ROZDZIAŁ V

Eldar Svartskogen następnego dnia znowu przyszedł do Lipowej Alei i Villemo była zachwycona. Po co mi jakieś czarodziejskie napoje? Mój osobisty wdzięk pokona wszelkie przeszkody, myślała zarozumiale. Bo czyż on nie przyszedł tu znowu? Tutaj, do Lipowej Alei, gdzie mógł ją spotkać?

Ale Eldar to był twardy orzech do zgryzienia. Ani razu nie spojrzał w jej stronę, choć Villemo kręciła się w pobliżu jak natrętna mucha. Rozmawiał natomiast ze służącymi, i młodymi, i starszymi, które pracowały na podwórzu lub przynosiły robotnikom jedzenie.

Odpowiadał im dowcipnie i śmiał się często, a dziewczęta odpłacały mu tym samym. Miał piękne zęby i szeroki uśmiech. Stęsknione serce Villemo ściskało się boleśnie.

Pogoda się psuła i humor Villemo wraz z nią. Najdotkliwiej cierpiała jej pewność siebie. W miarę jak dzień zbliżał się ku południowi, Villemo cichła i powolniała. Nawet jej niepohamowaną energię można było stłumić.

W końcu spadł deszcz. Czarne chmury nieoczekiwanie i gwałtownie rozlały nad ziemią swoją zawartość.

Wszyscy rzucili, co kto miał w rękach, i pobiegli do stajni. Ponieważ nad połową budynku brakowało jeszcze dachu, tłoczyli się w jednym kącie. Nie opłacało się biec przez podwórze do domu, nikt nie chciał aż tak przemoknąć.

To przelotna ulewa, wszyscy tak uważali. Woleli tutaj zaczekać, aż przejdzie.

Villemo stała nieszczęśliwa i samotna pod ścianą. Tak samotnym można czuć się tylko w tłumie co najmniej tuzina ludzi przepychających się na wąskim skrawku suchego miejsca. Ogarniał ją bezgraniczny smutek, nigdy przedtem nie była jeszcze zakochana, zaskoczyło ją to, zupełnie nieprzygotowaną na ból, jaki może sprawiać miłość. A to chyba najgłębsze doznania w życiu młodej dziewczyny. Tak wiele do ofiarowania, a on, ten wybrany, odwraca się plecami. Odrzucona, niegodna…

Nagle zorientowała się, że ktoś ją obserwuje. Pod sąsiednią ścianą stał Eldar i musiał przyglądać jej się długo, choć, naturalnie, odwrócił wzrok, gdy tylko spojrzała w jego stronę.

Villemo wytarła oczy.

– Deszcz pada mi na twarz – uśmiechnęła się przepraszająco.

Raz jeszcze popatrzył na nią, po czym odwrócił się obojętnie, bez słowa.

Po chwili jednak zdjął z siebie kunkę, podał mężczyźnie stojącemu pomiędzy nimi i powiedział złośliwie:

– Okryj jej wysokość! Jej nawet parę kropli może zaszkodzić!

Mężczyzna okrył głowę i ramiona Villemo, tak by nie leciała na nią woda spływająca po ścianie. Eldar odwrócił się i zaczął rozmawiać ze stojącymi obok mężczyznami.

Villemo oniemiała, zaparło jej dech ze szczęścia. Wciągała zapach uszytej z szarego samodziałowego płótna kurtki. Był to mocny, ciężki zapach, dość przyjemny, ale obcy. Tak pachnie mężczyzna.

Gdy deszcz ustał, zdjęła kurtkę i oddała Eldarowi.

– Dzięki za uprzejmość. Bardzo się przydało – szepnęła niepewnie.

– Co? A, tak, kurtka O, zapomniałem.

Czy naturalny ton głosu mógłby brzmieć aż tak obojętnie? Villemo miała co do tego wątpliwości.

Do wieczora żyła jak w oszołomieniu. Nigdy jeszcze życie nie było tak podniecające jak w tych dniach, kiedy w Lipowej Alei remontowano stajnię. Wkrótce musiała wracać do domu, ale przecież będzie jeszcze jutro. Deszcz spowodował opóźnienia, choć ludzie pracowali, nie oszczędzając się, do późna w nocy.

Eldar nie miał kiedy z nią rozmawiać, było też wątpliwe, czy miałby na to ochotę. Ale jego wzrok padał na nią od czasu do czasu, dobrze to widziała i radowała się. Była tak strasznie, tak okropnie szczęśliwa, że sama też nie odzywała się ani słowem. Chodziła po prostu w niemym zachwycie!

W końcu przyszedł Kaleb i zabrał córkę do domu. Uznał, że jej zainteresowanie robotami budowlanymi zaczyna zwracać uwagę. Na ogół dobrze wychowane panny nie oddają się takim zajęciom, o nie! To prawda, tylko że Villemo zawsze zachowywała się odmiennie niż inne panny, trochę jak chłopak, i zawsze robiła to, na co miała ochotę. Kaleb i Gabriella nie zabraniali, ale starali się nie spuszczać jej z oczu. Liv, kiedy już nie wstawała z łóżka, odbyła z nimi poważną rozmowę.

„Postępujcie ostrożnie z Villemo – powiedziała. – Ona jest jak Sol, a moi rodzice zawsze mieli kłopoty z jej wychowaniem. Villemo trzeba dawać dużo swobody, ale nie należy przesadzać. Dopóki nie czyni krzywdy sobie ani innym, pozwólcie jej działać według własnej woli. Inaczej odbije się to na niej w bardzo przykry sposób. Na razie Villemo nie jest nawet w dziesiątej części tak niebezpieczna jak Sol, bowiem moja przyrodnia siostra, jeśli nie mogła przeprowadzić swojej woli, mściła się zawsze, i to okrutnie. Villemo tego nie robi, lecz ona także potrzebuje wolności. Rozumiecie?”

Rozumieli, owszem, i zawsze postępowali zgodnie z zaleceniami Liv. A zresztą, czy było coś zdrożnego w tym, że chciała pomagać w Lipowej Alei?

Kaleb wpadł w tę samą pułapkę, w jaką od wieków wpada tysiące rodziców. Wciąż traktował swoją córkę jak dziecko, do głowy by mu nie przyszło, że jego mała dziewczynka myśli o mężczyźnie! Albo że mężczyźni zaczynają się oglądać za jego niewinnym dzieckiem.

Byłby chyba wstrząśnięty, gdyby poznał myśli swojej Villemo.

Na razie zresztą były to marzenia najczystsze z możliwych. Villemo miała dość szczególne wyobrażenie o gorącej miłości pomiędzy nią a Eldarem Svanskogen. Marzyła tylko o tym, że połączy ich czysto platoniczne uczucie, że będą siedzieć przy sobie, ona w jego ramionach, o, jakie silne muszą być te ramiona! Będą ze sobą rozmawiać o wszystkim, zwierzać się ze swych marzeń, mówić o swojej tęsknocie. I on podzieli się z nią swoimi myślami, i może, może zechce… Nie, najpierw będzie pieścił jej włosy, bo na pewno będą mu się podobały, powie, że są piękne, a ona popatrzy na niego, spojrzy w te lodowato błękitne oczy, które uśmiechną się do niej czule i… no, tak, wtedy on pewnie zechce ją pocałować.

Na myśl o tym cudownym pocałunku Villemo drżała i wzdychała głęboko.

Dalej w swoich marzeniach nie posuwała się nigdy. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że miłość dwojga ludzi oznacza też coś więcej.

Gdyby tylko on zechciał okazywać jej nieco zainteresowania! Czuła się odepchnięta i porzucona, samotna w zimnym świecie, gdy stwierdzała, że mu na niej nie zależy.

Następnego ranka z daleka dostrzegła, że na stajni położono już nowy dach. Musieli wczoraj długo pracować.

Z płonącymi policzkami, pełna oczekiwań, weszła na podwórze.

Robotnicy stali w gromadzie i rozmawiali z ożywieniem.

Eldara z nimi nie było.

– Co się stało? – zapytała.

Odpowiedział jej Niklas:

– Wczoraj wieczorem został zamordowany służący z Grastensholm. Jeden z tych, którzy tamtego ranka, pamiętasz, strzelali do złodziei. Znaleziono go w jałowcowych zaroślach niedaleko Elistrand. Drugi, on też strzelał, twierdzi, że to Eldar zabił. Późno wieczorem obaj służący poszli nad jezioro zastawić więcierze i tam, w tych zaroślach, mignęła im sylwetka Eldara, który stał i patrzył w stronę Elistrand. Do domu nie wracali razem, jeden poszedł przodem i to właśnie jego z nożem w plecach znalazł później ten drugi. To jest nóż Eldara.

Nigdy przedtem nie zauważyła, że w jesienny dzień głosy mogą brzmieć tak klarownie. Słyszała donośną mowę mężczyzn, dźwięczącą w pustce podwórza, była w stanie wyłowić najmniejszy nawet szelest trawy, gdy łamało się jakieś zwarzone przymrozkiem źdźbło.

Przychodziła jej do głowy tylko jedna rozsądna myśl: jak on mógł być taki głupi i zostawić nóż przy zabitym?

– Tak, rzeczywiście, można się zastanawiać – odparł Niklas, gdy mu to powiedziała.

Uczucie odrętwienia nie chciało jej opuścić.

– Gdzie jest teraz Eldar?

– Uciekł do lasu. Wójt i jego ludzie już wyruszyli na poszukiwanie.

Niklasa ktoś odwołał na bok i Villemo została sama, pośrodku podwórza, w tym nieznośnie przezroczystym powietrzu.

Powoli jednak paraliż zaczął ustępować; a w głowie Villemo huczało od myśli. Nie była w stanie ich ogarnąć, najrozmaitsze pomysły pojawiały się niemal jednocześnie. Nie wierzyła, że to Eldar zabił, on tego nie zrobił, on nie mógł tego zrobić, to kłamstwo, kłamstwo! Ale potem pojawiał się lęk… A jeśli jednak? A jeśli to prawda? Nie, to nie może być prawda, on jest przecież mój!

Dość to osobliwy argument, ale akurat teraz Villemo nie kierowała się za bardzo logiką. Wszystko przesłaniał bezdenny smutek. A mimo to ogromna, dławiąca radość: niedaleko Elistrand? Eldar stał i patrzył w stronę Elistrand!

Stał tam z jej powodu? To jej wypatrywał?

Chaos w głowie sprawił, że łzy popłynęły jej z oczu. Czuła ból w piersiach po tym wszystkim, co spadło na nią w ciągu ostatnich kilku minut. Pragnęła, by czas się cofnął do tych rozkosznych chwil, gdy szła lipową aleją, pewna, że zaraz go zobaczy.

Teraz wszystko przepadło. Wszystko!

Eldar mordercą? Nie mogła w to uwierzyć. Jaki miałby powód, żeby zabijać służącego z Grastensholm? Nawet jeśli to był ten sam człowiek, który go zranił i zabił jego krewniaka tamtego ranka, kiedy próbowali kraść jedzenie.

Krwawa zemsta?

Nie, nie Eldar! Nigdy przedtem nie było krwawej zemsty. Ludzie ze Svartskogen nienawidzili ich, grozili, ale przecież nigdy nie przeszli do czynu!

No, ale teraz jeden z nich został zabity. Przez kogoś z Grastensholm.

Nie, nie, nie, powtarzała z uporem. To nie powód, żeby Eldar zrobił coś takiego!

To w takim razie dlaczego, dlaczego?

Wkrótce otrzymała odpowiedź. Z Grastensholm przyszła Irmelin, żeby porozmawiać z Niklasem. Villemo rzuciła się ku niej.

– Czy to prawda? Że wasz parobek został zamordowany i że to zrobił Eldar?

Irmelin patrzyła zdumiona w jej szalone oczy.

– Nie powinnaś się tak przejmować śmiercią tego chłopaka – powiedziała. – Mieliśmy ciągle kłopoty z nimi obydwoma, oni byli niebezpieczni dla otoczenia!

Villemo nie chodziło o parobka.

– Ja myślę, że Eldar tego nie zrobił. On nie był taki. On nie żywił do nas nienawiści.

Nic nie czyni człowieka równie ślepym jak chęć chronienia kochanej osoby.

– Nie, do nas pewnie nie – przyznała Irmelin. – Ale rozumiesz, ci dwaj służący przyszli z Woller. Zostali stamtąd wyrzuceni, a ojciec zawsze się lituje nad różnymi nieszczęśnikami.

Z Woller? Głosy znowu rozbrzmiewały krystalicznie, jak to bywa w pogodne jesienne dni. Jarzębiny nad brzegiem jaru mieniły się krwistą czerwienią jagód, na szczytach wzgórz szron bielił drzewa.

Woller? To właśnie ludzie z Woller i ze Svartskogen poprzysięgli sobie nawzajem krwawą zemstę. Eldar sam to mówił. Skoro więc spotkał człowieka pochodzącego z Woller, to…

Nie, nie Eldar! Eldar, który dał jej kurtkę, co prawda ze złośliwym komentarzem, ale na pewno w dobrej intencji.

On, który stał niedaleko Elistrand i wpatrywał się w jej dom!

Irmelin spostrzegła Niklasa i pobiegła do niego.

Villemo ocknęła się, gotowa do działania. Zdecydowanie podeszła do młodszego brata Eldara, z którym także w ciągu ostatnich dni parokrotnie rozmawiała.

– Gdzie jest Eldar?

Tamtem zwrócił się ku niej wolno i ze złością, spoglądając na nią z góry.

– Nie powiem. Nikomu.

– Ja wiem, że on jest niewinny – oświadczyła Villemo.

– Wiesz? A skąd?

– Nie, ja…

Nie znajdowała odpowiedzi. Zdawała sobie sprawę, że o czymś takim jak intuicja ten młody człowiek nie ma pojęcia.

Zdawała sobie sprawę także i z tego, że od żadnego z nich nigdy nie usłyszy, gdzie się Eldar podziewa. Nie ona. Ona należy do obozu wroga i każdą wiadomość może natychmiast przekazać wójtowi.

O, jak niewiele oni wiedzą!

Villemo jednak nie była z tych, co łatwo dają za wygraną. Wiedziała, że do Svartskogen należy górskie pastwisko z szałasem…

Gdy się jednak nieco lepiej nad tym zastanowiła, uznała, że tam właśnie wójt będzie szukał przede wszystkim i że Eldar nie jest taki głupi.

Na pewno schronił się gdzieś indziej.

Może krąży po prostu po lesie? O tej porze roku to chyba niemożliwe. Jesienne wichry wyją już po nocach, a śnieg może spaść dosłownie w każdej chwili.

Może wrócił do tego majątku, w którym pracował przez ostatnie lata?

Villemo nie wiedziała, gdzie to jest, zresztą w tę możliwość także wątpiła. Nie wyrażał się zbyt dobrze o właścicielach. Nie, to chyba nie wchodzi w rachubę.

Musi go odnaleźć za wszelką cenę. Powiedzieć, że wierzy w niego. Usłyszeć, że jest niewinny.

Nastała krótka przerwa w pracy, bo Niklas pojechał z Irmelin do Grastensholm po jakieś materiały. Villemo nie wiedziała, o co chodzi, zbyt była zajęta własnymi myślami. Robotnicy zebrali się pod ścianą obory i grzali w jesiennym słońcu.

Ludzie ze Svartskogen przykucnęli na uboczu, pogrążeni w poważnej rozmowie. Villemo dokładnie zapamiętała miejsce, w którym siedzą, i jakby nigdy nic weszła do obory.

Gdyby pod ścianą, za którą siedzieli, leżało siano, nie mogłaby się do niej dostatecznie zbliżyć, bo szelest by ją zdradził. Miała jednak szczęście, przy samej ścianie była goła ziemia i jakieś porozrzucane narzędzia.

Skradała się cichutko w mrocznym pomieszczeniu. Już z daleka wyraźnie słyszała przytłumione głosy.

Ostrożnie, na palcach, podeszła do ściany, błagając w duchu Boga, by przypadkiem nikt nie wszedł do obory. Musiała chyba wyglądać podejrzanie, stojąc tak z uchem przylepionym do drewnianego bala.

A niech to licho! Villemo uświadomiła sobie, że rozmawiają o pokojówkach z Lipowej Alei. Nie tego przyszła tu słuchać.

Nagle któryś powiedział:

– Co ta dziewczyna z Elistrand tak się tu kręci przez cały czas? To wstyd, tak pomiędzy samymi chłopami. Uważam, że to nie przystoi, żeby panna z lepszych sfer…

– Nasze dziewczęta nigdy by się tak nie zachowywały – dodał inny.

– Ale pracować umie – zaoponował ktoś trzeci.

– Ona jest jakaś taka dziwna – powiedział znowu pierwszy z niechęcią.

– Można by pomyśleć, że się na kogoś zagapiła – zachichotał drugi. – I nawet nietrudno zgadnąć na kogo.

Villemo zaklęła pod nosem.

Ludzie za ścianą zniżyli głosy.

– Myślicie, że on jest u Barbro?

– Jasne. Jestem tego pewien. Tam nikt go nie będzie szukał.

Barbro? Villemo poczuła bolesne ukłucie w sercu. Pierwsza zazdrość w życiu!

Ale kim jest Barbro?

Przerwa się skończyła i Villemo wymknęła się z obory.

Barbro… Kogo mogłaby zapytać? Na pewno nie tamtych ze Svartskogen, oni nie odpowiedzą w żadnym razie. Nie powinna też zadawać tego pytania nikomu z Ludzi Lodu ani z Lipowej Alei, ani z Grastensholm. Mogliby zwietrzyć pismo nosem i donieść wójtowi.

Syn Jespera! On stoi całkiem na uboczu, a jest dostatecznie głupi, żeby nic nabrać podejrzeń. Ale co będzie, jeżeli zacznie się chwalić przed chłopakami ze Svanskogen, że ona z nim rozmawiała?

To ryzyko musiała podjąć. Zresztą nie spotykał się z tamtymi za często, oni spoglądali na niego z góry. Właściwie rozmawiał tylko z Eldarem.

Zaczęła razem z nim nosić deski, a po chwili znaleźli się sam na sam w bezpiecznej odległości od innych.

– Czy ty znasz może jakąś Barbro, Lars – zapytała obojętnie, pochylając się nad ciężarem, który miała podnieść.

Chłopak wyprostował się i gapił się na nią głupawo.

– Barbro? Nie. Tylko Staruchę-Barbro. Ale ona przecież nie żyje.

– A jakiejś młodej Barbro nie znasz?

– Nie, takiej nie ma.

– A może w innej parafii?

– Nie.

– A ta Starucha-Barbro to gdzie mieszkała?

– W chałupie.

No, myślę!

– Ale gdzie? Tu we wsi?

– Nie, to przecież jest w Moberg. Tam, po drugiej stronie Moberg, na dole, nad jeziorem, wie panienka. Na Bagnaeh Wisielca!

Uf, to brzmi okropnie.

– Nie, to nie może być ta Barbro, o którą mi chodzi.

– A co panienka od niej chce?

– Znalazłam broszkę, na której jest wyryte imię Barbro.

– Może zapytać chłopaków.

– Nie, nie chcę, żeby się ktoś dowiedział o tej broszce. To bardzo ładna broszka, wiesz. Zapytam mojego ojca.

Lars nie upierał się i pękał z dumy, że panienka tylko jemu okazała zaufanie. Miał ochotę pochwalić się przed chłopakami ze Svartskogen, ale panienka Villemo pewnie by sobie nie życzyła. Tak był tym przejęty, że zrezygnował z możliwości zaimponowania im. Westchnął jedynie głęboko z żalu.

Wkrótce Villemo zakończyła swoją ochotniczą pracę w Lipowej Alei i poszła do domu.

– Ojcze – zwróciła się do Kaleba. – Słyszałam o pewnej rodzinie z wieloma dziećmi, która od dawna głoduje. Czy mogłabym zanieść im trochę jedzenia?

Nie zdawała sobie najzupełniej sprawy z tego, że kiedyś, dawno temu, podczas świąt Bożego Narodzenia Silje posłużyła się tym samym wybiegiem, by po kryjomu pójść do Tengela.

– Co to za rodzina? – dopytywał się Kaleb. – Teraz kiedy rozdzieliliśmy zapasy, nikt w naszej parafii nie głoduje.

– Oni tu nie mieszkają, to jest w parafii Moberg. Na granicy z naszą. Mogę?

Kaleb był wzruszony troskliwością córki.

– Oczywiście, Villemo. Weź, co trzeba, ale nie więcej, niż zdołasz unieść!

– Zaraz tam idę. Dziękuję, ojcze! – W drzwiach przystanęła. – Eee… Wrócę chyba dosyć późno. Bo może oni potrzebują pomocy przy małych dzieciach albo coś…

Kaleb zmarszczył brwi.

– Musisz być w domu przed zapadnięciem zmroku.

Villemo wahała się.

– Ale jeżeli zrobi się za późno, to może lepiej, żebym przenocowała?

– No pewnie, że lepiej! Nie chcę, żebyś chodziła po nocy wśród wilków i jakichś rozbójników. W okolicy zostało popełnione morderstwo, wiesz o tym. I Eldar Svartskogen nadal jest na wolności.

Ledwie widoczny uśmiech pojawił się na wargach Villemo.

– On mi nic nie zrobi. Ale będę uważać – zapewniła i pobiegła do kuchni.

Kaleb patrzył w ślad za nią. Jego pełen czułości wzrok zmieniał się powoli. Pojawił się w nim cień niepokoju.

Jak większość członków rodziny odczuwał lęk z powodu złocistożółtych oczu córki. On przecież był w Lodowej Dolinie tamtego dnia, gdy zło tkwiące w Kolgrimie wzięło górę i Tarjei zginął z ręki tego nieszczęsnego chłopca. Kaleb nigdy nie otrząsnął się z przerażenia, jakie wtedy przeżył.

Zdawał sobie sprawę, że Villemo jest największą zagadką pośród trojga najmłodszych, dziedziczących po Ludziach Lodu ich niezwykłe oczy. Nie ulegało raczej wątpliwości, jakimi talentami zostali obdarowani obaj chłopcy. Ale ona…? Czy to tylko ten niespokojny charakter? Czy w jej duszy nie kryje się coś więcej? Coś, czego wszyscy się lękają? Coś, co któregoś dnia przerwie tamy i wypłynie na powierzchnię?

Tak strasznie się tego bał. Podobnie zresztą jak jego małżonka, Gabriella. Podobnie jak Andreas i Eli bali się z powodu Niklasa, jak Mikael i Anette niepokoili się z powodu Dominika.

Wszyscy w rodzinie drżeli na myśl o przyszłości, bo wiedzieli, jak straszne przekleństwo ciąży nad Ludźmi Lodu. Niepewność, lęk, szarpiące nerwy oczekiwanie…

Ale pełna niepokoju uwaga całej rodziny skupiała się przede wszystkim na Villemo, jego ukochanej córce. Ona budziła najwięcej obaw.

Tymczasem nikt nie podejrzewał, że nieszczęście nadejdzie z innej, zupełnie nieoczekiwanej strony i porazi wszystkich.

Obawy jednak były całkiem uzasadnione. W godzinie, gdy znowu dopełniać się będzie los Ludzi Lodu, okaże się, dlaczego tych troje młodych o kocich oczach zostało obciążonych czy też wybranych, jeśli ktoś woli takie określenie. Wtedy ujawnią się ich wszystkie możliwości i zdolności.

Dopiero tego dnia będzie można po raz pierwszy zobaczyć ślad stopy Szatana.

Na razie dzień ów pokrywała jeszcze zasłona nieznanej przyszłości.

Najchętniej Villemo wybrałaby się w drogę konno, byłaby jednak wówczas zanadto widoczna. Lepiej trzymać się ziemi.

Na własnych nogach przemykała więc skrajem lasu, a wkrótce dotarła do szerokiego duktu. Podobnie jak Sol Villemo zupełnie się nie bała leśnej gęstwiny. Na plecach niosła tłumoczek z jedzeniem i ubrana była ciepło, czymże więc miałaby się martwić?

Mogło się okazać, że wyprawa jest całkiem niepotrzebna. Nie istniała przecież żadna gwarancja, że Eldar ukrywa się na Bagnach Wisielca.

Ale jedyna Barbro, o jakiej Villemo słyszała, mieszkała kiedyś właśnie tam. I bez wątpienia lepiej brzmiało, że szukał schronienia w domu starej, zresztą już dawno zmarłej kobiety, niż gdyby miał się udać do jakiejś młodej dziewczyny.

Dużo przyjemniej było o tym myśleć! Villemo uznała, że tak właśnie musiał postąpić.

Choć przez całą drogę niemal biegła, dzień płynął nieubłaganie. Ciemność nastaje wcześnie o tej porze roku, trzeba się spieszyć, jeżeli chce się przed nocą dotrzeć do celu.

W Moberg musiała wypytywać o drogę.

Na Bagnach Wisielca…? Nie, nikt tam nie mieszka a Barbro umarła już dawno temu.

Tak, ale Villemo idzie tam za interesem.

To okropne miejsce! Czego ona tam szuka?

Musi zabrać pozostawiony sprzęt rybacki.

Słyszane to rzeczy? Wysyłać młodą dziewczynę w taką drogę?

A dlaczego to się tak nazywa, Bagna Wisielca?

O, to taka stara gadka. Ale pewnie prawdziwa. Że kiedy pierwsi ludzie przybyli nad jezioro – bo to rybna woda – na drzewie, w lesie, wisiał trup. Nikt nie umiał powiedzieć, skąd się tam wziął. Ci ludzie się nie bali, więc go odcięli i odmówili jakieś zaklęcia nad żałosnymi szczątkami. Ale… Mimo to trup pokazywał się jeszcze i potem, co jakiś czas, i teraz też, tak ludzie gadają. Kiedy nastaną zimowe wichury, to tu, to tam, słychać czasem skrzypienie gałęzi pod ciężarem wisielca.

Że też Barbro się nie bała…

Nic o tym nie wiadomo. Ona była ostatnia z rodziny, która mieszkała na bagnach od niepamiętnych czasów.

Czy łatwo tam trafić? – dopytywała się Villemo.

Nie wiadomo, kiedyś była ścieżka przez mokradła, ale pewnie już dawno zarosła…

Villemo dygotała ze zniecierpliwienia. Opisy i wyjaśnienia przeciągały się. Musi przedostać się na drugą stronę wzgórza, a potem powinna…

Starała się wszystko spamiętać.

W końcu jednak znalazła się na szczycie wzgórza i spoglądała na ponurą, porosłą lasem dolinę. Pośrodku połyskiwało metalicznym blaskiem niewielkie jeziorko otoczone trzęsawiskiem. Z tej odległości nie mogła dostrzec nigdzie żadnych zabudowań, ale coś musiało się tam przecież znajdować, bo żadnej innej wody ani bagien nigdzie nie widziała.

Jeśli w ogóle jakieś resztki budynków jeszcze zostały. Właściwie od kiedy ta Barbro nie żyje? Mogła umrzeć tak dawno temu, że dom się po prostu rozpadł.

Słońce stało nisko nad horyzontem. Jeszcze chwila i zniknie na dobre. A jak wtedy Villemo odnajdzie ścieżkę już i teraz ledwie widoczną?

E, głupstwo! Jej drogi do Eldara nie może przesłonić mrok. Nie przeszkodzą jej żadne nieprzebyte zarośla, znikną wszelkie góry, doliny się wypełnią. Nie znająca lęku miłość Villemo wyrównywała wszystkie drogi, a tej miłości nic pokonać nie mogło!

A jeśli Eldara tam nie ma? A ona przedziera się ku porzuconemu przez Boga i ludzi miejscu o złej sławie gdzieś pośrodku niezmierzonych pustkowi?

Bagna Wisielca…

Zła była na siebie, że pytała, skąd pochodzi ta makabryczna nazwa. I o całą jej historię. Miejsca o tragicznej przeszłości zawsze robiły na Villemo głębokie wrażenie. Jak na przykład Głębia Marty na rzece, gdzie parę lat temu pewna dziewczyna, która popadła w tarapaty, rzuciła się do wody. Zresztą ludzie gadali, że ojciec dziecka jej w tym dopomógł. Albo górska hala, gdzie inna młoda dziewczyna została uduszona, z tych samych powodów, przez innego ojca dziecka, mężczyznę żonatego. Miało to miejsce bardzo dawno temu, lecz atmosfera grozy trwała tam nadal. Smutek i żal nad losem wszystkich tych dziewcząt, wykorzystywanych przez niegodziwców, a potem karanych za to, że przysparzają kłopotów dzielnym, silnym mężczyznom. Nieświadomie jednak ludzkie gadanie czyni owe nieszczęsne istoty w jakiś sposób nieśmiertelnymi. I hala, i głębia noszą ich imiona, mężczyzn natomiast zapomniano, ich imiona przepadły bez śladu.

Villemo znowu ruszyła przed siebie, szybko, w wyścigu ze słońcem, którego ostatnie promienie zabarwiały obłoki ognistą poświatą na tle zimnego, turkusowoniebieskiego jesiennego nieba. Chowało się już za las i na dolinę spływały długie, mroczne cienie.

Ścieżka…? Tak, widać ją wyraźnie. Schodziła tak ostro w dół, że Villemo, biegnąc bez wytchnienia, poczuła ból w kolanach.

W dole teren był równiejszy, ale straciła z oczu jezioro.

Robiło się coraz ciemniej… Jezioro musi być gdzieś na lewo. Grunt stawał się coraz bardziej podmokły, porosły brunatnozielonym mchem.

Ostatni błysk ognia na niebie zgasł. Villemo przeniknął dreszcz.

Szła we właściwą stronę, była na bagnach, co chwila spod jej stóp strzelały fontanny wody. Ścieżka stawała się też wyraźniejsza, przemieniła się w dróżkę, wydeptaną kiedyś pewnie przez bydło, które hodowano w gospodarstwie. Wiele lat musiało upłynąć od tamtych czasów. Nikt już tędy nie chodzi, nikt oprócz łosi i lisów.

Villemo znowu zadrżała. Ponownie znalazła się w lesie o prastarych drzewach. Miały wielkie, silne konary, jakby czekały, że ktoś zostanie na nich powieszony. A może tamten powiesił się sam?

Bagna Wisielca. Czy Villemo odważy się przejść przez ten las i przez te mokradła?

Ale co tam duchy! Czyż ona nie jest córką Ludzi Lodu?

No właśnie, jest. A oni widzą więcej niż inni.

Przestała się wahać. Zdecydowanie, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, szła przez leśne zarośla, szurając nogami.

Tam! Czy to nie ślad stopy na mchu? Ślad dużego męskiego buta? Musiała pochylić się bardzo nisko, by dokładnie obejrzeć ten ślad. Eldar?

On musi tu być!

Chyba że to wisielec wodzi ją po bagnie.

Nie dopuszczać do siebie takich myśli! Za żadną cenę! Mrużyła oczy, kontury się zamazywały, wszystko zlewało się w jedno, ale na szczęście wkrótce znalazła się na skraju lasu.

I wtedy zobaczyła jezioro, na wprost, tuż przed sobą, połyskliwe rozlewisko o brzegach porosłych mchem. Kwiaty wełnianki bielały jeszcze gdzieniegdzie w półmroku, a nieco dalej, w małych zatoczkach, jesienny przymrozek ścinał już wodę chrupką warstewką lodu, mieniącego się srebrzyście.

Villemo rozejrzała się.

Tam, w oddali, pod drzewami… A może to raczej wielki głaz…? Nie, to siedziba ludzka. Przynajmniej kiedyś nią była. Z boku widać resztki niedużej obórki.

Wszystko sprawiało wrażenie dojmującej pustki i osamotnienia.

A ślad buta? Czy to nie jakiś przypadkowy rybak przechodził tędy w ubiegłym tygodniu, w ubiegłym miesiącu, może wiosną?

Nagle cisza pustkowia spadła na nią jak dławiący, miażdżący ciężar. Eldara nigdy tu nie było. Nikt tu nie mieszkał od chwili, gdy samotna Barbro zmarła nie wiadomo jak dawno temu. Villemo poczuła się potwornie samotna, oddalona całe mile od ludzkich siedzib, bez możliwości odnalezienia domu w nocnym mroku, gdy dzikie zwierzęta czają się wśród drzew, zza których w każdej chwili wyłonić się może upiór – cień wisielca.

Загрузка...