ROZDZIAŁ XI

Był już dość późny wieczór, gdy Villemo wyszła z domu. Wiatr szarpnął drzwiami tak, że o mało jej nie przytrzasnęły. Na dworze panowały nieprzeniknione ciemności, ale gdyby nawet było jaśniej, to i tak nic by nie widziała, bo wiatr wściekle zacinał śniegiem i całkiem ją oślepiał.

Posuwała się do przodu po omacku wzdłuż ścian budynków.

Eldar już czekał w umówionym miejscu.

– Masz? – zapytał.

– Tak.

Wsunęła mu klucz w dłoń. Ciepło jego ręki odczuła przez chwilę jako jedyną pociechę w tym nieprzyjaznym świecie. Z jej samotnego serca wyrwało się spontaniczne wyznanie:

– Kocham cię, Eldarze.

– Daj spokój – odburknął. – Nie mam teraz czasu na pieszczoty. A poza tym jest za zimno.

Villemo zwiesiła głowę, milcząca i spłoszona. On także długo się nie odzywał.

– A teraz wróć do domu i połóż się – powiedział w końcu.

Villemo wyprostowała się.

– O, nie! Wielkie dzięki! – syknęła. – Było uzgodnione, że ja też pójdę. Dawno temu.

– Ale to niebezpieczne, to nie jest tak, jakby pójść na nieszpory!

– Dobrze o tym wiem. Czy cię kiedyś zawiodłam?

Nie, ale co się ze mną dzieje? pomyślał ze złością.

Głośno zaś powiedział:

– Nie. Przez cały czas zachowujesz się jak należy. No dobrze, chodź – ustąpił jakby w nagrodę. – Tylko żeby nie było na mnie, jak się coś stanie!

Villemo była zadowolona. Jak zawsze, kiedy dostała to, czego chciała.

Nawet w tych ciemnościach choć oko wykol dostrzegali, że ziemia jest biała. Od dawna już nocami mróz ściskał siarczysty.

Po omacku dotarli do drzwi piwnicy.

– Wybadałem zwyczaje służących. Przychodzą tu nie wcześniej niż gdzieś około trzeciej nad ranem. Mamy sporo czasu.

Skinęła głową, ale on przecież nie mógł tego widzieć. Wykrztusiła więc mocno schrypnięte „tak”.

Drzwi otworzyły się bezgłośnie, widocznie były dobrze naoliwione.

Buchnął na nich trudny do opisania smród. Villemo z największym wysiłkiem zmusiła się, by wejść do środka.

Wewnątrz panowała cisza, lecz z ciemności dochodziły szmery oddechów. Mimo woli przytuliła się do Eldara.

On zamknął drzwi i zapalił latarkę. Powoli światło rozjaśniało ponurą piwnicę. Ogień na kamiennym palenisku nie dawał zbyt dużo ciepła, nie rozpraszał też mroku, ale w świetle ich latarki wyłaniał się widok jak z koszmarnego snu.

Ze wszystkich kątów wlepiały się w nich jakieś przerażone oczy. Villemo poczuła, że płacz ją dławi, a łzy oślepiają.

– Eldar – wykrztusiła. – Przecież oni są… O, Boże! Boże, nie mogę na to patrzeć!

Przykucnęła, opierając się plecami o ścianę, i szlochała rozpaczliwie.

Eldar też nie był w stanie nic powiedzieć. Z trudem łapał powietrze.

Nieszczęsne istoty w piwnicy były poprzywiązywane łańcuchami do ścian niczym psy. Zaczęły się teraz kołysać niespokojnie w przód i w tył, wysuwały nogi, chcąc się zbliżyć do przybyłych.

– Czy jest tu ktoś, kto umie mówić? – zawołał Eldar, starając się przekrzyczeć hałas. Głos miał zachrypły, jakby go nie używał od stu lat.

– Ja. Ja umiem – wybełkotał mężczyzna w średnim wieku. – Ja tu jestem rządcą.

Eldar spojrzał w małe, wodnistoniebieskie oczka. Villemo opanowała się na tyle, że mogła wstać. Wierzchem dłoni wycierała zapłakane oczy.

– Posłuchaj mnie – powiedział Eldar do rządcy. – To bardzo ważne. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi. Pomożemy wam niedługo, ale jeszcze nie dzisiaj. Nie powiesz nikomu o tym?

– Nie, nikomu – zapewniał tamten z przejęciem. Małe uszy miał osadzone dziwnie nisko. Głowa, gdy się patrzyło z przodu, zdawała się okrągła jak księżyc w pełni, ale z tyłu była wyraźnie spłaszczona.

– A oni też niczego nie powiedzą?

– Oni nie rozumieją nic – odparł mężczyzna.

– Jak się nazywasz?

– Jens. Jestem tu rządcą. Rządcą.

– W porządku, Jens. Spróbujemy wam pomóc. A może ktoś potrzebuje pomocy zaraz? Cierpi bardziej?

Jens wskazał na młodego, wychudzonego chłopca w rogu.

– Noga go boli – powiedział, dziwnie przerywając słowa, w sposób jaki często charakteryzuje ludzi niedorozwiniętych. – Noga boli. Niedługo umrze, mówią diabły.

Żadne z nich nie miało wątpliwości, kim są te diabły.

– Możemy zobaczyć?

Podeszli do chłopca, który na wpół leżał, oparty o ścianę. Przyglądał im się przerażony. Villemo pochyliła się i pogładziła jego pokryty jasnym puchem policzek. Chłopiec wybuchnął głośnym płaczem, od którego serce się krajało.

– No, no – mruknął do niej Eldar. – Żadnych głupstw!

Kiedy zaczęli oglądać chorą nogę, płacz przeszedł w szloch. Chłopiec, podobnie zresztą jak wszyscy inni, był niewiarygodnie brudny. Kobiety wyglądały nieco lepiej, ale też one pracowały w kuchni.

Villemo starała się opanować mdłości. W tym ciasnym pomieszczeniu siedziało osiem, a może nawet dziesięć osób.

– Kajdany ranią mu nogę – powiedział Eldar. – A niech to diabli!

Noga była spuchnięta jak kłoda.

– Niewiele się tu da zrobić – mruknął. – Najlepiej zostawić biedaka w spokoju i niech będzie, co ma być!

– Nie! – zaprotestowała Villemo gwałtownie.

Eldar wzruszył ramionami i wyjął nóż.

Villemo poczuła, że jakaś ciężka ręka głaszcze ją po włosach. Spojrzała w górę i zobaczyła nad sobą kobietę z głową trzęsącą się niczym u kurczęcia. Uśmiechała się do niej bezzębnymi ustami, pełna podziwu. Villemo odpowiedziała jej także uśmiechem, choć z trudem układała wargi.

Jakiś mężczyzna też chciał dotknąć złocistych loków Villemo, ale kobieta odtrąciła go zazdrośnie. Większość trzymanych w pomieszczeniu nie mogła jej dosięgnąć, co Villemo uświadomiła sobie z niekłamaną ulgą, choć przecież serce jej krwawiło ze współczucia dla tych nieszczęśliwców. Ani na chwilę nie ustawał tłumiony beznadziejny płacz, płynący ze wszystkich stron i raniący ją boleśnie.

– Przytrzymaj go teraz – powiedział Eldar. – Jeżeli jesteś w stanie.

Schwyciła mocno, a Eldar uniósł nóż. Jedno szybkie cięcie. Rozpaczliwy krzyk chłopca przeszedł wkrótce w żałosny dziecięcy płacz. Z rany buchała najpierw ropa a potem krew. Villemo wzięła swój szalik, wytarła i osuszyła jak mogła ranę, a na koniec założyła prowizoryczny opatrunek. Chłopiec ucichł, przyglądał jej się z otwartymi ustami, w niemym podziwie.

– No, nieźle – mruknął Eldar z uznaniem.

Przywróciło jej to siły. W samą porę, bo już niewiele brakowało, a byłaby zemdlała.

Eldar schował opatrunek pod nogawkę spodni chłopca, tak by nie było widać szalika. Zresztą nikt by się już teraz nie domyślił, co to za szmata. Gdyby nawet służący odkryli opatrunek, nie skojarzyliby go z Villemo, ale ostrożność nigdy nie zawadzi.

– Uważam, że to, co robisz, to rzucanie pereł przed wieprze, ale…

– Zamilcz! – ucięła ostro. – Jeszcze jedno takie słowo, a powiem ci, kto tu jest naprawdę świnią!

Eldar rzucił jej spojrzenie pełne złości, ale nie powiedział nic. Villemo miała jednak wrażenie, że na jego policzkach pojawiły się rumieńce.

Przez cały czas kątem oka widziała, co robi mężczyzna po jej prawej stronie, który teraz otwarcie zaczął ją zaczepiać.

– Villemo, nie spoglądaj w prawo – przestrzegł ją półgłosem Eldar.

– Wiem. To nie ma znaczenia – odparła drwiącym głosem.

– Naprawdę dzielna z ciebie dziewczyna – powiedział z uznaniem Eldar.

Przyjęła te słowa z dumą. Wstała i podeszła do Jensa, czy raczej odwróciła się do niego. Stał tuż za nią, bo pomieszczenie było bardzo ciasne.

– Skończ z tym – upomniał Jens nie krępującego się niczym mężczyznę po prawej. – Nie widzisz, że tu są panie?

Ale to chyba właśnie damska wizyta działała na tamtego tak inspirująco.

Jens zwrócił się do Eldara i Villemo.

– On nie ma całkiem dobrze w głowie – wyjaśnił, co w tym pomieszczeniu zabrzmiało dość dziwnie. – To jest Malte Tobronn, myśli, że może robić, co chce, tylko dlatego, że jest właścicielem dworu.

– To syn gospodarza? – zapytał Eldar wstrząśnięty.

– Tak.

– O rany boskie! – mruczał Eldar, a Villemo też nie była w stanie zdobyć się na nic więcej.

– Jak myślisz, ile zachowali jeszcze rozsądku? – zapytała Eldara, wciąż czując jakby żelazną obręcz zaciskającą się wokół jej serca.

– Chyba sporo, bo w przeciwnym razie gospodarz nie miałby z nich żadnego pożytku. Z pewnością są dobrymi pracownikami, kiedy ktoś nimi kieruje. Ale żeby własnego syna! Mdli mnie, Villemo.

– Nie tylko ciebie. Nie mów mi już nigdy o nieszczęściu! Teraz wiem, jak to może być! Myślisz, że oni mogą o nas opowiedzieć?

– Nie. A w każdym razie nie tak, żeby ich ktoś zrozumiał. Ale Jens…

Zwrócił się znowu do niego:

– Pamiętaj, rządco, co ci powiedziałem: nikomu nie wolno nawet pisnąć, że tu byliśmy, dopóki nie przyjdziemy znowu. A wtedy wszyscy otrzymacie pomoc.

Jens kiwał z przejęciem głową.

– Kiedy przyjdziecie?

– Niedługo. Jeszcze nie dzisiaj, ale niedługo. Tylko nic nie mów!

– Nie, coś ty. Nic diabłom nie powiem.

Villemo była przez cały czas napięta jak struna. Wiedziała, że lada chwila może stracić panowanie nad sobą. W tak krótkim czasie zwaliło się na nią tyle nieludzkiego cierpienia, więcej niż człowiek jest w stanie ogarnąć.

– Chodźmy już – wykrztusiła.

W drzwiach pomachała im jeszcze ręką i wyszła. Piwnica była tak starannie izolowana, że błagalne jęki ucichły natychmiast, gdy tylko zamknęli drzwi. Nad nieszczęsnymi istotami wewnątrz znowu zamknęła się ciemność.

Sztywna jak kij szła za Eldarem aż do stajni, gdzie musieli się rozejść. Eldar przystanął.

– Masz taki nierówny oddech – rzekł pytająco.

Bez słowa przytuliła się do niego. Eldar nie należał do ludzi najwrażliwszych, ale teraz rozumiał. Objął ją mocno i przyciskał do siebie jej rozdygotane ciało. Dzwoniła zębami, jakby ją polano lodowatą wodą. Eldar nie wypowiedział słów, które przychodziły mu do głowy: że takich najlepiej by było pozbawić życia.

Nagle pojął, że spotkał oto wyższą kulturę niż ta, w której się wychował. Otworzył się przed nim świat innych ważności, w którym życie mierzy się nie tylko własną, egoistyczną miarą.

Milczał. I nie zrobił najmniejszego nierozważnego ruchu. Przytulał ją tylko mocniej do siebie i dotykał wargami jej pięknych włosów.

– Eldar, nie mogę tego znieść! – szepnęła w końcu. – Moja dusza nie jest w stanie godzić się na takie cierpienie, patrzeć na tyle zła, jakie czynią ci pozbawieni sumienia dranie. Przecież nikt nie zasługuje na takie traktowanie. A już najmniej oni, tacy bezbronni. Eldar, ja już nie mogę.

– Uwolnimy ich – obiecał ochrypłym głosem.

– Tak, koniecznie musimy to zrobić!

Uwolnimy, myślał Eldar zgnębiony. A co się potem z nimi stanie?

– Eldar, taki jesteś miły.

Boże, dopomóż mi, modlił się Eldar, spoglądając w jej zwróconą ku niemu twarz i jej niezwykłe, teraz zapłakane oczy.

– Och, tak szczerze jestem do ciebie przywiązana, Eldar – szepnęła.

Aż do tego dnia pocałunek był dla Eldara stratą czasu, lecz także niezbędnym przygotowaniem do przeżycia pełnego fizycznego zaspokojenia. Uważał zawsze pocałunki za męczące i niemęskie, po prostu mazgajowate. Ale teraz nie mógł się powstrzymać, właściwie nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co robi, jakby to nie on pochylił się nad Villemo z dziwną czułością i poszukał wargami jej ust. Zakręciło mu się w głowie, jakby wypił za dużo. Ona była cudowna. Cudowna. Przycisnął dziewczynę mocno do siebie, ale nieoczekiwanie wyślizgnęła się z jego objęć i zniknęła. Mógł się jedynie domyślać jej drobnej postaci skradającej się pod ścianami zabudowań.

Eldar Svartskogen został z pustymi rękami. Nigdy w całym swoim życiu nie czuł się taki biedny. Jakby otrzymał jakieś wielkie bogactwo i w tym samym momencie je utracił.

Nie wszyscy powstańcy zdążali do Romerike. Wielu zbierało się wokół swoich dowódców w pobliżu domu miejscowego wójta. Zbierali się i czekali.

Wkrótce miało się zacząć.

Czekali na sygnał.

Dwaj kuzyni z Lipowej Alei podróżowali samotnie. Jeszcze nie nawiązali kontaktu z żadną grupą powstańczą i zresztą wcale takich powiązań nie szukali. Oni pragnęli tylko dowiedzieć się czegoś nowego o Villemo. Jeśli w ogóle były jakieś nowe wiadomości na jej temat. Jeśli jeszcze żyła. Dotychczas nie znaleźli nigdzie pociechy, nikt ich nie utwierdził w przekonaniu, że nie należy tracić nadziei.

Wokół Tobronn jednak pętla już się zaciskała.

Wiele par oczu śledziło powóz zastępcy naczelnika dystryktu, gdy następnego dnia toczył się po drogach i traktach Romerike.

Podróżnych w powozie nie było wielu. Tylko przyboczny służący, pewnie kiepsko uzbrojony. Ten naczelnik mieszkał bowiem w pobliżu Christianii, gdzie panował spokój, nie podejrzewał więc żadnego niebezpieczeństwa.

Różne wieści rozchodzą się jednak szybko i docierają także do niepowołanych uszu. Ludzie Lodu słyszeli przecież o powstańczym sprzysiężeniu. Nic więc dziwnego, że wójtowie w Romerike też dowiadywali się tego i owego.

Naradzali się między sobą, co robić, a za pięć dwunasta oni także ruszyli ku Tobronn ze wszystkimi swoimi ludźmi.

Ale o tym powstańcy nie wiedzieli.

Nie wiedział też Eldar, któremu udało się zorganizować potajemne spotkanie z ostrzycielem noży.

Odbyli długą rozmowę. Eldar przekazał informacje Villemo o wizycie naczelnika i opowiedział o ich przerażającym odkryciu w piwnicy dla niewolników. Ostrzyciel noży specjalnie zdumiony nie był. Krążyły już różne pogłoski po okolicy, ale każdy przecież ma dosyć własnych zmartwień i nikomu nie pilno mieszać się do cudzych spraw. Nikt jednak nie przypuszczał, że niedorozwinięci pracownicy traktowani są w taki straszny sposób. I rodzony syn gospodarzy? Obrzydliwe! Ale nie takie dziwne.

Eldar otrzymał rozkazy. Gdy wrócił, zawiadomił Villemo.

Spotkali się po podwieczorku, jak zwykle na dziedzińcu, pod drzewem, nawiasem mówiąc był to jesion, choć to bez znaczenia. Pogoda nie poprawiła się, a raczej przeciwnie. Za dnia jeszcze się przynajmniej coś widziało mimo zadymki, ale zimno było przygnębiające.

Villemo miała za sobą trudną noc.

Pocałunek Eldara wciąż palił jej wargi, była pewna, że nigdy nie zdoła go zapomnieć. To było cudowne. A mimo to wolałaby, żeby jej nigdy nie pocałował. Nie mogła spać, nie była w stanie zebrać myśli. Ciało jej aż do bólu tęskniło za jego ciałem, rzucała się na posłaniu przez całą noc, a gdy tylko zapadała w drzemkę, natychmiast zaczynała śnić o nim. Jego brutalność odpychała ją, a zarazem pragnęła go z taką gwałtowną tęsknotą, którą tylko on mógł ugasić właśnie poprzez swoją brutalność.

O Boże, jęczała. Tak bym chciała znaleźć się znowu w Elistrand. Być znowu, jak dawniej, dziecinna i ufna, kłócić się i żartować z Dominikiem i Niklasem, z Irmelin, Tristanem i Leną, przytulać się do mamy i ojca, do babci Cecylii i dziadka Alexandra – och, nie, dziadek przecież nie żyje! Nie ma już na świecie mojego ukochanego, wspaniałego dziadka. Byłam z nim przez ostatnie tygodnie, wtedy, dwa lata temu. Był już bardzo stary, siedemdziesiąt pięć lat. Prosił, bym była dobra dla mamy i ojca, a co ja zrobiłam? Villemo zaczęła gorzko płakać i na jakiś czas straciła poczucie, gdzie się znajduje. Gdy zaś uświadomiła sobie, że jest w Tobronn ze wszystkimi jego okropnymi tajemnicami, płacz wcale nie zelżał.

No a po południu spotkała się z Eldarem pod drzewem. na dziedzińcu. Był onieśmielony, nie wiedział, co powiedzieć, uważał, że jeszcze nigdy w życiu nie widział nic równie pięknego jak ona. Starannie oczyścił ławkę i usiedli. Mieli sobie tego dnia wiele do powiedzenia.

– Villemo… Sprawa jest poważna. Śmiertelnie poważna.

– To znaczy co? – zapytała, nie domyślając się niczego.

– Uderzamy dziś w nocy.

Aż jęknęła.

– Powstanie?

– Tak. Wybuchnie tutaj.

– W jaki sposób?

– Tym się nie przejmuj. My, ty i ja, mamy jasne zadania.

– Och, mam nadzieję, że nie będziemy musieli zabijać. Ja bym nie mogła brać w tym udziału.

– Nie! Wprost przeciwnie. Będziemy ratować życie.

– Wspaniałe! Jak będziemy to robić?

Nie miała odwagi popatrzeć na niego wprost. Jego spojrzenie też uciekało w bok, a to takie do niego niepodobne. Sprawiało jej to ból.

– Rozkaz mówi wyraźnie: my wszystko zaczynamy. Ty i ja.

Serce Villemo załomotało gwałtownie.

– To brzmi strasznie. Wciąż nie wiem, co mamy robić.

– Kiedy wybije północ, podjedzie fura, to znaczy wóz drabiniasty, pod stos drewna na polu, stąd go widać, stos drewna, chciałem powiedzieć.

Villemo spojrzała w tamtą stronę i skinęła głową.

– Tym wozem zabierzemy wszystkich zamkniętych w piwnicy niewolników ze dworu i odwieziemy ich do szałasu ostrzyciela noży na górskim pastwisku.

– Och, Eldar, dziękuję ci, dziękuję!

Przyjął jej wdzięczność, nie wspominając, że to życzenie ostrzyciela noży, nie jego.

– To się musi dokonać w zupełnej ciszy. Dlatego będziemy musieli ich zakneblować. Wszystkich. Twoim zadaniem jest ponownie zdobyć klucz i przygotować coś na kneble.

– Ilu ich jest?

– Ja naliczyłem dziesięcioro łącznie z Jensem.

– Jego też trzeba zakneblować?

– Tak, myślę, że trzeba. On się czuje taki ważny z tą swoją funkcją rządcy, że mógłby zacząć na nich krzyczeć.

Villemo przyznała mu rację.

– Przygotuję, co trzeba. Poświęcę na to swoją bieliznę.

Eldar jęknął.

– Nie mów o bieliźnie, jeżeli to dotyczy ciebie, Villemo!

Zarumieniła się, spłoszona.

– A co potem?

– Będziemy mieć naprawdę mnóstwo roboty z tymi biedakami tutaj. O resztę zatroszczą się inni.

Zastanawiał się nad czymś przez chwilę.

– Czy nie mogłabyś dać sobie z nimi rady sama? Gdy ich już powiążemy. Mam straszną ochotę być z naszymi, kiedy to się zacznie.

– Nie, Eldar! Nie wolno ci! Przecież mógłbyś zginąć!

– Czy to coś dla ciebie znaczy? – zapytał nieoczekiwanie poważnie.

– Tyle co życie.

Eldar nie był już w stanie panować nad sobą. Chwycił ją za ręce.

– Villemo… Wszystko, czego teraz pragnę, to móc położyć się przy tobie, mieć cię.

– Nie, Eldar, proszę cię! Miłość może być też czymś zupełnie innym.

– Och, nie opowiadaj głupstw! Nigdy przecież nie przeżyłaś tej rozkoszy, jaką dwoje ludzi może sobie dać.

– Nie, nie przeżyłam. Chciałbyś może, żeby było inaczej?

Jeszcze mocniej zacisnął ręce.

– Nie, na Boga, nie! Ty jesteś moja, tylko moja! Nikt inny nie będzie się z tobą zabawiał, dotykał cię brudnymi paluchami, leżał w twoich objęciach. Ty jesteś moja, moja, moja!

Villemo poczuła lęk.

– Eldarze, proszę cię, bądź ostrożny! Widać nas z okna. Teraz nie zachowujesz się wcale jak brat!

– A niech to diabli wezmą! Nic sobie z tego nie robię. Chcę cię znowu całować, Villemo, ile tylko sobie życzysz. Chcę oglądać twoje ciało, tak jak już kiedyś oglądałem, chcę dotykać twojej skóry i wszystkiego, co należy do mnie, brać cię całą. Pragnę ciebie bardziej niż czegokolwiek na tej ziemi!

Villemo wstała. Zakręciło jej się w głowie. Wszystko przepływało obok niej, dziedziniec, drzewo, niebo i ziemia, nie dostrzegała już śnieżnej zadymki. Ścierały się w niej dwie przeciwstawne siły: oszołomienie jego słowami oraz niechęć, jaką w niej wzbudziły, i wyrzuty sumienia…

On wstał także.

– Przyznaj, że pragniesz tego samego! Przyznaj to!

– Eldarze, uderz mnie, ale szybko! Patrzą na nas z okna.

– Ja nie mogę… Nie chcę cię bić.

– Musisz. Twoje wzburzenie jest zbyt widoczne, moje pewnie też, oni są ciekawi powodów.

– Rozumiem. Uważasz, że to lepiej, żebym był na ciebie zły, niż cię pożądał?

– Właśnie tak, mój starszy bracie.

– Ale ja nie mogę.

Zaczęła go prowokować.

– Ty wstrętna świnio, ty łajdaku! Nie masz więcej rozumu niż ci nierozgarnięci biedacy tam, w piwnicy!

Pomogło. Eldar uderzył, i to mocniej, niż się spodziewała.

Ból wywołał w niej wściekłość i o mało mu nie oddała, lecz na szczęście w porę przypomniała sobie swoją rolę, ukryła więc twarz w dłoniach i pobiegła do domu.

Gospodyni czekała na nią przy drzwiach.

– No, co? Brat cię skarcił? – zapytała nie bez złośliwej radości.

– Nie powinno być starszych braci – szlochała Villemo. Ból, obok złości, wywołał też łzy.

– A o co się tak rozgniewał?

– Bo ja się skarżyłam, proszę pani gospodyni. Że tak mi trudno wstawać rano. Ja rano nie nadaję się do niczego, to u mnie wrodzone.

Kłamstwo. Villemo należała do rannych ptaszków.

– No? I co on powiedział?

– Że mamy tutaj bardzo dobrze, ja przecież też wiem że mamy, i że powinnam być wdzięczna.

Baba kiwała głową. Najzupełniej się z tym zgadzała.

– I wtedy ja powiedziałam, że on jest niedobry dla mnie, a on mnie uderzył.

Villemo znowu zaczęła płakać.

– Brat ma obowiązek karcić swoje rodzeństwo oświadczyła baba wyniośle. – Twój brat postąpił bardzo słusznie, a ty powinnaś się wstydzić! Bierz się teraz do roboty, ty niewdzięcznico!

– Dobrze, proszę pani – dygnęła Villemo i poszła do pokoju. – Szybko, bardzo szybko skończy się twoje panowanie, ty babo – syknęła przez zęby.

Ogarnęła ją fala niechęci i strachu, gdy pomyślała, co się może stać już niedługo z właścicielami Tobronn.

Ale nie było odwrotu.

Jeden z wójtów przybył tu aż z Moberg, zwabiony pogłoskami, które jak pajęczyna omotały kraj. Szli z nim wszyscy jego zaufani oraz mężczyźni z Woller.

Ci ostatni dowiedzieli się bowiem, że dwaj młodzieńcy z rodu Ludzi Lodu wyruszyli poprzedniego dnia ku północnemu wschodowi, ku Romerike.

Być może natrafili na ślad znienawidzonego Eldara Svanskogen i jego kochanki, Villemo córki Kaleba Elistrand?

Ludzie z Woller, bardziej niż czegokolwiek innego, chcieli dostać w swoje szpony tę właśnie parę. Żeby zemścić się za śmierć Monsa Wollera i jego najbliższego kamrata.

Dlatego oni także udali się na wschód.

Rzecz jasna sprzyjający Duńczykom ludzie starali się ostrzec naczelnika, który dojechał już do Tobronn. Nie zdołali jednak nigdy dotrzeć dalej niż do pól otaczających dwór. Na obrzeżach lasów roiło się od powstańczych wart.

Tak więc naczelnik i właściciel Tobronn nie wiedzieli o niczym.

Pod wieczór śnieżyca przeszła w deszcz i nieoczekiwanie gwałtownie pocieplało. Wciąż jednak wiatr hulał po dziedzińcu, może nawet teraz jeszcze ostrzejszy, bardziej przejmujący, jak to zwykle bywa, gdy idzie ocieplenie. Pod strzechami, w szparach ścian i w wąskich przejściach między budynkami wicher wył i gwizdał, a nad światem powoli zapadała noc.

Poza tym dwór pogrążony był w ciszy. Wszystko pogrążone było w ciszy. Ponura cisza panowała także nad łąkami. Nikt nie widział ludzi na skraju lasów wokół całej równiny, jak stoją sini z zimna i napięci.

Jakiś drabiniasty wóz, skrzypiąc żałośnie, toczył się drogą do zagajnika niedaleko Tobronn. Tam zatrzymał się i czekał.

Okna w głównym budynku dworu jaśniały żółtym, ciepłym światłem. W domu odbywało się przyjęcie na cześć naczelnika i jego świty. Głosy biesiadników zaczynały być coraz bardziej ożywione, rozmowy coraz szumniejsze, coraz częściej wybuchały śmiechy.

Przyjęcie przeciągało się. Villemo, która pracowała przez cały wieczór, zaczynała się denerwować. Niedługo będzie musiała zacząć działać.

Usprawiedliwiła się przed swoją chlebodawczyni, że nie czuje się dobrze. Właśnie dopiero co zemdlała w pokoju kredensowym, oświadczyła, i bardzo by nie chciała, żeby się to powtórzyło w sali jadalnej, przy gościach. Nie, nie przydarzyło jej się nieszczęście, o jakim pani gospodyni pewnie myśli, chyba zjadła coś i nie strawiła. Czy mogłaby pójść i położyć się?

Gospodyni przyjrzała się jej badawczo. Rzeczywiście wyglądała mizernie. Villemo zawsze była dobrą aktorką. Nikt nie wyglądał tak źle jak ona, gdy jej na tym zależało.

– Pozbieraj tylko te brudne talerze i możesz iść. Nie potrzebujemy tu żadnych cherlaków.

Villemo natychmiast spełniła polecenie.

Udało jej się już wcześniej wykraść klucz do piwnicy i w kilka minut po rozmowie z gospodynią była na dworze, gdzie czekał na nią zniecierpliwiony Eldar.

– Gdzie się, u diabla, podziewałaś? Ubrałaś się ciepło?

– Włożyłam na siebie wszystko, co posiadam – roześmiała się nerwowo.

– No to idziemy. Szybko! Oni czekają tylko na nas.

Jacy oni, tego już nie wyjaśnił, Villemo uznała jednak, że chodzi o ludzi w lesie, którzy czekają, aż wóz odjedzie, i wtedy uderzą.

Pomyślała o nich z wdzięcznością za ich troskę wobec słabszych. Są więc jeszcze na świecie jakieś ludzkie uczucia.

Na dole, w piwnicy, zorientowali się, że powinno ich tu być więcej. Owe nieszczęsne istoty nie pojmowały, czego od nich chcą. Dopiero gdy Eldar porozmawiał z Jensem, cierpliwie tłumacząc mu, o co chodzi, rządcy coś jakby zaczęło świtać. Pozwolił się zakneblować i związać sobie ręce na plecach. Po tym inni także się godzili, choć lękliwie i z ociąganiem. Jeden całkiem się zaparł i po prostu kwiczał jak zarzynany wieprzek. W końcu Eldar musiał go uderzyć.

– Ta cholerna szarpanina jest zupełnie niepotrzebna – powiedział do Villemo z zaciętą twarzą. – Czy nie byłoby lepiej podłożyć ogień pod tę ruinę?

Wtedy z goryczą uświadomiła sobie, że to chyba nie on wyraził chęć ratowania bezbronnych. A może teraz był po prostu wzburzony…?

Na szczęście wszyscy mieli już nałożone kajdany. Eldar owijał łańcuchy szmatami, żeby nie dzwoniły, i wkrótce mogli wyjść.

– Poczekaj – szepnęła Villemo do Eldara. – Idź wolno w stronę zagajnika. Ja cię dogonię.

– Sam sobie z nimi nie poradzę – warknął.

– Nie będzie tak źle. Teraz są posłuszni. Pożyczę sobie twój nóż.

Zanim zdążył zaprotestować, Villemo zniknęła w ciemnościach. Jak strzała pomknęła do małego budynku, odszukała klucz pod kamieniem i otworzyła drzwi.

Kristina Tobronn leżała jak przedtem. Villemo przecięła rzemienne więzy, znalazła jakieś ubrania, które na nią zarzuciła, a w końcu opatuliła ją w gałgany zabrane z łóżka.

– Będziesz w stanie iść o własnych siłach? – zapytała. – Nadeszła pora, trzeba uciekać.

Młoda kobieta dygotała ze zdenerwowania.

– Nie wiem. Nie stałam na własnych nogach od tak dawna.

Z pomocą Villemo próbowała się podnieść, lecz natychmiast upadła.

– Wesprzyj się na mnie – szepnęła Villemo. – Nie mogę cię nieść, ale jakoś musimy się stąd wydostać. I to szybko. Czekają na nas.

Po prostu wlokła za sobą Krisanę, przeciągała ją od węgła do węgła, aż wydostały się poza obręb dziedzińca. Z daleka dostrzegały w ciemnościach długi szereg ludzi.

– To jest Kristina – szepnęła Villemo do Eldara. – Ona nie jest w stanie iść. Czy mógłbyś ją nieść?

– A kto w takim razie będzie podpierał chłopca z chorą nogą?

– Ja. Ruszamy!

Próbowała nie zwracać uwagi na okropny smród, bijący od rannego chłopca, który opierał się na niej całym ciężarem. Jakoś musieli iść. Oczywiście w grupie wybuchało co chwila zamieszanie, ten i ów próbował się wyrwać, lecz Eldar panował nad wszystkim.

Był to koszmarny marsz. Zagajnik zdawał się leżeć nieosiągalnie daleko, w każdej chwili mogły się za nimi odezwać krzyki od strony dworu, świadczące, że zostali odkryci, a ci nieszczęśnicy w pochodzie wciąż się szarpali i próbowali zrywać więzy. Pojmowali, że to nie jest zwykły wymarsz do pracy, zostali mocniej niż zazwyczaj powiązani, nie znali Eldara ani Villemo i bali się ich gorączkowej nerwowości. Villemo męczyła się z nimi okropnie.

Nie dało się jednak zorganizować tej ucieczki inaczej.

Z mroku wyłonił się nagle jakiś cień. Villemo drgnęła i w pierwszej chwili chciała uciekać, natychmiast jednak domyśliła się, że to człowiek z wozem.

Jaki silny jest instynkt nakazujący ratować siebie, pomyślała rozgoryczona. Przed chwilą byłam gotowa zrobić wszystko dla tych nieszczęśników, a natychmiast potem prawie o nich zapomniałam, żeby ocalić własną skórę.

Teraz wszystko stało się łatwiejsze. Już nie tylko na nich spoczywała odpowiedzialność, poza tym woźnica pomógł im powsadzać uciekinierów na wóz. Któryś nie chciał, stawiał energiczny opór, a kiedy jeden zaczął, inni poszli za jego przykładem. W końcu jednak wszyscy zostali załadowani, a z nimi wsiadła Villemo.

Czy ktoś nie mógł nasmarować kół? myślała rozzłoszczona. Skrzypienie słychać chyba na końcu świata!

Konie ciągnęły z wysiłkiem. Były wprawdzie dwa, ale też ładunek miały ciężki. Villemo zagryzała palce i pojękiwała cicho.

– Gospodarze ucztują tak, że żadne hałasy do nich nie dotrą – uspokajał ją Eldar.

Nareszcie znaleźli się pod osłoną lasu. Pod drzewami czekała na nich grupa ludzi, którzy zatrzymali wóz.

– Eldar Svanskogen? – zapytał jeden. – Tak

– Zastąpisz woźnicę. Znasz drogę do szałasu?

– Tak, ale…

– Nie, nie możesz pójść z nami. Dostałeś swoje zadanie i musisz je wypełnić! Dziewczyna pojedzie z tobą.

Mężczyzna, który ich eskortował, zeskoczył z wozu i oddał Eldarowi lejce.

– Mam być niańką! – syknął Eldar. – Siedzieć w szałasie i pilnować gromady przeklętych idiotów, gdy inni mają prawo dokonywać bohaterskich czynów!

– Myślę, że większym bohaterstwem jest ratowanie ludziom życia niż ich zabijanie – wtrąciła Villemo.

– Stul pysk! – krzyknął Eldar.

Villemo, dygocąc, skuliła się na końcu wozu, skąd mogła widzieć wszystkich swoich podopiecznych. A oni byli jak sparaliżowani wszystkim, co przeżyli, teraz tą podłogą, która się pod nimi porusza, zimnem, lasem, spotkaniem z obcymi… Kristina usiadła obok Villemo, objęły się i przytuliły do siebie.

Przez las niosło się posłanie: Czas zaczynać! Bitwa o Norwegię!

Na wzgórzu zapłonęła warta. Wkrótce potem następna, na innym wzgórzu koło Tobronn. I jeszcze jedna. I jeszcze, znacznie dalej. W ciągu paru chwil watry zapłonęły niemal w całym dystrykcie Akershus.

Wójtowie, czuwający w różnych miejscach ze swymi ludźmi, także je widzieli.

– Oni nie wiedzą, że zapalili swoje stosy ofiarne – powiedział jeden. – Jest to sygnał może bardziej dla nas niż dla nich. Postarajcie się, żeby żaden diabeł nie wyszedł z tego żywy!

Загрузка...