Villemo.

– Bogu dzięki – szepnęła.

Na wozie sytuacja stawała się coraz gorsza. Przemarznięci do kości uciekinierzy jęczeli coraz głośniej i płakali.

Villemo znowu poczuła beznadziejny, głuchy smutek nad losem tych tak niesprawiedliwie potraktowanych ludzi.

– Wiesz – powiedziała do Eldara, gdy pomagali biedakom zejść z wozu i znowu musieli ich skuć razem w ten upokarzający sposób – nigdy nie byłam żądna krwi, ale naprawdę mam nadzieję, że tym razem właściciele Tobronn dostaną nauczkę, na jaką zasłużyli.

Eldar nie odpowiedział. Nadal był skwaszony. W milczeniu prowadził procesję do szałasu.

Villemo rozzłościła się.

– Doprawdy niełatwo przy tobie odzyskać dobry nastrój!

Spojrzał na nią ponuro, wiatr zacinał śniegiem w twarz, ręce zgrabiały mu z zimna. Ale głos miał spokojny:

– Czuję się po prostu oszukany.

– Wiem. Niestety, będziesz musiał to jakoś znieść. To, oczywiście, nie to samo, ale…

Oczy Eldara zabłysły w mroku.

– Przynajmniej będziemy mieć trochę czasu dla siebie, ty i ja – powiedział z zaciekłością. – Nie pozwolili mi walczyć, ta mogę się chociaż kochać.

– Ależ, Eldar – wykrztusiła Villemo. – Chcesz miłość potraktować jako zemstę?

– Miłość? – warknął, gdy otwierali drzwi. – Czy ty musisz być taka cholernie ckliwa? Chcę ciebie mieć! I teraz się to stanie, bo teraz jesteśmy sami z gromadą…

– Ani słowa więcej! Nie chcę tego słuchać. Uważam, że musimy się nareszcie rozmówić, ty i ja. I dobrze się składa, że jesteśmy sami. Starczy nam na to nocy.

Przyciągnął ją do siebie mocno, tam gdzie stali, w drzwiach.

– Nazywasz to rozmową? Proszę bardzo, może być i tak.

Niechętnie uwolniła się z jego objęć i poszła do Kristiny. Była obolała i nieszczęśliwa. Eldar pociągał ją tak bardzo. Jego siła i męskość… Pragnęła być z nim, wcale się tego nie wstydziła, i wierzyła, wciąż nieugięcie wierzyła w jego dobre ja… choć musiało ono być naprawdę bardzo głęboko ukryte! Sprawiał jej tyle zawodu i rozczarowań, że wkrótce chyba nie będzie w stanie się z tego podźwignąć. Największą męką było to, że ona sama okazała się taka chwiejna. Kiedy Eldar przemawiał do niej w ten grubiański sposób, budził w niej nie tylko obrzydzenie, lecz także pożądanie. Nienawidziła tego w sobie, ale nic nie mogła poradzić. Szumiało jej w głowie, a głucha tęsknota za tym, by schować się w jego objęciach i poddać się jego pożądaniu, była coraz silniejsza…

Kristina sama zeszła na ziemię i stała, kurczowo trzymając się wozu.

– Chodź, zaprowadzę cię do szałasu – powiedziała Villemo.

Biedaczka uwiesiła się jej ramienia i chwiejąc się, szła wolniutko.

– Uff! Co za niepogoda! Przemarzłam na kość. Powiedz mi… Czy jest też tutaj mój brat?

– Malte? Tak.

Kristina jęknęła.

– Nie widziałam go od sześciu lat. Byłam przekonana, że on od dawna nie żyje. A co się teraz stanie z moimi rodzicami? I z Syverem?

– Nie wiem, Kristino. Ale nie sądzę, by ktoś posunął się do morderstwa.

Po krótkim milczeniu młoda kobieta szepnęła:

– Ja też mam taką nadzieję.

Villemo nie odpowiedziała nic. Bo co mogła powiedzieć?

– Słuchaj – rzekła znowu Kristina. – Uważaj na tego młodego człowieka, który tu z tobą jest! On nie jest twoim bratem! Co to, to nie! Jesteście kochankami, prawda?

– Nie, ale jesteśmy sobą bardzo zainteresowani, to prawda.

– Chciałabym, żebyś pamiętała o moim losie. Chociaż mój ukochany był dobrym, porządnym chłopcem. Ten, tutaj, nie jest dla ciebie. Jesteś dla niego za dobra.

– Ja jestem zwyczajną pokojówką.

– O, tego nikt mi nie wmówi. Nie rozumiem tylko, jak ci się udało wywieść w pole wszystkich w Tobronn.

Villemo uśmiechnęła się.

– Masz rację. Wiesz, tak naprawdę, to ja go nie chcę. Nie chcę takiego, jakim jest teraz, ale wierzę, że jest w nim wiele dobrego.

Kristina westchnęła.

– To znaczy, że jesteś poważnie zakochana, tak! Ale uważaj, bądź ostrożna! On sprowadzi na ciebie tylko smutek i nieszczęście.

– Będę uważać – uśmiechnęła się Villemo, bezgranicznie ufna w swoje siły. – No, jesteśmy na miejscu. Mam nadzieję, że Eldar już trochę ogrzał pomieszczenie!

Ciepło jeszcze nie było, ale udało mu się przynajmniej rozpalić ogień. Uciekinierzy tłoczyli się wokół paleniska, wyciągali ręce do ognia i wykrzykiwali jeden przez drugiego: „Widno”, „Ciepło”. Eldar rozglądał się po domu.

– To duży budynek – powiedział z uznaniem. – Zaczynam podejrzewać, że ostrzyciel noży jest kimś więcej, niż mówi. Położymy wszystkich w tej izbie. Prócz tego jest pokoik na strychu i alkowa. Kristina będzie spać na górze, a my zajmiemy alkowę.

– Ja idę do Kristiny – rzekła Villemo pospiesznie.

– Czy nie mieliśmy się ze sobą rozmówić w nocy? Poza tym musimy pilnować tych tutaj. Z alkowy będziemy mieć na nich baczenie.

Villemo zastanawiała się przez chwilę.

– Czy oni mogą tu spać wszyscy razem? Mężczyźni i…

– Do tej pory zawsze byli razem.

– Tak, powiązał. Ale niech cię Bóg broni, żebyś ich znowu powiązał!

– Zobaczymy, jak to będzie.

Znaleźć się w obcym, nie zamieszkanym domu, w środku nocy, o głodzie i chłodzie, to nigdy nie dodaje człowiekowi odwagi. Eldar i Villemo mieli jednak znacznie gorszą sytuację. Musieli się zająć dziesięciorgiem bezradnych ludzi, zapewnić im jedzenie, ciepło i bezpieczeństwo, choć sami byli dosłownie wykończeni.

Ich bezbronni podopieczni usiedli na przymocowanych do dłuższych ścian budynku łóżkach i wpatrywali się w ogień. Przy jednej z krótszych ścian stał stół, a przy drugiej znajdowało się palenisko i drzwi do alkowy. Z izby wiodły schody na górę.

Mój Boże, od czego zacząć, myślała Villemo. Eldar miał wymówkę, że musi pilnować ognia.

Drżała na całym ciele z zimna i narastającego poczucia bezradności. Chodziła pomiędzy onieśmielonymi, przemarzniętymi biedakami, przyglądając się każdemu uważnie.

Najpierw zajęła się kobietami, żeby nabrać wprawy, zanim będzie musiała opatrzyć mężczyzn. Od razu wyłoniło się mnóstwo kłopotów.

– Powinno się zmienić im ubrania – wzdychała zmartwiona. – Albo przynajmniej umyć…

– Z tym trzeba poczekać.

– Tak, rozumiem. Ale wszystko na nich jest sztywne, zamarznięte na kość.

– Myślisz, że oni…? O, Boże!

Ani jednym gestem nie dał jednak do zrozumienia, że chciałby jej pomóc.

Villemo zdejmowała im z nóg kajdany, rozgrzewała zimne jak lód ręce, ściągała sztywne owijki i onuce, rozcierała stopy tak czarne, jakby nigdy nie widziały wody.

– O Boże, jakie rany! – zawołała nagle. – Eldar, masz ciepłą wodę?

– Zaraz będzie.

Polał ciepłą wodą czystą szmatę i padał jej, a Villemo najostrożniej jak umiała oczyszczała ranę.

Natychmiast podszedł do niej ktoś inny, żeby pokazać kolano:

– Rana!

– U mnie też rana! – wołał trzeci, wyciągając rękę.

Nagle zaroiło się wokół od ludzi, pokazujących jej swoje rany, jedną gorszą od drugiej. W uszach jej huczało od żałosnych wołań: „Rana! Rana!”

Och, pomóż mi, szeptała w duchu. Powinien tu ze mną być wuj Mattias. Albo Niklas! Tak, Niklas, ze swoimi uzdrawiającymi dłońmi. Tutaj musiałby się nimi posłużyć! Zresztą na pewno by chciał, wiem, że by chciał, bo taki jest dobry i współczujący. Nie taki jak ten…

Nie, to niesprawiedliwe. Eldar pochodzi z całkiem innego środowiska. Ale jego czas jeszcze nadejdzie i wtedy Eldar pokaże swoje prawdziwe, ludzkie oblicze.

Sama czuła się po prostu bezradna wobec tego bezmiaru nędzy i bólu. Nie miała też czym opatrywać ran. Zaciskała zęby bliska płaczu i robiła, co mogła. Smród z ich brudnych ubrań rozsadzał jej nos i wywoływał mdłości, ale z uporem pracowała nadal.

Eldar stał przy palenisku i wodził za nią oczami. Patrzył na twarze rozjaśniające się na jej widok, słyszał, że między sobą mówią o niej anioł i księżniczka, i myślał, że aniołem to ona na pewno nie jest. Gdy jednak stwierdził, jak zręcznie i delikatnie opatruje chorych, choć przecież zawsze była dość szorstka w obejściu, uczuł w sercu coś niezwykle ciepłego i miłego. To, co jej teraz powiedział, zabrzmiało surowiej, niż zamierzał:

– Ostrzyciel noży mówił, że mamy im ugotować polewki z mąki i wody. Powinnaś to zrobić.

Villemo, która akurat skończyła opatrywać rany, w każdym razie na tyle, na ile pozwalały nader skąpe środki, którymi dysponowała, wpatrywała się w Eldara:

– Ja? Ja mam gotować polewkę?

– Ty! Czy nie do tego są baby?

Nie mogła znaleźć odpowiednich słów.

– No wiesz co! Z każdą minutą stajesz się okropniejszy!

– Zabieraj się do roboty i nie strój fochów!

– Możesz sobie sam gotować swoją zupę!

– Swoją? To oni są głodni, nie ja.

Musiała się, niestety, z tym zgodzić.

– Ale ja nie umiem gotować polewki.

– Ja powinienem oporządzić konie. Chcesz, żeby stały przez całą noc w śnieżycy?

– Nie, oczywiście! Idź do koni, ja sobie tu jakoś poradzę.

Ale w głębi duszy nie była wcale taka pewna, czy rzeczywiście sobie poradzi.

Kristina nie nadawała się do pomocy. Była tak słaba, że nie mogła ustać na nogach. Villemo położyła ją na razie na jednym z łóżek i pilnowała, by mężczyźni jej nie zaczepiali.

W jakiś czas potem Villemo stała przy palenisku i zastanawiała się, co zrobić z mąką i wodą w dużym kociołku, która zaczynała się właśnie gotować.

– Ja nie umiem gotować polewki – powtarzała ze złością, głosem coraz wyższym, aż przeszedł w falset. – Ja nie umiem gotować polewki!

Trzy kobiety z grupy przyglądały jej się z nieukrywanym rozbawieniem. Chichotały coraz głośniej, w końcu ulitowały się nad Villemo.

– Nie, pewnie, że nie – powiedziała ze śmiechem jedna. – Usiądź!

I one zajęły się gotowaniem. Zręcznie mieszały zupę w kociołku, aż wszystkie nieszczęsne kluchy Villemo zniknęły, a z kociołka dochodziło przyjemne pyrkotanie, tworząc miły domowy nastrój.

Gdy Eldar wrócił, Villemo siedziała z założonymi rękami.

– Nie doceniliśmy naszych przyjaciół, Eldarze – powiedziała cicho:

– Chyba tak – przyznał. – Choć przecież wiedzieliśmy, że jedzenie w Tobronn było dobre.

– No właśnie. Myślę poza tym, że powinniśmy być bardziej ostrożni w tym, co mówimy. Możemy zadawać ból, wiesz.

Eldar skinął głową.

– Właściciel Tobronn nie wziąłby ich do siebie na służbę, gdyby byli zbyt głupi.

– Nie używaj tego słowa, Eldarze – zawołała dotknięta. – Odmienni, tak będzie lepiej. W jakim stanie są mężczyźni?

– W różnym, jak mi się zdaje. Niektórzy ożywieni, inni… no tak, odmienni.

– Ale wszyscy mogą wrócić do świata? Dadzą sobie jakoś radę?

– Wygląda, że tak.

– To dlaczego zostali zamknięci?

– Nie wiem.

– Owszem, a ja wiem – rzekła Villemo twardo. – Bo rodziny się ich wstydziły. Bo to wstyd mieć takie dziecko.

– Więcej niż wstyd. Ludzie myślą, że to podmieńcy. Albo że sam Szatan miał coś wspólnego z ich narodzinami.

– Tak, wszystko można zrzucić na Szatana. To bardzo praktyczne. Bardzo cię lubię, Eldarze!

Spojrzał na nią spod oka.

– Dlaczego mówisz to akurat teraz?

– Dlatego, że rozumiesz.

Mówię po prostu tak, jak ty chcesz, pomyślał Eldar. Bo chcę iść z tobą do łóżka i już wiem, jak cię zdobyć. Czułość wobec ludzi i zwierząt. Wrażliwość. Tam do licha! Ale ja chcę ciebie, Villemo córko Kaleba. Już mnie wcale nie obchodzi, co na to powie twoja znakomita rodzina. Będę cię miał, a potem zniknę, tak jak zniknęła moja siostra Gudrun. Ona umiała sobie dobrze radzić. No, powiedzmy, dość dobrze. Ja nie ryzykuję, że złapię jakąś wstydliwą chorobę, jak ona, bo ja będę się zadawał z takimi jak Villemo. O Boże, jaka ona piękna, nie wytrzymam, nie mogę czekać! Miłość? Bzdura, ona sama nie wie, o czym mówi, nie ma nic oprócz tego, co kobieta może dać w łóżku, a ona może mi dać dużo, ja to wiem, ja widzę. Czułość. Wspólnota… Co ona za głupstwa wygaduje!

Zamyślił się głęboko, nie przestając wodzić za nią oczyma. Przestawiał niepewnie pionki na tej dziwnej szachownicy, ale jakoś nie mógł dojść do ładu.

Ona gada głupstwa…

Głupstwa, mówię, głupstwa, głupstwa!

Wstał i ze złością zabrał się do swojej roboty.

Cholerna dziewczyna!

Zręczne kucharki podały wszystkim zupę, a potem pomogły Villemo przygotować posłania, najlepiej jak się w tych warunkach dało. Były trochę męczące, kręciły się pod nogami, ale jak większość ludzi słabych na umyśle miały też spore poczucie humoru. Śmiały się i chichotały, rozkładając pościel i koce, których nie starczało dla wszystkich.

Villemo stwierdziła, że to niezwykle sympatyczne istoty, choć obdarzone nieco innymi duchowymi właściwościami, niż ludzie zazwyczaj miewają, czy też myślą, że mają.

Pomagały jak mogły, by wprowadzić Kristinę na stryszek, gdzie Villemo przygotowała dla niej posłanie.

– O, jaka ty jesteś miła – rzekła Kristina, gdy zdyszana znalazła się nareszcie w łóżku.

– Gadanie! Wcale nie jestem miła. Ale mam chyba jakąś taką zdolność, że widzę ludzi na wylot – odparła Villemo.

Kristina westchnęła.

– Może… W każdym razie u każdego potrafisz dostrzec coś dobrego. To niezwykle wartościowa cecha. Chociaż czasami może być niebezpieczna.

Villemo była za bardzo zmęczona, by się zastanawiać nad znaczeniem tych słów.

Długo trwało, zanim w dużej izbie zapanował nareszcie spokój. Villemo po raz ostatni szła od posłania do posłania, mówiła dobranoc tym niespokojnym, niepewnym, bezdomnym ludziom, próbowała pocieszać i tłumaczyła, że teraz będzie im lepiej. Sama jednak zdążyła się już ocknąć z oszołomienia i zaczynała się poważnie zastanawiać, jaki los ich czeka. Jaką to właściwie odpowiedzialność ona i Eldar na siebie wzięli? Co mieli do zaofiarowania tym biedakom, odrzuconym przez społeczeństwo?

Eldar stał przy drzwiach i przyglądał się jej, gdy tak chodziła pośród swoich protegowanych. Kiedy jednak dostrzegł, że zamierza pójść na górę do Kristiny, zastąpił jej drogę.

– Czy nie mieliśmy porozmawiać tej nocy?

– Już niewiele nocy zostało – próbowała się bronić.

– Dla nas wystarczy.

Villemo stała przez chwilę niezdecydowana. Na dworze zimowa zawierucha szalała z nic malejącą siłą. Nie wiedzieli nic o losach bitwy, która przecież właśnie teraz musiała się chyba toczyć. A tu panowało ciepło i spokój.

Była niewiarygodnie zmęczona. A co gorsza, narastające nieprzyjemne pieczenie i od czasu do czasu przejmujący ból w brzuchu uświadamiały jej, że katar pęcherza, którego się tak okropnie bała, jej nie ominie. Tak ją przewiało podczas tej podróży, że inaczej skończyć się nie mogło.

– Przecież rozmowa to nic zdrożnego – zawahała się.

– Pewnie, że nie – uśmiechnął się Eldar z zadowoleniem.

Chyba nigdy przedtem ten zatwardziały człowiek ze Svanskogen nie ścielił łóżka tak starannie, z taką uwagą. Ale teraz tak właśnie robił. Jakbym przygotowywał swoją noc poślubną, pomyślał cierpko. Chociaż coś w tym chyba jest, gdyby się tak zastanowić…

Przerwał pracę, stał bez ruchu, pogrążony w myślach. Villemo…

Już samo jej imię budziło w nim jakieś ciepło. Nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, ale wyraz czułości pojawił się w jego oczach, a także w kącikach ust.

Zbyt trudno jednak było Eldarowi uporządkować myśli. Nie nawykł do głębszych refleksji nad swoim stosunkiem do kobiet.

Загрузка...