ROZDZIAŁ IX

Niklas Lind z Ludzi Lodu wpadł galopem na dziedziniec twierdzy Akershus.

– Czy Dominik Lind z Ludzi Lodu jest tu jeszcze? – zapytał pełniącego wartę oficera.

– Ten ze Sztokholmu? Jest, oczywiście, ma wyjechać dopiero pojutrze. – Oficer uśmiechnął się. – Jesteście krewniakami? Poznaję po oczach.

– Na nic się zda zaprzeczać. To prawda.

Wkrótce potem kuzyni się spotkali.

– Niklas? Widzę, że nie żałowałeś konia. Co się stało? Chyba nic z wujem Brandem?

– Nie. Z Villemo.

Dominik zdrętwiał.

– Z Villemo? Co…?

– Zniknęła. Spójrz, wuj Kaleb dostał ten zwitek brzozowej kory wczoraj wieczorem.

Dominik czytał w milczeniu. Jego oczy pociemniały i przygasły.

– Och, moi kochani – szepnął. – Nie natrafiliście na żaden ślad?

– Owszem. Dziś rano był u wuja Kaleba wójt. Powiedział, że Villemo zadźgała nożem Monsa Wollera, a może raczej jego kompana, a Eldar Svanskogen tego drugiego. Zniknęli oboje, i ona, i Eldar.

Dominik zbladł.

– Eldar Svartskogen? Czy Villemo jest z nim?

– Na to wygląda – głos Niklasa nie brzmiał zbyt pewnie.

– Szukaliście w Svartskogen?

– Wczoraj byli tam ludzie wójta i starannie przeszukali zagrodę. Nie ma ich tam. Wszystko wskazuje jednak na to, że udział w tych niezrozumiałych wydarzeniach brało więcej osób. Wójt powiada, że on także stracił dwóch ludzi. Podejrzewa, że chodzi tu o tajny ruch powstańczy.

– I Villemo mogłaby być z tym ruchem związana?

– Albo mogła zostać zamieszana przypadkiem. Wuj Kaleb wyruszył już na poszukiwania, ale sam nie ma wielkich szans, a poza tym nie może zostawić dworu na łasce losu.

Dominik wygładził zwitek kory. Płonące żółtym blaskiem oczy wpatrywały się w pismo.

– Czy to prawda? To o gwałcicielach?

– Nic pewnego nie wiemy, ale po ludziach z Woller można się wszystkiego spodziewać.

– Po Eldarze Svartskogen także – powiedział Dominik i zacisnął wargi. Na jego twarzy pojawił się głęboki cień. – Villemo razem z tym… opryszkiem!

– Czy musisz już jechać?

– Do Szwecji? Oszalałeś? Przecież teraz nie mogę nigdzie jechać! Musimy pomóc wujowi Kalebowi. Wracam z tobą do Grastensholm. Tylko przekażę parę listów, do domu i do Jego Wysokości. Poczekasz na mnie?

– Tak, oczywiście.

Dominik oddał mu zapisany zwitek kory, który dotychczas ściskał w dłoni.

– Eldar Svartskogen – szepnął. – Niech Bóg ma w opiece naszą małą Villemo!

Villemo usiadła na łóżku. Jak zwykle zmarzły jej stopy i chyba to ją obudziło.

Gdy jednak rozbudziła się na dobre, coś zupełnie innego przyciągnęło jej uwagę. Jakieś dźwięki…

Dopiero zaczynało świtać, co bardziej wyczuwała niż widziała, bo pokój nie miał okna. Dźwięki docierały z zewnątrz.

Wstała po cichutku, uderzyła się w palec od nogi o łóżko i jęknęła z bólu. Villemo zawsze reagowała złością, kiedy się uderzyła. Szczególnie wrażliwe miała palce u nóg i głowę. Wiedziała, że to prymitywne tak się złościć, ale nic nie mogła na to poradzić. Odsunęła kawałek deski zasłaniający wywietrznik. Wilgotny nocny wiatr wionął jej w twarz. Tydzień już minął od dnia, gdy przyszła do tego dworu.

Na zewnątrz było dość ciemno, szary brzask dopiero się zbliżał. Wszystko tonęło w półmroku, wciąż bardziej jeszcze po stronie nocy niż po stronie dnia. Dwór pogrążony był w ciszy, ale z kuchennego okna, w tej samej części domu co jej pokój, sączyło się żółtawe światło i raz po raz przemykały jakieś cienie, jakby ktoś przechodził koło okna.

Villemo wytężała wzrok, drżąc coraz bardziej z zimna. A tam co? Co to się porusza pomiędzy domami?

Jakieś postacie?

A może…

Tak, to ludzie! Długi szereg ludzi. I to stamtąd dochodzi ten dźwięk. Rytmiczne, przeciągłe, żałosne zawodzenie.

Nagle jedna z postaci wydała z siebie krótki bolesny jęk, zagłuszony natychmiast przez jakiś wściekły głos.

Villemo wpatrywała się z uwagą, lecz mimo to nie widziała wyraźnie.

Ludzi było wielu, policzyć jednak nie mogła, zresztą szli nie zatrzymując się, aż zniknęli między zabudowaniami.

Villemo chciała się dowiedzieć czegoś więcej. Naciągnęła pospiesznie spódnicę i buty i wymknęła się na dwór przez tylne drzwi za kuchnią.

Dokąd ci ludzie szli? Który to dom…? Próbowała się zorientować z tego miejsca, w którym się teraz znalazła.

W tym samym czasie także Eldar ocknął się ze swego niespokojnego snu. Niewiele spał tej nocy. Zapadał tylko na krótkie chwile w drzemkę, z której budziły go wkrótce przesycone erotyką marzenia. Wciąż powracał ten sam obraz – jakaś piękna, niewinna rusałka wabiła go do siebie, zachęcała, by ją gonił. Raz już, już, prawie udało mu się ją złapać, gdy nagle pojawił się skądś archanioł z mieczem i oddzielił go od zjawy. Oczy anioła płonęły żółtym blaskiem. Te oczy i czarne włosy przypominały tego… tego Szweda… jak mu tam, jej kuzyna.

Również Eldar coś słyszał, ale było to znacznie bardziej nieokreślone. Nie umiałby powiedzieć, co popchnęło go do okna. Ale właśnie gdy przez nie wyjrzał, drobna figurka wymknęła się przez kuchenne drzwi dużego domu. Postała chwilę, a potem ruszyła ostrożnie przez dziedziniec. Zbliżała się powoli, w końcu przeszła pod jego oknem.

To Villemo! Eldar narzucił na siebie, co miał pod ręką, i wyszedł na dwór cichutko, by nie budzić służących śpiących w izbie obok…

Serce Villemo tłukło się w piersi jak szalone. Przystanęła za narożnikiem jakiegoś budynku, rozpoznała, że to pralnia, i rozglądała się uważnie wokół. W tej samej chwili ktoś zaszedł ją z tyłu i zasłonił jej usta dłonią.

– Ciii – szepnął Eldar. – Co tu robisz?

Jej oczy w półmroku były ogromne. Boże, zmiłuj się, pomyślał Eldar. Ona nie ma nic pod spodem. Wszystkie jego męskie instynkty, i tak już dramatycznie pobudzone po męczących snach, ożyły z wielką siłą.

Villemo, niema, pokazywała z przejęciem coś za pralnią. Położyła palec na ustach, nakazując mu milczenie.

– Zaczekaj tu – szepnął Eldar.

O, nie! Nie Villemo! Gdy prześlizgiwał się pod ścianą, ona szła krok w krok za nim jak cień, ale dla pewności odszukała w mroku jego rękę. Choć było mu z tym niewygodnie, ujął jej drżącą dłoń i zamknął w swojej, zastanawiając się jednocześnie, jak ma sobie tłumaczyć jej zachowanie. Jest odważna, czy zbyt naiwna, by pojmować niebezpieczeństwo?

Dłoń Villemo była tak drobna, że niemal zupełnie niknęła w jego dużej ręce. W stwardniałym sercu Eldara Svanskogen wzbudziło to nieznaną przedtem czułość.

Z początku trudno im było rozróżnić cokolwiek wśród domów i drzew na dziedzińcu. Wkrótce jednak ich oczom ukazała się jakaś dziwna procesja. Zatrzymała się dokładnie na wprost jednego z większych budynków. Villemo nie wiedziała, co się tam mieści, Eldar jednak rozpoznał stary lamus. Jakiś duży krzew zasłaniał ich oboje, tak że praktycznie byli zupełnie niewidoczni z miejsca, w którym przywarli do ściany pralni.

Villemo mocno, bardzo mocno ściskała rękę Eldara. On po chwili zdobył się na odwagę, rozluźnił uścisk i objął ramieniem jej prawie nagie barki. Tak była przejęta rozgrywającą się przed nimi sceną, że pozwoliła na to, a potem przytuliła się do Eldara, jakby szukając oparcia. Słyszała teraz, jak mocno wali mu serce, ale uznała, że to z napięcia, wywołanego tą nocną przygodą.

W budynku, który obserwowali, otworzyły się jakieś nisko umieszczone drzwi, najprawdopodobniej do piwnicy. Przytłumione głosy wydawały polecenia.

Teraz widzieli wyraźniej: po każdej stronie procesji stał jeden lub dwóch strażników, którzy kierowali pochylone postaci na dół, do piwnicy. Wyglądało na to, że są tam i kobiety, i mężczyźni. Villemo słyszała od czasu do czasu zdławione szlochy, którym natychmiast odpowiadał świst bicza.

Przytuliła się do Eldara.

– Widziałeś? – szepnęła, niczego nie pojmując.

Drzwi do piwnicy zostały zamknięte. Dwóch strażników zeszło na dół. Trzeci ruszył w stronę budynku, przy którym stali Eldar i Villemo.

– Ukucnij – szepnął Eldar.

Posłuchała natychmiast. Tkwili tak w kucki, niby przyklejeni do ściany, w śmiertelnej ciszy i – przynajmniej ona – w śmiertelnym przerażeniu.

Mężczyzna przeszedł obok. Gdy ich mijał, Villemo poznała, że to Syver, najbliższy pomocnik gospodarza.

Kiedy już zniknął w mroku, Villemo chciała wstać, bo zdrętwiałe kolana bolały ją dotkliwie, lecz Eldar przytrzymał ją. Drzwi do piwnicy otworzyły się i wyszli z niej dwaj pozostali strażnicy. Także oni minęli ten miłościwie osłaniający szpiegów krzew. Villemo czuła, jak dłoń Eldara zaciska się na jej ramieniu.

Strażnicy zniknęli, lecz on nie wstawał.

– To jeden ze służących i jego baba – szepnął.

Tak, Villemo także dostrzegła, że jedna z postaci nosiła spódnicę.

– To są dwa małżeństwa, ci zajmujący się stajnią i oborą – wyjaśnił Eldar. – Ale nigdy nie pracują wszyscy czworo jednocześnie. Sypiają na zmiany. Wszyscy są wstrętni.

– Zastanawiam się, jak oni zdołali utrzymać to w tajemnicy.

– Chyba nie zdołali. Ludzie w okolicy od dawna szepczą, że się tu dzieją dziwne rzeczy. Niejeden pewnie wie, co, ale nikt nie ma odwagi powiedzieć tego głośno.

– Co oni robią na polach tak późno jesienią? A na dodatek w nocy?

– Tobronn ma wiele dworów w okolicy. Pewno byli w jednym z nich. Pracowali w stajniach i oborach albo gdzie indziej, nie wiadomo.

– Co teraz zrobimy, Eldar?

– Jeszcze nie wiem. Najpierw muszę o tym poinformować mojego łącznika.

– A kto to jest?

– Ostrzyciel noży ze wsi. Przychodzi tu raz na dwa tygodnie.

– Nie możemy go sami odszukać wcześniej?

– Nie! Oszalałaś? Nie wolno nam się ujawnić! Myślę zresztą, że on się pokaże w najbliższych dniach. My tymczasem musimy zebrać jak najwięcej wiadomości.

– W jaki sposób?

Eldar zastanawiał się.

– W każdym razie muszę się dostać do tej piwnicy.

– Ja też! – wykrzyknęła Villemo.

Eldar uśmiechnął się nieznacznie. Teraz Villemo uświadomiła sobie, że jego ręka pieści jej nagie ramię. Delikatnie, bardzo delikatnie przesuwa się w górę i w dół.

Na chwilę przestała oddychać. Coś w niej było… coś, co zrodziło się w tym właśnie momencie. Czuła szum w głowie i mrowienie w całym ciele, ogarniało ją dziwne ciepło i ociężałość, jej świadomość koncentrowała się w jednym punkcie i nagle całe ciało przeniknął gorący dreszcz. Było to rozkoszne, a zarazem dręczące uczucie. Bliskość Eldara nabrała nieoczekiwanie ogromnego znaczenia. Poczuła, że wargi jej płoną.

Bezgłośnie chwytała powietrze.

Gdyby ją Eldar teraz pocałował, Villemo byłaby zupełnie bezbronna. On jednak nie dostrzegał, co się z nią dzieje. Nie wiedział, że właśnie teraz zbudził w tym dziecku kobietę.

Gdyby to jednak wiedział, to i tak trudno przewidzieć, jak by się zachował. Villemo córka Kaleba Elistrand należała do innego świata niż on i stanowiła dla niego tabu. Wiele wskazuje na to, że nie starałby się jej wykorzystać. Przestępstwo wobec niej mogłoby oznaczać koniec dla niego i dla życia jego rodziny w Svanskogen. On sam mógłby to znieść, lecz przecież matka i młodsze rodzeństwo rozpaczliwie potrzebują domu w Svartskogen. Przyczynić się do wyrzucenia ich po prostu na wiejską drogę, wszystkich tych małych dzieci… Nie, nie mógł tego zrobić.

Eldar był doświadczonym uwodzicielem, zawsze dostawał od kobiet to, czego pragnął. To uczyniło go cynicznym. I naprawdę myślał tak, jak mówił – że w kobiecie widzi tylko obiekt pożądania i nie warto się wysilać, by na przykład rozmawiać z kobietami. Kobiety nie mają mózgu, uważał, potrafią tylko chichotać i flirtować, i zawsze są chętne na widok przystojnego mężczyzny.

Villemo córka Kaleba była inna. Nie dlatego, iżby uważał, że ma więcej rozumu – chociaż wytrzeszczył oczy, kiedy zobaczył, że umie czytać i pisać. Nie, Villemo była przede wszystkim dzieckiem, i o tym on nigdy nie powinien zapominać. Uwieść dziecko z rodu Ludzi Lodu, jego gospodarzy… Nie, o czymś takim nie odważył się nawet myśleć. A poza tym musiał postępować bardzo delikatnie z tą bliską ubóstwienia adoracją, jaką mu okazywała. To było kłopotliwe, ale też bardzo mu pochlebiało. Z jakichś idiotycznych powodów pragnął, by nie dowiedziała się, jakim w gruncie rzeczy był draniem, że uważał wszystkie te kobiety, które zdobywał, za nadające się jedynie do takich pospiesznych, nie przynoszących satysfakcji stosunków, jakie dotychczas nawiązywał.

Musiał więc opanować pożądanie wobec tej małej istoty. Było ono niebezpieczne, bardzo niebezpieczne, bo Eldar Svanskogen należał do mężczyzn, którymi targają silne namiętności.

Villemo siedziała w milczeniu, próbując jakoś zapanować nad tym chaosem, który w niej narastał. O zdrętwiałych kolanach całkiem zapomniała.

Nieziemsko czysta, platoniczna miłość…? Trzeba jej powiedzieć: żegnaj!

„Nigdy nie wyjdę za mąż.” „Okropnie jest mieć dzieci.” „Nigdy nikogo nie będę kochać w ten głupi, obrzydliwy sposób jak…”

Wszystko to rozpadało się niczym domek z kart. Jakaż ona była dziecinna!

Teraz uświadomiła sobie także, jak dalece się myliła, kiedy twierdziła, że jej miłość będzie bezkompromisowa. Wierzyła, że to jej wrodzona cecha: umie postawić wszystko na jedną kartę, nie poczyni ustępstw w żadnej dziedzinie. A tu! Nawet się czegoś takiego nie domyślała! Tego gwałtownego, prymitywnego uczucia, które wzięło w posiadanie całe jej ciało. Z przerażającą jasnością dotarło do niej nagle, że to, co nazywała miłością, było jedynie zapowiedzią, nieśmiałym początkiem. Dopiero teraz jej miłość stawała się pełna. Wszechogarniająca.

Przeraziło ją to ponad wszelkie wyobrażenie. Villemo bowiem nie była Sol, pozbawioną wszelkich hamulców. Jeśli Sol chciała mieć jakiegoś mężczyznę w swoich objęciach, troszczyła się jedynie o to, by się tam znalazł, a potem spędzała z nim rozkoszne chwile bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

Villemo nie mogłaby zrobić niczego takiego, by jej dusza nie została rozdana na dwoje, pomiędzy miłość a szacunek dla domu i rodziny. Jej uczucia do Eldara mogły wprawdzie uczynić ją gotową na to, by dać mu wszystko, lecz potem płakałaby rzewnymi łzami z żalu. Ze względu na ojca i matkę i ze względu na wszystkich swoich kochanych krewnych i domowników.

Ta spontaniczna, pełna napięcia przygoda miłosna z Eldarem Svanskogen przestawała być zabawna. Nie odczuwała z nim więzi psychicznej ani wzajemnego zrozumienia w tym trudnym położeniu, nie potrafiła też się cieszyć widokiem jego fantastycznego ciała i twarzy. Bo po prostu od tej chwili nie chciała się tym rozkoszować.

Boże! Dobry Boże, tak bym chciała odzyskać moje dziecięce uczucia.

Drgnęła na dźwięk jego głosu:

– Ten, którego nazywasz pomocnikiem… Syver, wiesz… On jest rodzonym synem gospodarza Tobronn.

Zmusiła swój głos, by brzmiał normalnie.

– Synem gospodarza? – szepnęła zdumiona. – Do głowy by mi nie przyszło!

– Tak jednak jest. Słyszałem, jak służący ze sobą rozmawiali.

– On sam prawie się nie odzywa, toteż nigdy nie słyszałam, jak się zwraca do swoich rodziców. Czy oni mają więcej dzieci?

– Tak… Mają jeszcze córkę, wydaną za właściciela sąsiedniego majątku. I tak mi się wydaje, że mieli jeszcze dwoje, syna i córkę, ale o tym się wyraźnie nie mówi.

– Dlaczego?

– Tego nie wiem.

Nagle wstał pospiesznie i pociągnął ją za sobą. Dotyk jego silnej dłoni wywołał w Villemo kolejny dreszcz. Wszystko między nimi było teraz nowe, ale już nie tak pełne rozkosznego napięcia jak przedtem. Napięcie wprawdzie pozostało, ale jako nieprzyjemny skurcz odczuwany w całym ciele.

– Wracamy? – zapytał oschle. – Jesteś zbyt lekko ubrana, by stać tyle czasu na dworze. Uważaj tylko, żeby cię nikt nie zobaczył!

– Oczywiście.

W każdym razie okazywał troskliwość. Powinna być mu za to wdzięczna.

– Kiedy chcesz pójść do piwnicy? – pytała jakby nie chcąc zerwać jedynej więzi, łączącej ją z normalnym życiem.

– W każdym razie nie dzisiaj. Najpierw muszę porozmawiać z naszym łącznikiem, ostrzycielem noży. Może dowiem się czegoś więcej.

Po czym zniknął, pochłonął go mrok okrywający dziedziniec. Villemo wpatrywała się przed siebie, nie wiedząc co począć, pozbawiona swojej wielkiej życiowej iluzji. Naprawdę nie miała pojęcia, czy potrafi stawić czoło tej fizycznej stronie życia, której istnienie dopiero co sobie uświadomiła.

Wciąż pracowała w zamkniętych pomieszczeniach. Stara Berit nie mogła stanowić żadnego moralnego oparcia, bo trwała w takim przerażeniu, że nawet się do Villemo nie uśmiechała ze strachu, że gospodyni mogłaby to zauważyć. Poza tym była głucha jak pień. Villemo miała często wrażenie, że znalazła się w jakiejś pustej, izolowanej przestrzeni – ani się do kogo odezwać, ani kogo poprosić o radę w tych codziennych sprawach, którymi przyszło jej się zajmować. Rzeczy na ogół nieskomplikowane – jak porządnie wyszorować stół, gdzie czyścić nocniki gospodarzy – stanowiły dla niej problemy trudne do rozwiązania, gdyż nigdy niczym takim się nie zajmowała.

Nienawidziła tej pracy. Dobry Boże, myślała czasami, co ze mnie będzie kiedyś za gospodyni? Biedny ten mój mąż, jeżeli kiedykolwiek wyjdę za mąż. Ale poważnie w to wątpię. Bo ja przecież nie powinnam mieć dzieci, nie powinnam przekazywać dalej złego dziedzictwa. A Eldar… Po pierwsze, to Eldar mnie nie chce, a po drugie, to i ja nie jestem już taka pewna, czy chcę jego. W każdym razie nie w ten sposób, który kiedyś określiłam jako głupi i obrzydliwy. Teraz myśl o tym wszystkim po prostu mnie przeraża, bo zaczyna mi się to wydawać niezwykle nęcące.

Ze złością ustawiała na stole filiżanki i talerze, nie zwracając uwagi, czy robi to właściwie. Im więcej się o życiu wie, tym bardziej staje się ono niezrozumiałe, myślała zgnębiona.

Spotkania z Eldarem pod drzewem na dziedzińcu były jedynymi jaśniejszymi punktami w jej monotonnym życiu. Mogła wtedy przynajmniej porozmawiać. Ale i te chwile nie były już teraz łatwe. Nowa świadomość jego fizycznej obecności, jego niezwykła uwodzicielska siła i wszystko, do czego to mogło doprowadzić, krępowało ją ogromnie. Nigdy nie wiedziała, ile on się domyśla, ile rozumie, ale czasami miała wrażenie, że w jego oczach pojawił się jakiś nowy, pełen zadumy, a jednocześnie budzący lęk wyraz! W takich razach spuszczała wzrok i zaczynała gorączkowo rozprawiać o byle czym.

Raz udało jej się naprawdę powiedzieć coś rozsądnego.

– Eldar, jeżeli jest tak jak przypuszczamy, że oni tu uprawiają jakąś… no, jakąś formę niewolnictwa, bo ja jestem pewna, że te kobiety pracują nocami w kuchni, a mężczyźni w stajniach i oborach… To jak to się dzieje, że ty i ja chodzimy na wolności? Tamta czwórka, służący i służące, oni są zdecydowanie po stronie gospodarzy, stara Berit w żadnym razie nie jest niebezpieczna, ale my? Ty i ja? Jak oni znoszą naszą obecność?

– Po pierwsze, powiedziałem im, że pochodzimy z duńskiej rodziny i sprzyjamy Duńczykom. A po drugie, oni przecież muszą mieć kogoś w dzień do pracy, i w domu, i w obejściu. Nie chcą brać służących ze wsi, więc my zjawiliśmy się naprawdę jakby nas niebo zesłało. Nawet nie dlatego, że dla nich pracujemy, ale oni po prostu muszą mieć kogoś, żeby ludzie to widzieli. A w porównaniu z resztą dziennej służby jesteśmy nawet dość reprezentacyjni, w każdym razie ty.

– No, ty także – rzuciła jakby od niechcenia, na co on uśmiechnął się krzywo.

– Villemo, my mamy tu do wypełnienia misję – powiedział, podejmując po raz kolejny próbę oddziaływania na nią w kierunku, który uważał za właściwy. – Naród norweski jest na najlepszej drodze, by wyginąć, nie wiesz o tym? Czy uważasz, że język, którym się teraz mówi, to czysty, nasz, język norweski?

– A nie jest?

– Villemo, zastanów się!

Zamyśliła się.

– Tak, chyba masz rację – rzekła po chwili. – Zdumiewające, jak wiele wkradło się do naszego języka z duńskiego. Nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Eldar uśmiechał się ukradkiem. Tak oto wskazywał jej właściwą drogę.

– Oni zabrali nam tak wiele – powiedział. – Po prostu narzucili nam swoje obyczaje. Wprowadzają nowsze narzędzia, nowsze sposoby pracy, niby lepsze, ale to wpływa na nasze myślenie, na nasz gust, na wszystko…

– No, często wychodzi nam jednak na dobre – wtrąciła Villemo pospiesznie, próbując zachować lojalność także wobec drugiej strony.

– To nie o to chodzi. Chodzi o to, że zanika wszystko, co jest norweskie. Oni usiłują zrobić z nas Duńczyków, nie rozumiesz tego? Chcą, żeby Norwegia stała się małą, zaniedbaną duńską prowincją!

– Nie wolno do tego dopuścić – powiedziała buntowniczo. – Będziemy temu przeciwdziałać, i ty, i ja.

– No i jeszcze parę osób – mruknął pod nosem.

– Och, Eldar, wszystko jest tutaj takie okropne, tak strasznie źle się czuję i tęsknię do domu. Jestem od tego po prostu chora. Gdyby nie te miłe spotkania z tobą, na które czekam przez cały dzień, to nie wiem, co bym zrobiła. Uciekłabym stąd natychmiast!

– Tego ci nie wolno! – zawołał, przestraszony nie na żarty.

Wzrok Villemo natychmiast złagodniał.

Ostrzyciel noży przyszedł następnego dnia. Villemo widziała z okna pokoju na piętrze, że Eldar stoi przy nim z jakimiś nożami i z kosą. Rozmawiali ze sobą, naturalnie i bez pośpiechu, jak to mężczyźni na ogół czynią, wiedziała jednak, że omawiają sprawy nadzwyczaj poważne. Ale co konkretnie? Nawet pytać o to nie mogła. Dostrzegła, że Eldar na moment podwinął rękaw, jakby chciał obejrzeć ślady po ukąszeniu owada. Długo się nad tym zastanawiała.

Tego dnia nie mogła się z nim spotkać pod drzewem na dziedzińcu, co ją rozzłościło. Gospodarze mieli gości. Przyjechała córka z rodziną i różne ważne osoby, sami Duńczycy. Dom dosłownie stanął na głowie. Wszyscy biegali jak w ukropie.

Goście zjechali pod wieczór. Główną personą był, rzecz jasna, naczelnik dystryktu. Nie gubernator, bo takiego urzędu Akershus jeszcze wówczas nie miało. Funkcję tę pełnił sam namiestnik państwa, Ulryk Fryderyk Gyldenlove, lub jego zastępca Ove Juel. Naczelnik dystryktu był im podporządkowany, ale i tak była to bardzo wysoka godność.

Villemo, ta roztrzepana pokojówka, zrobiła przy stole furorę.

Przywykła już do tego, że goszczący w Tobrenn mężczyźni klepali ją po tyłku, kiedy podawała do stołu. Zresztą czynił to również gospodarz w chwilach, gdy małżonka spuściła go z oka. Villemo nauczyła się to ignorować. Przywykła też, że goście przyglądali się jej zwracającej uwagę twarzy ze zdziwieniem i zachwytem oraz do odrzucania ich bełkotliwych zaprosin, natrętnie szeptanych gdzieś w korytarzu, po kolacji.

Tego wieczoru jednak stało się coś szczególnego, co zresztą wyszło na dobre i jej, i Eldarowi. Jeden z panów, przyglądający jej się bez skrępowania, zapytał po duńsku, co to za pieczeń wniosła na półmisku. Mimo woli Villemo także odpowiedziała w czystej duńszczyźnie, języku, który opanowała biegle w czasie swoich długich pobytów u babci Cecylii i dziadka Alexandra w Gabrielshus.

Efekt był piorunujący.

– Macie państwo duńską pokojówkę? – zawołała jedna z pań.

– Owszem, zatrudniamy tylko właściwych ludzi – odparła gospodyni z pozoru obojętnie, lecz widać było, jak puszy się z dumy. – Ta mała i jej brat pochodzą z duńskiej rodziny. Prawda, Merete?

– Tak, proszę pani – odparła Villemo po duńsku i dygnęła. – Ale mój brat nie jeździł tak często do Danii jak ja i nie zna języka tak dobrze.

Wszyscy komentowali to z zadowoleniem, a gospodarze spoglądali na nią niemal z respektem

Villemo czuła się jak zdrajczyni. Kochała Danię, podobnie jak kochała Norwegię i zresztą także Szwecję, którą kilkakrotnie odwiedzała. A teraz musiała stawać przeciwko Duńczykom. To nie było sprawiedliwe.

Jakie to wszystko niepotrzebne, myślała. Ta cała wrogość.

Niechcący jednak sprawiła przyjemność swoim gospodarzom.

Córka właścicieli dworu była okropna.

Podobnie jak matka zaczesywała swoje czarne włosy do tyłu i wiązała, mocno naciągnięte, co wcale nie dodawało urody jej końskiej twarzy. Zachowywała się tak, jakby cały dom już do niej należał.

Jej brat Syver to złościł się na nią, to spoglądał z mimowolnym podziwem. Po obiedzie młoda dama krążyła po salonie i przyglądała się sprzętom.

– Muszę dostać te gobeliny – oświadczyła w pewnym momencie.

– One należą do Kristiny – wtrącił brat cierpko.

– Do Kristiny! – fuknęła siostra z obrzydzeniem. – Nigdy nie będą jej potrzebne. Matko, następnym razem je zabiorę.

– Oczywiście, moja droga – odparła matka, najwyraźniej podziwiająca córkę. – Gobelinów mamy pod dostatkiem.

Te ostatnie słowa przeznaczone były dla gości.

Kristina, pomyślała Villemo, nadstawiając uszu. To musi być ta siostra, o której się tu nie wspomina. Siostra w niełasce.

Zgodnie z tym, co mówił Eldar, powinien być jeszcze brat. Na jego temat to już naprawdę nikt się nigdy nawet nie zająknął. Ciekawe, gdzie on się podziewa?

Villemo miała właśnie podawać ciasto i wina po obiedzie, gdy wydarzyło się coś okropnego. Właściciel Tobrmnn wziął od niej kieliszek, słuchając jednocześnie naczelnika dystryktu, który mówił:

– Tak, dziękuję. Chętnie złożę państwu dłuższą wizytę przed świętami Bożego Narodzenia. W taki wieczór jak dzisiejszy nie mamy czasu porozmawiać spokojnie.

– Cieszymy się na pańską wizytę. – Gospodarz zniżył głos, gdy Villemo podeszła, by napełnić kieliszek naczelnika. – Słyszę, że zaczęły się jakieś niepokoje?

– Tak – potwierdził naczelnik spod imponujących rozmiarów peruki. – Jeden z moich wójtów ściga dwu morderców, których łączy się z pogłoskami o jakichś buntownikach, nie bardzo to wszystko kojarzę. A tu nie widziano ostatnio jakichś podejrzanych indywiduów?

– Morderców? Nie, nie przypuszczam.

– Jeden z nich ma mieć na imię Villemo. Około szesnastu lat. Bardzo niebezpieczny.

Villemo chlapnęła winem na podłogę. Na szczęście nikt tego nie zauważył. Stała, gotowa stąd zmykać na łeb na szyję, gdy gospodarz odparł:

– Taki młody? Villemo… Nic o takim chłopcu nie słyszałem.

Odetchnęła oszołomiona. Z pomocą przyszło jej to dziwne imię.

Owszem, zawsze wiedziała, że Villemo to imię rzadkie, które nadaje się i chłopcom, i dziewczętom. Podobnie jak Kai, a w obcych krajach na przykład Maria. Pewnie więcej jest takich imion.

W każdym razie teraz była za nie wdzięczna rodzicom z całego serca. W tym momencie po prostu je kochała. Nikt by nie skojarzył pokojówki Merete z groźnym mordercą Villemo.

W parafii Grastensholm Kaleb przyszedł do starego Branda z Lipowej Alei i ciężko opadł na krzesło. W ostatnich tygodniach postarzał się wyraźnie.

– Żadnych śladów? – zapytał Brand współczująco.

– Żadnych. Jakby ją ziemia pochłonęła. Nie, to okropne określenie, nie to chciałem powiedzieć.

– Napisałeś do Gabrielli?

– Jeszcze nie. Nie jestem w stanie. Wciąż mam nadzieję, że Villemo wróci do domu pierwsza. Ona jest moją jedyną córką, wuju Brandzie! Moim jedynym dzieckiem!

– Obiecała, że wróci do domu na wiosnę – delikatnie przypomniał mu Brand. – Zaufaj jej słowom!

– Ale ja nie mogę czekać! Nie mogę siedzieć z założonymi rękami, kiedy moja mała dziewczynka… Dlaczego nie daje znaku życia? Dlaczego? Bogu niech będą dzięki za Dominika i Niklasa! Szukają niestrudzenie. Irmelin także choć w węższym kręgu.

– Tak, to bardzo pięknie ze strony Dominika, że tak długo z nami został. Jaki to wspaniały chłopak, ten mój stryjeczny wnuk! Tarjei byłby z niego dumny!

– No właśnie. A poza tym sędzia uwolnił Villemo od podejrzenia o morderstwo. Uznał ostatecznie, że musiała działać w obronie koniecznej. A ona o tym nie wie! Nie wie, że nie musi się już ukrywać!

– W kraju narasta niepokój, chyba o tym wiesz?

– Wiem – potwierdził Kaleb, pocierając dłonią czoło. – Ludzie wójta są tacy nerwowi, że strzelają do wszystkiego, co się rusza. I w to miałaby Villemo być wplątana? Nie rozumiem. Jak ona by mogła…?

– Ja myślę, że ona właśnie dlatego się ukrywa – rzekł Brand zamyślony. – Oni ją zmuszają. Bo ze względu na morderstwo uwaga skierowana jest na nią, a ona wie za dużo o ruchu powstańczym. Nie uważasz, że tak może być?

– Możliwe. Tak, to chyba prawdopodobne.

– A nie zapominajmy, że Villemo ma w sobie wiele z Sol. Łatwo daje się ponieść uczuciom.

– Chyba nie żywi żadnych uczuć do tego wstrętnego Eldara Svartskogen? – wybuchnął Kaleb.

– Podczas remontu stajni wiele, niestety, na to wskazywało. Ale odkryliśmy to już po czasie, za późno. On jest niezwykle przystojnym mężczyzną, to musisz przyznać. Dokładnie taki romantyczny typ, jakiego żyjąca w nierzeczywistym świecie Villemo mogłaby szukać. Przecież to jeszcze dziecko i prawdopodobnie nie słyszała, co ludzie o nim gadają.

– Jeżeli on skrzywdził moją córkę, to ja go zabiję gołymi rękami!

– Myślę, że nie jest taki głupi – uspokoił go Brand. – To by go mogło za dużo kosztować.

Kaleb długo siedział w milczeniu. Potem wstał i podszedł do okna. Wzrok jego spoczął na nagich teraz drzewach w lipowej alei, lecz jakby ich nie widział.

– A co wam wiadomo o powstaniu, wuju Brandzie?

Stary westchnął.

– Nie za dużo. To jedynie, że ferment wśród ludności narasta. Ale tak było zawsze, raz tu, raz tam, lokalne bunty dość szybko wygasające. Choć teraz rzeczy wyglądają poważniej. Wójtowie stali się już naprawdę nieznośnie dokuczliwi. W ogóle urzędnicy rozpanoszyli się ponad wszelką miarę. Namiestnik państwa jest uczciwym człowiekiem. I to wyłącznie jemu trzeba zawdzięczać, że krwawe powstanie nie wybuchło już dawno.

– Tak – zgodził się Kaleb. – Ludzie go szanują. Ale nienawidzą wójtów. I pragną wolnej Norwegii.

– A ty byś nie chciał?

– Wszyscy byśmy chcieli. Ale nie poprzez gwałt.

– Tak. Masz rację. Chcemy uzyskać wolność w wyniku rokowań, chcemy się dogadać.

Brand zamyślił się na dłużej, a potem westchnął:

– Wygląda jednak na to, że nigdy do tego nie dojdzie.

– Co Dominik mówi na to wszystko? Jest bądź co bądź Szwedem i patrzy na sprawy z boku.

– On rzadko tu bywa. Bez przerwy w rozjazdach, szuka jakiegoś śladu Villemo. Ale kiedy był ostatnio, wspominał o powstaniu…

– Tak?

– Słyszał pogłoski, że powstańcy koncentrują siły wokół jakiegoś dworu w Romerike.

– To gdzieś bardzo daleko od nas. Ale dlaczego akurat tam?

– Tego dokładnie nie wiedział, ale wspominał coś o jakimś naczelniku dystryktu.

– Żaden naczelnik tam nie mieszka.

– Nie, ale ma przyjaciół.

– Jak się nazywa ten dwór?

– Dominik nie mówił. Zresztą wszystkie wiadomości były bardzo niepewne. W każdym razie pogłoski o powstaniu bardzo go niepokoją. Z powodu Villemo.

– To martwi nas wszystkich – westchnął Kaleb. – Gdybym tylko miał ją w domu, myślałbym spokojniej o tym powstaniu. A tak, nie mogę się uwolnić od lęku, że ona znalazła się w jakimś kotle czarownicy.

– Nic przecież nie wiemy – uspokajał go Brand. – A może ona w ogóle nie ma z tym nic wspólnego?

– Och, ma, niestety! Wiemy przecież, że Eldar Svartskogen jest członkiem sprzysiężenia. I choć bardzo bym nie chciał, to jestem prawie pewien, że moja mała Villemo jest razem z tym pozbawionym sumienia nędznikiem. Gdziekolwiek to jest.

– Niech Bóg ma ją w swojej opiece – westchnął Brand.

Загрузка...