ROZDZIAŁ I

Villemo, jedyne dziecko Gabrielli i Kaleba, ocknęła się o brzasku, bo ktoś rzucał kamykami w okno. Wyskoczyła z łóżka, ale zakręciło jej się w głowie i musiała się przytrzymać poręczy. Przywykła już do takich stanów, zresztą sama była winna temu, że głód ją dręczył i wysysał z niej wszystkie siły. Villemo wyrosła na młodą kobietę o niezłomnej woli.

Po wielu latach marnych urodzajów rok 1673 był w tej okolicy czasem prawdziwej nędzy. Elistrand, gdzie Villemo mieszkała, było zaopatrzone lepiej niż inne dwory i gospodarstwa w parafii; duży majątek miał spore zapasy. Villemo jednak była uparta. Jak długo mogła, starała się dzielić los z innymi i w ascetycznym odmawianiu sobie pokarmu znajdowała coś w rodzaju ponurego zadowolenia.

Skutki niedojadania zaczynały już być widoczne. Villemo miała siedemnaście lat i niezwykłą, fascynującą urodę, teraz jednak wyglądała na wynędzniałą. Jej jasne z rudym połyskiem włosy zmatowiały, a złocistozielone oczy jakby zapadły się. Skóra stała się niemal przezroczysta.

Cała postać promieniała jednak jakimś wewnętrznym ogniem, co czyniło przejmujące wrażenie. W niecierpliwych ruchach, jakby starała się powstrzymać w sobie coś gwałtownego, w gorączkowym sposobie mówienia, w pałających oczach – zawsze dawała o sobie znać ta jakaś groźna siła, zamknięta w niej niczym rozżarzona lawa w wulkanie.

Podeszła do okna. Na dworze stała Irmelin z Niklasem, o rok od niej starsi kuzyni z Grastensholm i Lipowej Alei.

Villemo dała znak, że zaraz zejdzie.

Pospiesznie i byle jak narzuciła ubranie. Nie zwracała zbyt wielkiej uwagi na swój wygląd. Dbała o czystość, ale na tym koniec. Gabriella często ubolewała nad bałaganiarstwem córki, ona zaś po prostu nie mogła sobie dać rady ze swoim pragnieniem życia, chęcią doznawania. Nie opuszczała jej dojmująca tęsknota za czymś, co ukrywało się jeszcze w przyszłości, za czymś cudownym, niezwykłym, czego tak bardzo chciała doświadczać. Kiedy ludzie mówili o miłości, wiedziała, że dla niej te słowa znaczą coś zupełnie innego niż dla nich. Dla niej miłość była uczuciem bezkompromisowym, któremu człowiek oddaje się cały, bez reszty, aż sam staje się tylko miłością. Nigdy jeszcze tego nie przeżyła, ale czekała…

Wybiegła na dziedziniec. Powietrze było zimne, miało się chyba na przymrozek. Pierwsze jesienne chłody nadchodziły niepostrzeżenie, nocą, pozostawiając rankiem cieniutką, chrupką warstewkę lodu na kałużach i zwarzone szronem źdźbła traw.

– Hej! – zawołała i po raz nie wiadomo już który stwierdziła, że Niklas stał się bardzo przystojnym młodzieńcem. I jaki pociągający z tymi skośnymi, połyskującymi złotym blaskiem oczami! – Co się stało? Dlaczegoście się zerwali tak rano?

– W nocy złodzieje zakradli się do Grgstensholm – wyjaśnił Niklas.

– Wcale mnie to nie dziwi. Szukali jedzenia?

– Chyba tak – potwierdziła Irmelin. – Ale nie zdążyli niczego zabrać.

– Co za idioci! – prychnęła Villemo. – Wiedzą przecież, że twój ojciec dzieli wszystko sprawiedliwie pomiędzy komorników i biednych chłopów. Wiadomo, kto to był?

– Mówią, że ludzie ze Svanskogen.

– O, tak, można się było domyśleć! Cóż za wypaczoną dumę noszą oni w sobie! Odmawiają przyjmowania od nas pomocy, a kraść to mogą. Ale dlaczego przyszliście do mnie?

– Ojciec pojechał do chorego, a mama położyła się wczoraj tak późno, że nie chciałam jej niepokoić. Pomyślałam więc, że moglibyśmy załatwić to sami – wyjaśniła Irmelin.

– Co załatwić?

– Wiesz, nasi ludzie strzelali do złodziei i trafili. Uważam, że powinniśmy pójść po śladach krwi.

– Chyba tak. Poczekajcie, wezmę kilka rzeczy, które mogą się przydać. Masz coś do opatrywania ran, Irmelin?

– Tak, wzięłam od ojca. Ale pospiesz się! Wydaje mi się, że oni obaj są ranni!

Villemo po chwili wróciła z dużym koszykiem i wszyscy troje pobiegli w stronę Grastensholm. Ona była najsłabsza, lecz zaciskała zęby i starała się nie zostawać w tyle. Irmelin z Grastensholm wyrosła na bardzo ładną, miłą dziewczynę dość krępej budowy, którą odziedziczyła po babce Irji, miała też łagodny, spokojny charakter tamtej. Była niewiarygodnie silna, podobnie zresztą jak Niklas, potomek Arego.

– Miałeś jakieś wiadomości od Dominika? – zapytała Villemo ciężko dysząc, gdy nieco zwolnili tempo. Z jej powodu, co do tego nie miała wątpliwości, choć oboje byli tak delikatni, że nie dali niczego po sobie poznać.

– Owszem – odparł Niklas. – Pisze, że przyjedzie do nas jesienią.

– Znakomicie! Miło będzie zobaczyć go znowu. To już trzy lata minęły, odkąd był tu po raz ostatni.

W głębi duszy jednak nie była zbyt pewna, czy odwiedziny kuzyna będą aż takie miłe. Dominik bowiem miał jakąś niepojętą zdolność wprawiania jej w zakłopotanie. W jego obecności zachowywała się beznadziejnie, stawała się nienaturalna.

Niklas mówił dalej:

– Tym razem przyjedzie sam. Jak wiesz, wuj Mikael i ciotka Anene bardzo przeżyli śmierć Marki Christiany w ubiegłym roku. A teraz także Gabriel Oxenstierna odszedł z tego świata. Oboje są bardzo przygnębieni i na razie nie chcą wyjeżdżać z domu.

Villemo pokiwała głową. Wiedziała, że kuzynka wuja Mikaela i jego ukochana przyjaciółka z czasów dzieciństwa, Marka Christiana, miała ciężką śmierć i życie nielekkie. Urodziła ośmioro dzieci i troje z nich straciła. Najmłodsze miało zaledwie dwa lata, gdy Marka Christiana zachorowała. Przez trzy lata leżała nieuleczalnie chora na zamku w Sztokholmie, zanim śmierć uwolniła ją od cierpień. Dominik musiał jej obiecać, że nigdy nie opuści tego z jej synów, którym często się opiekował i z którym razem dorastał: cztery lata od siebie młodszego Gabriela, syna marszałka Gabriela i wnuka admirała Gabriela Oxenstierny. Marka Christiana obawiała się o przyszłość tego chłopca. Nie został obdarzony ani takim charakterem, ani takimi talentami, by stać się równie wielkim jak ojciec czy dziadek. To zresztą nie miałoby dla niej specjalnego znaczenia. Szło o to, że chłopiec był bardzo chorowity.

Marka Christiana miała wspaniały pogrzeb w katedrze sztokholmskiej i spoczywała tam teraz u boku swego małżonka. Jej odejście okryło Mikaela głęboką żałobą.

Tak więc Dominik miał przyjechać sam! Wspaniałe, podniecające wiadomości! Dla Villemo wszystko było podniecające. Także ta dzisiejsza wyprawa o świcie w poszukiwaniu rannych złodziei ze Svartskogen.

Żeby tylko nie czuła się tak okropnie zmęczona! Nogi nie chciały jej nieść, a serce biło ledwo, ledwo.

Tymczasem doszli do Grastensholm i, wypatrując krwawych śladów, ruszyli w stronę lasu. Choć krew przeważnie już wsiąkła w mech i leśne poszycie, nietrudno było śledzić trop. Wkrótce też znaleźli jednego ze złodziei pod drzewem, leżącego wprost na ziemi.

– On nie żyje! – zawołał Niklas przerażony. – To straszne.

Stali bez słowa i wszyscy troje myśleli o tym samym: ta nie kończąca się, toczona w zawziętym milczeniu walka pomiędzy Grastensholm i Svanskogen przerodziła się oto w krwawą zemstę. Nienawiść do Ludzi Lodu stanie się teraz jeszcze większa.

Znali tego blisko czterdziestoletniego mężczyznę. Był to drań, po prostu nędznik, ale przecież żadne śmierci mu nie życzyło!

– Zostawmy go na razie, niech tu leży – powiedziała Villemo. – Krwawe ślady prowadzą dalej. Musimy się spieszyć, żeby nie mieć jeszcze jednego życia na sumieniu.

– Na sumieniu? To przecież nie nasza wina, śmierć tego tutaj – obruszył się Niklas.

– Oczywiście, że nie – potwierdziła Irmelin, gdy szli już dalej. – Ale ci dwaj nasi ludzie za bardzo lubią strzelać. Dostali już ostrą reprymendę, że się tak pospieszyli, a pewnie dojdzie i do sądu.

– Bronili przecież majątku – próbował ich usprawiedliwiać Niklas. – Chociaż masz rację, nie można przesadzać.

Szli przez gęsty las sosnowy o wilgotnym podłożu, przedzierając się wśród rosochatych gałęzi. Ich przyciszone głosy dudniły głucho. Jedyne co do nich poza tym docierało, to jakiś szelest od czasu do czasu. Jakby spłoszona wiewiórka albo ptak…

Villemo spoglądała ukradkiem na wypatrującego śladów Niklasa. Z niewyraźnym uśmiechem wspominała ostatnią noc świętojańską. Jak stała przy ognisku na wzgórzu pomiędzy Grastensholm a Lipową Aleją i wpatrzona w płomienie obserwowała niezwykłą grę barw. I jak ją nagle jakiś diabeł podkusił, że spytała Niklasa, czy by ją odprowadził do domu, bo ona boi się ciemności.

Już wtedy spojrzał na nią zdziwiony, bo Villemo raczej nie była znana jako ktoś, kto boi się sam chodzić po nocy. Jeszcze bardziej się zdumiał, gdy weszli w jałowcowe zarośla niedaleko Elistrand.

„Pocałuj mnie, Niklas” – zawołała roześmiana. „Dlaczego, na Boga, miałbym to zrobić?” – spytał zaskoczony. „Bez żadnego specjalnego powodu – odparła. – Tylko dlatego, że chciałabym zobaczyć, jak to jest”. „Ty nie jesteś całkiem mądra, Villemo!” – brzmiała odpowiedź. Odwróciła się więc na pięcie i poszła. „Nie, to nie”. „Villemo, poczekaj!” „Taak?” – odparła przeciągle i wyczekująco. On zaczął się jąkać. „Może… może ja też miałbym ochotę zobaczyć, jak to jest…” „Świetnie!” „Ale to nic nie znaczy, pamiętaj!” „Oczywiście, że nie, Niklas!”

Ostrożnie odnaleźli się w mroku jak młodzi ludzie wszystkich czasów, którzy podejmują eksperyment pierwszego pocałunku. To była gra, udawali, że są w sobie zakochani, dotykali się nawzajem wargami. „Mmm… kocham cię, kocham cię” – mruczała Villemo w kark Niklasa. Spojrzał na nią przestraszony. „Naprawdę tak myślisz?” „Ech, ty głuptasie, teraz wszystko popsułeś! – prychnęła. – Ja się tylko na tobie wprawiam, nie rozumiesz tego?” Przez chwilę robił wrażenie naburmuszonego, po czym znowu podjął zabawę. A gdy teraz on szeptał do niej „kocham cię”, pojęła, dlaczego poprzednio tak zareagował. Bo tym razem prawie uwierzyła, że on naprawdę myśli to, co mówi. Poczuła gniew, że Niklas nadużywa takich świętych słów, a jednocześnie zawód, że to tylko zabawa. Mimo to przeniknął ją leciutki dreszcz podniecenia. „Ile serca wkładasz w tę zabawę… – szepnęła. – Kogo masz na myśli?” „Nic cię to nie powinno obchodzić. A ty? Ty sama też jesteś bardzo przejęta. O kim ty myślisz?” „Nie, ja… – odparła Villemo niepewnie. – O nikim nie myślę. Jest mi po prostu przyjemnie.” „Mmm – potwierdził Niklas. I nagle oświadczył: – To okropnie głupia zabawa! Nigdy więcej nie będziemy tego robić!” Puścił ją tak gwałtownie, że się zatoczyła. „Ale było przyjemnie!” – parsknęła. „Diablo przyjemnie – potwierdził. – Ale teraz koniec. I wracaj sobie sama do domu!” – zawołał i zniknął.

Villemo poszła, przepełniona jakąś nową, buzującą radością.

– Tutaj widzę świeży ślad – powiedziała Irmelin i Villemo wróciła do rzeczywistości.

Zaledwie po paru krokach napotkali drugiego zbiega. Leżał na ziemi z pobladłą twarzą, włosami pozlepianymi potem i zaciskał zęby z bólu.

– O Boże, to Eldar – mruknął Niklas. – Źle trafiliśmy!

– Wygląda na to, że on trafił jeszcze gorzej – powiedziała Villemo.

To był ten sam chłopiec ze Svanskogen, którego kiedyś, przed wieloma laty, spotkali na drodze niedaleko Grastensholm. Wiedzieli, że on i jego siostra Gudrun zioną zapiekłą nienawiścią do Ludzi Lodu. Zwłaszcza siostra. Tamten zabity był kuzynem ich ojca czy coś w tym rodzaju. Stosunki pokrewieństwa w Svartskogen były niebywale skomplikowane, ale agresywność cechowała wszystkich.

Villemo nie spotykała Eldara od kilku lat, a zresztą nigdy nie widziała go z tak bliska.

I taka jestem chuda, pomyślała zakłopotana całkiem bez powodu.

Teraz Eldar był muskularnym dorosłym mężczyzną lat około dwudziestu pięciu, o popielatoblond włosach i wąskich, lodowato patrzących jasnych oczach. Wszyscy ze Svartskogen mieli w sobie coś dzikiego i Eldar nie stanowił pod tym względem wyjątku. W jego wzroku dawał się dostrzec jakiś niepokojący błysk, jak u dzikiego zwierza, i Villemo wpatrywała się weń zafascynowana, choć tego nie chciała. Uważała, że jest wprost nieprzyzwoicie przystojny, z naciskiem na nieprzyzwoicie.

Gdy Eldar zobaczył nadchodzących, próbował odwrócić się do nich plecami. Na jego pełnej nienawiści twarzy teraz odmalowała się gorycz.

Łagodna Irmelin zapytała:

– Dlaczego to zrobiliście? Mogliśmy wam pomóc, wystarczyło tylko powiedzieć!

– Myślicie, że przyjmiemy pomoc od jakiegoś diabelskiego pomiotu? – syknął przez zęby.

– Ale kraść możecie? – odcięła się Villemo.

– Nasi krewni konają z głodu – rzucił w odpowiedzi. – A wy pochowaliście jedzenie dla siebie.

– Nie zrobiliśmy tego – odparł Niklas. – Wiesz o tym bardzo dobrze. Zapytaj którego chcesz komornika. Tylko że wy jesteście piekielnie uparci i nie chcecie przyjąć tego, co się wam należy. Przecież Svartskogen jest częścią Grastensholm.

Ranny ledwo był w stanie mówić z powodu bólu i utraty krwi, lecz z jego oczu sypały się skry.

Jakim sposobem macie jeszcze jedzenie? Chyba zawarliście pakt z diabłem, co? Ale za takie rzeczy się płaci. Po śmierci.

– Głupstwa wygadujesz – odparł Niklas i przykucnął, by go zbadać.

Eldar szarpnął się gwałtownie do tyłu.

– Wystarczy popatrzeć na wasze oczy – powiedział z nienawiścią. – Na jej – dodał, wskazując Villemo. – Czy to normalne mieć takie oczy?

– W naszym rodzie, tak.

– O, tak! Wszyscy wiedzą, skąd wzięli się Ludzie Lodu!

Villemo w ogóle tego nie słuchała. Przejęta wpatrywała się w to muskularne ciało, napinające się w udręce.

– Wygląda na to, że kość została uszkodzona. But jest przestrzelony.

– Trzymajcie przy sobie te wasze brudne łapy! Sam dam sobie radę.

– Tak, właśnie widzę – rzekła Villemo spokojnie: Czy sytuacja u was w domu jest bardzo poważna?

– Idźcie do diabła!

– Czy nie mógłbyś porzucić na chwilę swojej niezłomnej dumy i pomyśleć trochę o innych? Ty nas mało obchodzisz, ale chcielibyśmy wiedzieć, jak mają się sprawy w Svanskogen.

Znowu zapłonął gniewem.

– Czy to nie wasza wina, że musieliśmy zrobić to, co zrobiliśmy?

– Tak? Nic nam o tym nie wiadomo – prowokowała Villemo.

Przymknął oczy.

– Już mówiłem, leżą i konają z głodu. Zeskrobują korę z drzew i jedzą. Larwy spod kory także zjadają.

– Nie wy jedni w okolicy – odparła Villemo. – Irmelin i ty, Niklasie, weźcie koszyk z jedzeniem i zanieście do Svartskogen. Ja tymczasem zajmę się tym krzykaczem.

Eldar próbował wstać.

– Nie chodźcie tam! Nie macie tam czego szukać!

– W porządku; wobec tego zaczekamy na ciebie. Leż spokojnie, tak… spróbujemy zdjąć ten but!

– Nie dotykajcie mnie! Nie dosyć bólu już nam sprawiliście?

Niklas starał się wyjaśnić:

– Naprawdę bardzo nam przykro z powodu śmierci twojego krewniaka. Znaleźliśmy go w lesie. Ludzie z Grastensholm nie mieli prawa do was strzelać.

– Jemu i tak lepiej – warknął Etdar. – Udało mu się. A ja pewnie zapłacę za to ręką. Od was pochodzi tylko zło. Zawsze tak było.

W oczach Villemo pojawił się wyraz zdecydowania.

– Posłuchaj no mnie, ty uparty koźle! Mój pradziadek skazał twojego pradziadka na śmierć za kazirodztwo. To było pięćdziesiąt lat temu. Uważasz, że nadal mamy się z tego powodu gryźć?

– On zrobił coś więcej. On odebrał nam majątek.

– Niczego takiego nie zrobił i dobrze o tym wiesz. Twój pradziadek tak nieudolnie prowadził swoje gospodarstwo, że w końcu poszło pod młotek. Mój pradziadek nie miał z tym nic wspólnego. Czy nie dał wam w zamian Svartskagen? Dał, bo żal mu było niewinnej rodziny. I Svartskogen wzięliście, więc o co ci chodzi?

– Dla niego to był drobiazg, a dzięki temu zostaliśmy uzależnieni od Grastensholm, nie zapominaj o tym, my, przedtem wolni gospodarze. On dobrze wiedział, jak nas upokorzyć!

– To jest taka okropna niesprawiedliwość wobec Irmelin i mojego drogiego pradziadka, Daga Meidena, że nie zamierzam ci odpowiadać. Podnieś nogę!

– Nigdy w życiu! Trzymajcie się ode mnie z daleka!

Villemo czuła, że za chwilę wybuchnie.

– Podnieś nogę, ty przeklęty idioto! – ryknęła, aż echo przetoczyło się po lesie. Sama uniosła jego ranną nogę i jednym szarpnięciem ściągnęła but: Eldar krzyknął z bólu i złości.

Z buta chlusnęła krew: Cała stopa Eldara pokryta była brązowoczerwoną zakrzepłą krwią.

Irmelin nabrała wody z pobliskiej sadzawki i starannie obmyła nogę, by można było obejrzeć ranę. Eldar nie stawiał już oporu, nie miał siły. Leżał na plecach, obolały i udręczony, i miotał przekleństwa nad ich głowami.

Niklas przez wiele lat bardzo starał się nie ujawniać przed ludźmi swoich uzdrowicielskich zdolności. Nie życzył sobie być obiektem uwielbienia jak święty, nie chciał też, by jego dom stał się celem pielgrzymek. Także i teraz nie przyłożył ręki do okaleczonej chudej stopy Eldara, którą dziewczęta opatrzyły jak umiały. Ten użalający się nad sobą nieszczęśnik wyzdrowieje bez niezwykłych talentów Niklasa.

Gdy krew została zatamowana, a rana opatrzona, zmusili Eldara, by wstał.

– Oprzyj się o Niklasa i o mnie – nakazała Villemo.

– Raczej mnie piekło pochłonie!

Słysząc to Villemo puściła go, tak że zwinął się z bólu i padł bezwładnie, ciskając na nią najgorsze przekleństwa.

Po chwili Irmelin z Niklasem spróbowali znowu go podnieść, a Irmelin zagadnęła przyjaźnie:

– Nie widywałam cię przez jakiś czas.

Eldar syknął jak kropla wody padająca w ognisko.

– To chyba nie takie dziwne. Nie było mnie w domu przez kilka lat.

– Siedziałeś w więzieniu? – Villemo nie mogła się powstrzymać od złośliwości.

Wąskie oczy Eldara rozbłysły.

– Wyobraź sobie, że nie. Czyż dorastające dzieci nie wyjeżdżają z domu, by zarobić na własne utrzymanie? Ale wy pewnie nie słyszeliście o czymś takim, rozpieszczone smarkacze! A teraz wróciłem do domu, bo tam, gdzie służyłem, nastała wielka bieda i nie dla wszystkich starczało jedzenia. A co tu zastałem? Dom pełen konających, którzy nikogo nie obchodzą!

– I wtedy uznałeś, że masz pełne prawo kraść? Czy nie byłoby prościej przyjść i powiedzieć, jak się sprawy mają?

Eldar przerwał swoją powolną wędrówkę w stronę domu. Wyprostował się i spojrzał na Villemo z góry.

– Wy naprawdę nigdy nie pojęliście, co to znaczy pochodzić ze Svartskogen?

– Owszem – odparła Villemo porywczo. – Duma i pycha, i nieliczenie się z nikim innym.

W tym momencie dostrzegła jednak w jego wzroku coś zupełnie nowego – pełne goryczy zmęczenie i rezygnację.

– Nie – rzekł cicho. – Nie, wy niczego nie pojęliście.

Ku swemu zdumieniu Villemo poczuła się winna.

W chwilę potem spośród drzew wyłoniła się niewielka leśna zagroda Svanskogen, Czarny Las.

Villemo nigdy tutaj nie była, widywała tylko tę zagrodę z daleka, ze wzgórz. Teraz mogła stwierdzić, że to niezłe gospodarstwo, większe niż zwyczajne zagrody komorników. Należało jednak do Grastensholm, a to oznaczało, że właściciele mają obowiązek pracować w określone dni dla swego chlebodawcy. Ludzie ze Svartskogen rzadko tę powinność wypełniali. Meidenowie mieli pełne prawo wyrzucić ich stąd, ale nie zamierzali tego robić. To nie w stylu Meidenów pozbawiać ludzi domu.

Za każdym razem gdy Villemo oglądała tę leśną zagrodę z któregoś ze swoich punktów obserwacyjnych, przenikał ją dreszcz. Wokół Svartskogen panowała jakaś dziwna, budząca grozę, nieprzyjemna atmosfera. Z rodzaju tych, o których otwarcie się nie mówi…

Wszyscy znali tę starą, paskudną historię o założycielu rodu, który cudzołożył z dwiema swoimi córkami, za co zapłacił głową. Ów zastrzelony dzisiaj, pozostawiony w lesie złodziej pochodził właśnie z linii zapoczątkowanej kazirodztwem starego. Eldar także był prawnukiem tamtego nędznika, lecz z innej, normalnej części rodu.

Villemo nie wiedziała, ani ilu ich wszystkich mieszka w Svartskogen, ani jak się ród rozgałęzia. Mówiono, że potomstwo będące owocem grzechu jest trochę dziwne. Ale, zdaniem Villemo, wszyscy oni byli dziwni.

Protoplasta posiadał duże gospodarstwo w sąsiedniej wsi, był więc niezależnym chłopem i mógł się równać z właścicielami Lipowej Alei. Doprowadził jednak do upadku majątku, który przeszedł w obce ręce, i teraz rodzina przyjęła nazwisko Svartskogen, od tej zagrody, którą im dali Meidenowie. Villemo słyszała jednak, że ludzie, którzy ich dawny majątek kupili, też są przez nich znienawidzeni. Oni zaś zostali odrzuceni przez całą parafię. Chociaż odrzuceni to niewłaściwe określenie. Sami przecież byli winni swojej izolacji.

Zawsze uważała, że to szumowiny, ale teraz nie była już tego taka pewna. Bo jakie miała prawo osądzać? Słowa Eldara sprawiły, że zaczęła wątpić. Czy nie o to mu chodziło, że ona, podobnie zresztą jak inni mieszkańcy parafii, krzywią się z niechęci i pomieszanego ze strachem obrzydzenia na myśl o czymś tak okropnym jak postępek ich pradziadka? Że potomstwo cierpieć musi za jego winy, dokładnie tak jak Ludzie Lodu cierpią za winy swojego przodka?

W przypływie współczucia i jakiejś wspólnoty losu zwróciła się do Eldara. I natrafiła na jego bezgraniczną wrogość. Ale czyż nie tego właśnie powinna się była spodziewać? To postawa obronna wobec osądu całej okolicy.

Przypomniała sobie spotkanie z Eldarem i jego siostrą Gudrun sprzed wielu lat. I przyjazne zaproszenie Irmelin, by poszli z nimi do Grastensholm na podwieczorek. Eldar się wahał i już prawie uległ, siostra jednak była nieustępliwa; to ona ostro przecięła jakąkolwiek możliwość nawiązania kontaktu.

A teraz Eldar był równie brutalny.

Czy to zresztą naprawdę takie dziwne?

Stał się niezmiernie przystojnym mężczyzną, temu zaprzeczyć nie mogła. Rozpalał w niej te szalone uczucia, które jej łagodni rodzice bezustannie starali się w niej stłumić. Wiedzieli bowiem, że to na ogół zapowiedź jakichś równie szalonych zachowań.

Tym razem jednak Villemo starała się trzymać w ryzach. Postanowiła być miła dla Eldara, niezależnie od tego, w jak bardzo wojowniczym nastroju on się znajduje.

Zatrzymał się na skraju lasu. Przed nimi leżały niskie zabudowania Svanskogen. Chwyciwszy się gałęzi, co pozwoliło mu stanąć prosto, powiedział:

– Teraz możecie iść do diabła. Dam sobie sam radę.

Villemo natychmiast zapomniała o swoich szlachetnych zamiarach, że będzie dla niego miła.

– Jak sobie życzysz – powiedziała złośliwie, bo widziała, że bez pomocy daleko nie zajdzie. – Tu jest koszyk z jedzeniem dla twojej rodziny.

– Nie chcemy ani okruszyny z waszego zgniłego żarcia! – zawołał gniewnie.

– Oczywiście – szydziła Villemo. – Pewnie powinniśmy się odwrócić, to byś ukradł koszyk. Wtedy byłoby dobrze, prawda?

– Ty złośliwa krowo! – wysyczał przez zęby. – Biedny ten głupiec, który się z tobą ożeni!

– Tym razem nie trafiłeś, bo nie mam zamiaru wychodzić za mąż. A już ty w żadnym razie nie musisz się martwić, jesteś ostatnim, o którym mogłabym pomyśleć.

– O, niech mnie Bóg broni! To… – Zrobił się jeszcze bledszy niż był, ręka trzymająca gałąź drżała z wysiłku i Niklas ledwo zdążył go podtrzymać, żeby nie upadł. Eldar opuścił jednak na chwilę zło tego świata. Stracił przytomność.

– Zbyt duży upływ krwi – stwierdził Niklas. – I prawdopodobnie zbyt mało jedzenia.

– Co mamy robić? – zastanawiała się Irmelin.

– Zostawmy go, niech leży! Mamy teraz możliwość zająć się pozostałymi.

– Powinniśmy tam wejść?

– O ile zrozumiałam, oni są zupełnie wyczerpani. Chodźmy!

– Szkoda, że nie wzięliśmy ze sobą więcej jedzenia – westchnęła Irmelin. – Zupełnie o tym nie pomyślałam.

– Możemy jutro przywieźć trochę mąki – powiedział Niklas. – Żeby sobie mogli chleba upiec.

Bardzo niepewnie zbliżali się do zabudowań. Żadne nie mogłoby zaprzeczyć, że się wzdraga. Villemo przychodziły do głowy różne straszne myśli, że spotkają tam jakieś okropne kaleki albo nic nie rozumiejących idiotów. To była ponura niesprawiedliwość tak myśleć. Zdawała sobie z tego sprawę, lecz powtarzane w okolicy plotki zabarwiały jej wyobraźnię.

Drzwi nie były zamknięte na klucz i weszli do mrocznej izby. Nikt z mieszkańców nie podnosił się już z posłania, tylko szczury umykały z piskiem.

Wiedzieli, że nędza w okolicy jest wielka, ale to, co tutaj zastali, przekraczało granice wyobraźni…

Zabawili około godziny. Ugotowali kaszy i mleka dla dzieci, a dorosłych próbowali karmić kwaśnym ciemnym chlebem. Spotykali tylko zmatowiałe, pozbawione wszelkiej nadziei spojrzenia, nikt nie odsyłał ich do diabła, ci ludzie ledwo byli w stanie poruszać wargami.

Gudrun była tu także, pełna wrogości, ale jedyne, na co było ją jeszcze stać, to odwrócić twarz do ściany. Villemo po prostu siłą zwróciła ją ku sobie i zmusiła do przełknięcia zupy. Gdy Gudrun poczuła smak jedzenia, zaniechała oporu.

Prześcielili łóżka, gdzie to było niezbędne, a gdy Niklas zobaczył niedużego wyrostka o ogromnych, niczego nie rozumiejących oczach i z paskudnymi ranami na całym ciele, odstąpił od swoich zasad i zaczął gładzić tę nieszczęsną istotę ciepłymi, delikatnymi dłońmi. Villemo patrzyła na niego i kiwała z uznaniem głową.

Nagle spostrzegła, że w progu stoi Eldar, trzymając się kurczowo futryny. Musiał tam stać już jakiś czas, bo zdawało jej się przed chwilą, że słyszy skrzypnięcie drzwi, ale zajęta nie spojrzała nawet w tamtą stronę.

Patrzył na Irmelin troskliwie pomagającą któremuś biedakowi ułożyć się w łóżku i nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Bardziej chyba zdumiało go to, że widzi Villemo w podobnej sytuacji. Może nie była wobec chorych zbyt troskliwa, ale nie potrzebował specjalnej przenikliwości, by zauważyć, że za jej ciętym słownictwem i szorstkim zachowaniem kryje się głębokie zrozumienie i współczucie dla cierpienia innych.

On sam nie był w stanie nikomu pomóc, jego siły zostały wyczerpane. Wszystko co mógł zrobić, to patrzeć, z uznaniem czy bez, tego nie potrafili ocenić. Przypuszczalnie i jedno, i drugie,

I wtedy zobaczył, że Villemo zachwiała się i przysiadła na krawędzi łóżka, drżąc na całym ciele.

– Co to? – zapytał szorstko. – Nie możesz znieść widoku nędzy?

Niklas podniósł głowę.

– Villemo jada tyle co ptak. Po to, by zapasy z Elistrand dzielić z innymi. Oddaje to, co jej samej jest niezbędne.

– No, no, popatrzcie – mruknął Eldar z grymasem, ale spojrzał na nią z wyraźnym podziwem.

Gdy skończyli, Irmelin zwróciła się do Eldara:

– Jutro rano przyślę do was woźnicę. Przywiezie wam jęczmiennej i żytniej mąki. Bądź tak miły i przyjmij to ze względu choćby na twoich krewnych!

Eldar patrzył jej uporczywie w oczy, jakby mierząc siły, w końcu skinął ponuro głową.

Zbierali się do wyjścia. Nie towarzyszyło im ani jedno słowo podzięki. Ale przecież nie po to tu przyszli.

Villemo pożegnała swoich przyjaciół po drodze. Nagle bardzo jej się zaczęło spieszyć do domu.

Chciała po prostu zacząć znowu jeść.

Gdy doszła do kościoła, zawahała się chwilę, po czym zawróciła i weszła na cmentarz.

W zamyśleniu minęła nagrobek Tengela i Silje. Villemo nie znała ich. Zatrzymała się natomiast przy innym kamieniu nagrobnym.

Prababka Liv…

Bardzo długo nikt w rodzinie nie mógł pojąć, że jej już nie ma. Przeżyła osiemdziesiąt pięć lat – niezwykły wiek. Villemo wspominała rozmowę z prababką, kiedy tamta nie wstawała już z łóżka. Jednego z ostatnich dni życia. Ona sama miała wtedy zaledwie dwanaście lat, lecz słowa babki zapamiętała na zawsze.

„Villemo – powiedziała wtedy Liv. – Ty wiesz, że jest was teraz w rodzie Ludzi Lodu troje obdarzonych złocistożółtymi, kocimi oczyma. Nie boję się zła, bo tym żadne z was nie zostało obciążone, ale wiem, że z was wszystkich tobie będzie najtrudniej”.

„Dlaczego, babciu?”

„Bo masz takie samo gorące serce i duszę jak moja nieszczęsna kuzynka i przybrana siostra Sol. Ona była dużo bardziej obciążona niż ty, ale jeśli chodzi o reakcje i charakter, to jesteście do siebie przerażająco podobne. Pomyśl zawsze co najmniej pięć razy, zanim coś zrobisz, Villemo! Łatwo stracić głowę, gdy ktoś tak się we wszystko angażuje jak ty. Jeśli uda ci się zachować równowagę, będziesz miała życie znacznie bogatsze niż większość ludzi.”

Villemo kiwała głową i serdecznie uściskała prababkę.

Kiedy wychodziła z pokoju chorej, usłyszała pełen niepokoju szept:

„Moja biedna, nieszczęsna mała! Niech Bóg będzie dla ciebie miłościwy!”

Prababka miała rację. Villemo już wtedy wiedziała, jak trudno jest zachować życiową równowagę. Zwłaszcza jeżeli ma się taką niepohamowaną ochotę rzucania się we wszelkie szaleństwa świata.

O nie, Niklas ani Dominik takich problemów nie mieli. Dlaczego oni tego uniknęli, a jej duszę wciąż dręczy niepokój? Niklas otrzymał dar w postaci uzdrawiających rąk. Niezwykły i bardzo pożyteczny dar. Dominik potrafi odczytywać, co kryje się w ludzkich duszach. Gdyby tak ona posiadała taką wspaniałą umiejętność! Jakie by wtedy życie mogło być interesujące! Zamiast tego została naznaczona tą jakąś bezgraniczną tęsknotą, tym rozdarciem pomiędzy chęciami a możliwością działania.

Villemo westchnęła i podeszła do kolejnego grobu.

TARALD MEIDEN 1601 – 1660. MAŁŻONKA IRJA MATTIASDATTER 1601 – I669.

Irja, babka Irmelin, także już odeszła z tego świata. W Grastensholm pozostało rozpaczliwie puste miejsce.

Rodzinie Lindów z Ludzi Lodu także całkiem niedawno przybył nowy grób. Matyldzie, żonie Branda, nie danym było się zestarzeć. I zawsze była za bardzo korpulentna. Gospodynią w Lipowej Alei została teraz drobna Eli, żona Andreasa i matka Niklasa.

Także w Danii babcia Cecylia została sama. Jej ukochany Alexander zmarł. Cecylia nie przyjeżdżała już tak często do Norwegii, miała ponad siedemdziesiąt lat, więc po śmierci Liv to Gabriella najczęściej jeździła w odwiedziny do matki. Teraz zresztą też tam byli oboje z Kalebem. Pojechali, by zdobyć trochę zboża dla Elistrand, i Villemo sama zajmowała się gospodarstwem. Prawdę mówiąc, robił to zarządca, ale ona jednak pełniła rolę gospodyni i to było ważne.

Wszystkie majątki przejęło młode pokolenie. Oprócz Cecylii ze starszych pozostał jeszcze tylko Brand. W Lipowej Alei nie było kłopotów z zachowaniem rodu. Żył Brand, jego syn Andreas z małżonką Eli i ich syn Niklas… Gorzej miały się sprawy w Grastensholm. Nie ulegało wątpliwości, że rodowe nazwisko Meidenów wygasa. Mattias i Hilda mieli tylko jedną córkę, Irmelin. Wyglądało na to, że będzie ona ostatnią baronówną Meiden, bo inni, nawet dalecy krewni i w Norwegii, i w Danii wymarli już dawno temu. Za jakiś czas ten stary baronowski ród przestanie istnieć.

Villemo spojrzała w stronę Lipowej Alei. Nie było tam już ani jednej z tych lip, które kiedyś posadził Tengel. Na ich miejscu rosły nowe, całkiem zwyczajne, niewinne drzewa.

Wraz ze śmiercią Liv skończyła się cała epoka. Epoka, która zaczęła się dawno temu w małej, odludnej górskiej dolinie w Trondelag. Villemo czuła jednak, że dziedzictwo nie wygasło. Ona sama jest jedną z tych, którzy je przenoszą. Nici wywodzące się z tamtej nieszczęsnej górskiej doliny stworzyły rozległą sieć. Dotarły tu, do okolic Akershus, do Gabrielshus w Danii i na szwedzki dwór królewski w Sztokholmie.

Były czasy, że członkowie rodu wędrowali daleko po świecie. A w każdym z nich tkwiło ziarenko złego dziedzictwa. Villemo chciała złożyć taką samą obietnicę, jaką kiedyś złożył Tengel: Nie przekaże dziedzictwa dalej. Nigdy nie wstąpi w związek małżeński.

Wiedziała jednak, że nie wolno jej tak myśleć. Rozumiała bowiem, że właśnie ona ma przekazać dalej także inne dziedzictwo.

Silje, którą wszyscy uważają za matkę rodu, miała jedyną córkę, Liv. Liv także miała tylko jedną córkę, Cecylię, matkę Gabrielli, która z kolei była matką Villemo. Tak więc było obowiązkiem Villemo postarać się urodzić córkę, praprawnuczkę Silje.

Ale ona bała się tego, nie chciała. Po części ze względu na przekleństwo, a po części dlatego, że była po prostu jeszcze za młoda na to, by myśleć o dziecku. Zdawało jej się to głupie i okropne i… nie! Nie chce i już!

Dobra mała Villemo nie dojrzała jeszcze do spotkania z dorosłym, podniecającym i pełnym napięć życiem. W rzeczywistości zaś ona sama ze swoim nienasyconym, nieodpowiedzialnym pragnieniem przygód stanowiła dla swego życia największe niebezpieczeństwo.

A te jej pobłyskujące żółtym blaskiem oczy, które tak martwiły całą rodzinę?

Wkrótce już miało się okazać, dlaczego właśnie oni troje: Niklas, Dominik i Villemo, przynieśli na świat takie oczy.

Загрузка...