ROZDZIAŁ XIII

– Musimy znaleźć jakieś schronienie pod dachem! – zawołał Niklas do Dominika. – Ta zawierucha wykończy i nas, i konie.

– Jeszcze trochę – poprosił tamten. – Już wkrótce będziemy w Tobronn.

Z lękiem spoglądali na ogniska, towarzyszące im od dawna. Watry na wszystkich wzgórzach… Obaj wiedzieli, co to znaczy.

Niklas zrównał się z kuzynem i zapytał cicho:

– Ty coś wiesz, prawda? Chciałem powiedzieć… chodzi mi o to, że coś przeczuwasz, i to od dawna.

– Nie wiem, co to jest – odparł Dominik. – Ale mam dziwne przeświadczenie, że tutaj dowiemy się czegoś o losie Villemo.

– A jak ty to odczuwasz?

– To jakby jakaś bolesna gorączka, która nie pozwala mi spocząć, odkąd po raz pierwszy usłyszałem o Tobrenn. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć.

Niklas przyglądał mu się ze smutkiem. Widział jedynie zarys postaci, ale on także podzielał niepokój i podniecenie Dominika. Do jakiego my dziwnego rodu należymy, myślał. Tylko bogowie wiedzą, co się kryje w naszych duszach.

Nieoczekiwanie ich wierzchowce zostały ponownie zatrzymane przez sine z zimna ręce. Z mroku wyłoniły się nieznane twarze i oczy groźnie wpatrzone w obu jeźdźców.

– Coście za jedni? I dokąd zmierzacie?

– Jesteśmy kuzynami, obaj nosimy nazwisko Lind z Ludzi Lodu i chcemy się dostać do Tobronn, bo tam jest nasza krewniaczka – wyjaśnił Niklas.

– To brzmi podejrzanie – rzekł jeden z obcych. – A nie macie przypadkiem zamiaru ostrzec naczelnika?

– Jakiego naczelnika? – zapytał Niklas. – O ile mi wiadomo naczelnik mieszka w Akershus. – Może się znaleźć i tu. A wielu takich, którzy próbowali go ostrzec, przypłaciło to dzisiejszej nocy życiem. Brać ich, chłopcy.

Dominik stanął w siodle i zawołał rozkazującym tonem:

– Nie! Stać! My nic o niczym takim nie wiemy. Tyle tylko, że wielu jeźdźców kręciło się w tych dniach po tutejszych drogach. I być może oni mogliby coś powiedzieć o naszej młodej kuzynce, gdzie ona się podziała.

– O, widzę, że i Szwedów tu mamy? – zdziwił się obcy i gestem powstrzymał swoich ludzi. – To w najwyższym stopniu zadziwiające, bo nasz naczelnik Szwedów specjalnie nie kocha. A ta jakaś ona, o której wspominaliście? Co to za jedna?

– Jej nazwisko brzmi: Villemo córka Kaleba z Elistrand. Przed paroma miesiącami zniknęła z naszego domu w parafii Grastensholm, prawdopodobnie z przestępcą, Eldarem Svanskogen, Przypuszczamy, że nie poszła z nim dobrowolnie.

Obcy na chwilę wstrzymał oddech, a potem głęboko wciągnął powietrze.

– W takim razie nie jesteście naszymi wrogami. Bo Eldara Svanskogen to my znamy, jest jednym z nas, Tylko że nazwiska dziewczyny nigdy przedtem nie słyszałem.

Dominik i Niklas zeskoczyli z koni.

– Znacie ich? I dziewczynę… Wiecie, gdzie ona jest? Żyje?

– Żyje, a jakże.

– O Boże – szepnął Niklas. – Ale czy mówimy o tej samej dziewczynie? Z tego co wiemy, Eldar Svanskogen jest człowiekiem dość lekkomyślnym.

– Mówią do niej Merete.

Dopiero co rozbudzona iskierka nadziei zgasła, Ale oto jeden z ludzi podniósł do góry latarkę i w grupie rozległy się śmiechy.

– Tak, to ta sama dziewczyna – powiedział ten, który przez cały czas z nimi rozmawiał. – To na pewno wasza krewniaczka, nie może być inaczej! Ma złocistorude włosy, no i te oczy! Żółte niczym u kota, jak wasze, moi panowie!

Dominik odetchnął z ulgą:

– Bogu dzięki!

Obcy zaczęli im się znowu przyglądać.

– Ale wasze ubrania, panowie, są kosztowne. Czy mimo wszystko nie jesteście zdrajcami?

– My stoimy z boku – odparł Dominik. – Nie mieszamy się do tej walki. Jedyne czego pragniemy, to odnaleźć naszą małą Villemo. Gdzie ona jest? We dworze?

– Nie, dziękujcie Bogu, że tam jej nie ma! Bo moi ludzie właśnie zdążają do dworu i nikt żywy stamtąd nie wyjdzie. Nikt, oprócz naczelnika, który będzie naszym zakładnikiem. Proszę za mną, to pokażę panom, jak dojechać do Villemo. Swoją drogą to dziwne imię, myślałem, że to chłopców się tak chrzci.

– Można i chłopców, i dziewczynki. Ale gdzie ona jest? Czy w jakichś znośnych warunkach?

– O, myślę, że tak.

– A Eldar Svanskogen?

– Jest z nią, Schronili się w moim górskim szałasie.

Niklas i Dominik ściskali lejce drżącymi rękami. Mężczyzna, ostrzyciel noży, opowiedział im o pracy Villemo we dworze Tobronn, wyjaśnił, że ona i Eldar zostali wysłani do górskiego szałasu z grupą nieszczęśników, których trzeba było ratować.

– Więc nie pracowali razem, Eldar i ona? – pytał Dominik niepewnie. – Nie… mieszkali też razem?

– Nie, uchowaj Boże! Występowali tam jako brat i siostra, spotykali się tylko raz dziennie, i to na widoku. Byli naszymi szpiegami we dworze i wykonali dla nas bardzo ważną pracę.

Dominik odetchnął.

– Ale teraz są razem? W tym szałasie?

– Tak.

Poczuł chłód w sercu, dużo bardziej dokuczliwy niż zimno, które przenikało jego ciało.

– Śpieszmy się, Niklas. Musimy się tam dostać jak najszybciej!

Z lasu wybiegł jakiś człowiek.

– Czy jego wysokość tutaj jest?

– Jestem – odparł ostrzyciel noży.

– Jego wysokość? – zapytał Niklas zdumiony.

– Nazywam się Skaktavl. Pochodzę ze starej norweskiej szlachty. Nic to nie znaczy w dzisiejszych czasach, ale… Tak, co się stało?

– Nasi ludzie zostali zaatakowani – dyszał posłaniec. – Powiadają, że widziano kilku wójtów i mnóstwo dragonów.

– Zdrada – wyszeptał Skaktavl.

– Chyba nie – rzekł Niklas, otulając szczelniej głowę kapturem. – Ale wydaje mi się, że zbyt wielu waszych ludzi znało ten plan z uprowadzeniem naczelnika, czyż nie?

– Ma pan rację.

– Tylu ludzi nie jest w stanie zachować tajemnicy. Nawet my słyszeliśmy wiele, a przecież stoimy całkiem na uboczu.

Przywódca skrzyknął swoich ludzi.

– Natychmiast musimy tam ruszać!

– A szałas? – wołał Dominik. Dosiadł już konia, niecierpliwy, by ruszać dalej. – Jak się tam dostać?

Wszystko tonęło w krzyku i chaosie. Z daleka dochodziły inne, jeszcze bardziej gorączkowe nawoływania.

– Droga do szałasu? – powtarzał Dominik.

Skaktavl odwrócił się na moment.

– Znajdziecie ją, to kawałek stąd.

I zniknął.

– W tych ciemnościach? – jęknął Dominik. – Ale trudno, musimy próbować.

– A może powinniśmy pomóc walczącym? – zastanawiał się Niklas.

– Rób, co ci serce dyktuje. Ja, jako Szwed, ani nie chcę, ani nie powinienem się w to mieszać. Jedyne, co mnie interesuje, to odnaleźć Villemo.

Niklas na moment wstrzymał konia.

– Jadę z tobą – zdecydował po chwili. – Miecz i rozlew krwi to nie jest najwłaściwsza droga do wolnej Norwegii.

Posuwali się dalej w śniegu z deszczem, na mokrych koniach, przemoczeni i przemarznięci tak, że nie zawsze byli w stanie zachować jasność myśli. Droga do szałasu… Jak odszukać wąską dróżkę w taką noc?

Eldarowi udało się jakoś nakłonić Villemo, by położyła się do łóżka. „Nie mamy pościeli na dwoje – odpowiadał na jej wątpliwości. – Przecież nie możesz siedzieć do rana, rozumiesz chyba. A z tego łóżka możemy mieć baczenie na dużą izbę”.

To ją uspokoiło. Każdy mógł zajrzeć do alkowy. W tej sytuacji mogą chyba spać w jednym łóżku.

Chłopak ze zranioną nogą wciąż głośno jęczał. Podróż dała mu się mocno we znaki. Ach, gdybyśmy tak mieli tutaj Niklasa, pomyślała Villemo po raz co najmniej dwudziesty, nie przeczuwając nawet, jak blisko jest Niklas w tej chwili.

Eldar miał doświadczenie z niezdecydowanymi dziewczętami, wiedział, jak się z nimi obchodzić. Villemo położyła się, co zrozumiałe, na samym skraju łóżka, spłoszona i nieprzystępna, on jednak stosował taktykę uwodzicielską, którą młodej osobie trudno przejrzeć. Polega ona bowiem na działaniu niezwykle ostrożnym i powolnym, tak że dziewczyna nigdy nie wie, kiedy powiedzieć nie.

Teraz posunął się już tak daleko, że leżał wsparty na łokciu i próbował w czerwonej poświacie ogniska z dużej izby pochwycić jej spojrzenie. Villemo jednak najchętniej patrzyła w bok. Tak było przez cały czas, gdy leżeli przy sobie i rozmawiali szeptem.

– Nie mogę przestać myśleć o starej Berit – mówiła Villemo zmartwiona. – Powinniśmy byli zabrać ją ze sobą.

Eldar oniemiał. Leży tu oto, można powiedzieć, w jego ramionach, i myśli o jakiejś starej babie! Na Boga, co to za dziewczyna?

– To by się nie udało – szepnął w odpowiedzi, przesuwając rękę, którą już przedtem położył na jej ramieniu, o cal bliżej szyi. – W rzeczywistości Berit podziwiała gospodarzy. Żywiła dla nich wdzięczność. Narobiłaby krzyku.

Villemo westchnęła tylko, ale nie powiedziała nic.

O Boże, jak zdołam wytrzymać to czekanie, myślał Eldar w udręce. Moje ciało płonie. Ale wiem, że ona zmięknie, i to niedługo. Jest przestraszona, ale to przejdzie. Trzeba tylko działać wolno, wolniutko, nie płoszyć jej.

Oczywiście, że mógłbym wszystko przyśpieszyć. I zaraz to zrobię. Wszystko odbędzie się na jej warunkach, ale teraz nie ma to żadnego znaczenia. Cel uświęca środki.

– Villemo – szepnął. – Wiesz, czego ja chcę?

Gwałtownie potrząsnęła głową.

– Chcę się z tobą ożenić.

Natychmiast odwróciła się do niego.

– Chcesz, Eldar? Naprawdę?

– Bardziej niż czegokolwiek na świecie.

Kiedy to powiedział i kiedy poczuł jej ramiona zbliżające się do niego nieśmiało, jakby go chciała objąć, lecz nie miała odwagi, doznał skurczu serca i ogarnęła go czułość. Ożenić się? On, Eldar Svartskogen? Mieć dzieci? Być z nią na zawsze? No, nie powinien się teraz roztkliwiać! To przecież tylko wybieg, do którego został zmuszony.

– Och, Eldar, Eldar – szeptała Villemo uszczęśliwiona, a on czuł na ramionach jej gorące łzy. Wydawało mu się, że wypalą mu dziury, że skóra zacznie syczeć niczym rozżarzony węgiel.

– Ale ja nie mogę – oświadczyła zmartwiona. – To złe dziedzictwo, wiesz.

– Och, to tylko przesąd. Nikt nie widział, żeby coś takiego się zdarzyło.

– Owszem, to prawda. Dawniej rodziły się straszne potwory.

Gdy jednak pochylił się nad nią i zaczął ją całować, nie stawiała oporu.

Z płonącym wzrokiem, czego w ciemności nie widział, a mógł się jedynie domyślać, słysząc jej zdyszany głos, uwolniła się z jego objęć.

– O, Eldar, mój kochany, kochany! Więc jednak zrozumiałeś, że istnieje też inny rodzaj miłości!

Do diabla, dziewczyno, nie wygłaszaj mi znowu bzdurnych kazań, pomyślał i zdławił tę rodzącą się dopiero w jego sercu iskierkę ciepła. Po prostu tym sposobem chciałem szybciej się do ciebie dostać.

I rzeczywiście, posunął się już bardzo daleko. Obejmował ją mocno w pasie i próbował kolanem rozchylić jej nogi.

Villemo jednak nie zwracała na to uwagi. Miała inne zmartwienia.

– Co z tobą? – zapytał, gdy jej niepokój stał się wyraźnie widoczny.

– Muszę wyjść.

– Nie, na Boga – jęknął. – Przecież dopiero co wychodziłaś!

– Ja… Ja dostałam kataru.

– Jakiego znowu kataru?

– Takiego, na jaki cierpią kobiety. Od przeciągów w… wygódkach i… Przewiało mnie na tym wozie.

Eldar klął w duchu szczerze i siarczyście. Teraz będzie musiał wszystko zaczynać od początku. A posunął się już tak daleko. Ale cóż robić, musiał ją wypuścić.

Gdy mijała palenisko w izbie, zobaczył w świetle ognia, że twarz ma zbolałą, a idzie, utykając, pochylona. Jako mężczyzna Eldar pojęcia nie miał, jaką udręką jest zapalenie pęcherza, nie zdawał sobie sprawy, jak to przygnębia i odbiera radość życia, ani że owa potrzeba „wychodzenia na dwór” staje się po każdym wyjściu jeszcze bardziej nagląca.

Takie samopoczucie nie zachęca w żadnym razie do erotycznego debiutu. To zdaje się ostatnia sprawa, o jakiej chora kobieta skłonna byłaby pomyśleć.

A naprawdę, to Villemo znajdowała się już poza zasięgiem jego oddziaływania, tylko on jeszcze o tym nie wiedział.

Gdy więc po chwili Villemo pojękując cicho, zmoknięta i drżąca z zimna i bólu, wślizgnęła się do łóżka, Eldar objął ją znowu.

Ona szarpnęła się gwałtownie i prychnęła:

– Zostaw mnie!

– Dlaczego? Co znowu? – zapytał urażony. – Chciałem cię tylko ogrzać.

– Przepraszam cię. Mam bóle.

– Rozumiem – rzekł, choć nawet w połowie nie miał pojęcia o jej cierpieniu ani nie domyślał się, że najchętniej ze wszystkiego wyszłaby znowu na dwór, a jednocześnie zdawała sobie sprawę, że właśnie tego robić nie powinna. On dostrzegał tylko, że po jakimś czasie przytuliła się do niego ufnie, szukając pociechy, i poczuł drgnienie serca. Znowu powróciło tamto dojmujące pragnienie: całe życie z Villemo. Patrzeć na nią każdego dnia. Pracować, by uczynić jej życie lżejszym.

Ech, głupstwa!

Czy powinien spróbować jeszcze raz? Tej nocy miał swoją jedyną szansę. Może już nigdy się taka nie powtórzy.

Położył rękę na jej spódnicy, której ze względu na przyzwoitość nie zdjęła. Poczuł jej śliczny płaski brzuch, którego kiedyś dotykał bez tego przeklętego ubrania. Przeniknął go dreszcz, aż jęknął. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, zaczął ją znowu całować, a ręka przesuwała się w dół, pewnie, z rutyną.

Villemo stawiała opór całym ciałem, zrobiła się sztywna, a w tej samej chwili ranny chłopiec w izbie zaczął krzyczeć.

Eldar klął ze łzami w oczach. Villemo zdążyła się już uwolnić i pobiegła do izby, on zaś leżał i tłukł pięścią w krawędź łóżka.

Villemo wzywała pomocy.

– Zdaje mi się, że chłopiec ma gorączkę. Może trzeba mu jeszcze raz przeciąć tę ranę?

– O, do diabła – zaklął pod nosem. – Zaraz zrobię porządek z tymi idiotami!

I właśnie wtedy rozległo się stukanie do drzwi.

– Jeszcze tylko tego brakowało – zawołał Eldar z rozpaczą.

Villemo poszła otworzyć. Wielu śpiących pobudziło się. Ich przelęknione twarze to pojawiały się, to znikały w chybotliwym świetle dogasającego ognia.

– Kto tam? – zapytała Villemo głucho.

– Właściciel szałasu. Otwierać, szybko!

Otworzyła. Ze zdumieniem stwierdziła, że na dworze zaczyna świtać.

Ten, którego znała jako ostrzyciela noży, ciągnął za sobą jakiegoś mężczyznę. Inny, zakrwawiony, leżał na świeżym śniegu.

– Eldar, chodź, pomóż nam! – zawołała Villemo.

Zgrzytając zębami Eldar wstał z łóżka i wspólnymi siłami wnieśli rannych do izby.

– Skąd się tu wzięliście? – zapytała Villemo.

Ostrzyciel noży, układając rannego towarzysza na podłodze przy ogniu, odpowiedział z desperacją w głosie:

– Wszystko poszło nie tak jak trzeba. Bijemy się nadal, ale walka przeniosła się z Tobronn tutaj, na wzgórza.

– Tu? Obok nas? – zawołała przerażona.

– Nie, trochę dalej na północ. Ci dwaj to moi najlepsi ludzie. Trzeba zrobić wszystko, żeby ich uratować. Ale straciliśmy wielu, bardzo wielu.

Kristina Tobronn stanęła przy schodach, trzymając się kurczowo poręczy.

– A moi rodzice? Co z nimi?

Mężczyzna spojrzał w górę.

– Kristina? Jesteś tutaj? Muszę cię zmartwić, ale z Tobronn nikt nie wyszedł żywy. Z wyjątkiem naczelnika. Tak bardzo chcieliśmy go pojmać, a on zdołał uciec.

Kristina bez słowa opadła na łóżko.

Przywódca, Skaktavl, choć oni nie znali go pod tym nazwiskiem, zwrócił się do Eldara i Villemo:

– Zajmijcie się tymi ludźmi. Opatrzcie im rany, zróbcie to dla mnie! Ja muszę natychmiast wracać do walczących.

– Ja idę także! – wykrzyknął Eldar.

Tamten zawahał się.

– Nie. Nie możemy tej młodej dziewczyny zostawiać samej z tyloma potrzebującymi pomocy. Zostań z nią!

Twarz Eldara była zacięta i ponura. Ów obcy miał jednak w sobie jakąś taką siłę, że młody człowiek nie powiedział ani słowa, pogodził się ze swoim losem.

W drzwiach Skaktavl jeszcze się odwrócił:

– Powiedzcie mi… Nie mieliście tu odwiedzin?

– Odwiedzin? – zdziwiła się Villemo. Siedziała na stołku pobladła i zgięta w pół z bólu.

– Tak, dwóch młodzieńców, którzy szukają ciebie, panienko. Bo masz na imię Villemo, prawda?

Nie zdobyła się na nic innego, tylko powtarzała głupio:

– Szukają mnie?

– Aha, więc nie było ich tutaj? To na pewno przyjdą.

I poszedł.

Dopiero teraz się ocknęła.

– Proszę zaczekać!

Rzuciła się do wyjścia, z rozmachem otworzyła drzwi, ale zadymka cisnęła jej w twarz mokrym śniegiem w bladym jeszcze świetle poranka. Skaktavl zniknął.

Villemo zamknęła drzwi.

– Szukają mnie – powtarzała jak lunatyczka. – Dwaj młodzi mężczyźni?

– Może jacyś tajemniczy wielbiciele – roześmiał się Eldar. – Mam nadzieję, że nas nie znajdą.

To jednak, że znali jej imię, wzbudziło w obojgu niepokój. Z wielu powodów.

Za dużo przeżyć jak na jeden dzień. Ze zmęczenia nie była w stanie myśleć jasno. Jedyne co odczuwała, to nieokreślony lęk, czy ci ludzie nie zginęli. W taką noc nikt nie mógł podróżować w górach i nie zabłądzić. Ale przecież wszyscy powstańcy mogliby…? Myśli jej się plątały.

Znowu zostali sami, a z nimi dwaj nieprzytomni ranni powstańcy.

Rany były ciężkie i Villemo czuła, bezradna, że tutaj sprawy rozstrzygną się szybko.

Pozbawieni jakichkolwiek środków, starali się jednak jakoś opatrzyć rannych, a jednocześnie ona nie spuszczała oczu ze swoich podopiecznych, którzy już się pobudzili i bardzo byli niespokojni, drażnili się nawzajem, więc Villemo, która sama cierpiała coraz bardziej, musiała co chwila zostawiać rannych i biec uspokajać tamtych, nakłaniać, by kładli się do łóżek. Krzyk i rozgardiasz panował okropny, a ona była taka zmęczona, taka zmęczona…

Eldar nie stanowił wielkiego oparcia. Pomagał jej trochę, ale naburmuszony i niechętny, aż uznała, że powinna okazać mu trochę życzliwości, bo przecież to z jej powodu stracił humor.

Jeden z rannych bardzo krwawił, a ona nie wiedziała, jak zatamować krwotok. Zużyła już dosłownie wszystko, co mogło się nadawać do opatrywania ran. Zdesperowana zerwała ze ściany jakąś makatkę, przewiązała nią pierś rannego, mocno uciskając. Skutek był znakomity, krew przestała płynąć i Villemo mogła się zająć drugim rannym, który na szczęście był mniej poszkodowany. Kula karabinowa poszarpała mu rękę. Jak w transie Villemo owinęła mu to czapką i mocno owiązała rzemieniem. Od strony łóżek wciąż dobiegały rozdzierające serce krzyki, tamci biedacy niczego nie rozumieli, a to, że Eldar wrzeszczał na nich, by stulili pyski, wcale sytuacji nie poprawiało.

W końcu Villemo nie była już w stanie nic więcej zrobić. Wstała, dowlokła się jakoś do alkowy, usiadła na brzegu łóżka i ukryła twarz w dłoniach. Wszystko wokół niej wirowało.

Eldar natychmiast zjawił się obok. W izbie histeryczne płacze nie cichły, a on obejmował jej barki i szeptał uspokajająco:

– No, no, Villemo, zaraz opatrzymy rannych, wtedy ja uspokoję tamtych, a ty będziesz mogła chwilkę odpocząć.

– Taka jestem zmęczona, Eldarze – mówiła, opierając się o niego. – W głowie mi huczy, czy nie mógłbyś mnie zastąpić?

– No dobrze, już dobrze. Niech no tylko oni znowu posną, to będziemy sami.

Pojmowała, co on ma na myśli, jego ręce nie czyniły z tego żadnej tajemnicy. Pieściły ją delikatnie, lecz wymownie.

– Nie, Eldarze, ja nie chcę – szepnęła udręczona.

Przesunął ręce na jej piersi, starał się ją rozbudzić, jak to zawsze z powodzeniem robił wobec opornych dziewcząt.

– Och, Eldarze – szlochała. Chciała go prosić, by przestał, zostawił ją w spokoju, a jednocześnie bała się, że go do siebie zniechęci. Wszystko między nimi było takie niepewne, tak łatwo to popsuć. – Nie rób tego, nie wolno ci.

On jednak znowu zapłonął, podniecony własną uwodzicielską grą. Nie zważając na protesty, przewrócił ją na łóżko. Ogień w izbie już prawie całkiem wygasł, a dom nie miał okien, przez które mogłoby się przedostać światło poranka. Wichura wciąż szarpała budynkiem, lecz jęki nieszczęśników zgromadzonych w izbie zaczynały z wolna przycichać.

– Zostaw mnie, Eldar!

Jego głos drżał z podniecenia.

– Ty mnie nie kochasz – szeptał gwałtownie. – Nie możesz mnie kochać, skoro nie pozwalasz mi się nawet dotknąć!

– Owszem, wiesz dobrze, że cię kocham.

– Skąd mam o tym wiedzieć, przecież ty mnie nie chcesz!

– Jesteś niesprawiedliwy.

– To daj mi dowód, że mnie kochasz! A może ty jesteś zupełnie zimna?

To odwieczny sposób nacisku, stosowany przez mężczyzn. W ciągu wieków udało się dzięki niemu sprowadzić na manowce niezliczone rzesze dziewcząt.

– Nie, ja nie jestem zimna – pochlipywała. – Ale mam boleści.

– Moja miłość pozwoli ci zapomnieć o bólu. Villemo, kochana, posłuchaj mnie! Bitwa pod Tobrann jest skończona. Przegraliśmy. O świcie wrogowie dotrą tutaj i my, ty i ja, będziemy musieli umrzeć. To nasza ostatnia noc…

Chciała sprostować, że świt już nastał, ale wydało jej się to małostkowe. Jego słowa były obezwładniające, Villemo popadła w tragiczne uniesienie. Są oto, tak jej się zdawało, parą kochanków skazanych na śmierć, i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. Wszystko stało się takie smutne, takie okropnie smutne, ale przynajmniej będą mogli umrzeć razem, i to jest piękne.

Eldar zauważył, że nastrój Villemo zmienił się pod wpływem jego słów, i starał się to wykorzystać.

– Zastanów się, Villemo! Nigdy, nigdy więcej. Czy nie byłoby rzeczą najsłuszniejszą, byśmy ten jeden jedyny raz objęli się nawzajem i dali sobie całą miłość, jaką do siebie czujemy?

Czy to jest także Eldar? Ten człowiek, który potrafi wypowiadać takie piękne, pełne miłości słowa?

Tak, to jest jego prawdziwe ja, ona wiedziała, od początku wiedziała, że owa szorstkość, a nawet brutalność, to tylko maska. Ogarnęło ją zwątpienie. Bardzo chciała przekonać go o swojej miłości, lecz jak zdoła to uczynić? Bolesne skurcze i natrętna potrzeba wyjścia na dwór były bezlitosne.

– Eldarze, wymagasz ode mnie zbyt wiele. I pamiętaj, że tylu ludzi potrzebuje naszej pomocy. Wszyscy ci śpiący w izbie. Powinniśmy teraz znowu do nich zajrzeć.

– Potrzebują pomocy, powiadasz? Teraz, gdy za kilka godzin będą musieli umrzeć! Villemo, ja cię tak kocham, muszę ciebie mieć! Dziś w nocy, natychmiast!

Jego słowa już jednak do niej nie docierały. Usidlony przez własne pożądanie Eldar Svanskogen wybrał fatalny moment, tak fatalny, że wprost trudno to zrozumieć. Villemo, szlochając, odepchnęła go od siebie.

– Jeden z rannych tam w izbie jęczy – powiedziała. – Odzyskał przytomność. Muszę przypilnować, żeby nie zrywał bandaży.

Eldar wpadł w furię.

– Bardziej troszczysz się o nich niż o mnie! Idź, zajmuj się nimi! Ale teraz ja wychodzę! Idę walczyć! Dość mam tych głupstw z tobą!

Zerwał się, w pośpiechu narzucił na siebie ubranie i wyleciał na dwór poszukać jakiejś broni.

Villemo, niczego nie rozumiejąc, siedziała przez chwilę na łóżku, a potem wstała. Krzyki Eldara pobudziły śpiących i teraz przestraszeni zaczynali znowu jęczeć.

Na podłodze zaś leżał jeden z rannych i zdawało się, że kona.

Villemo, postękując z bólu, zrobiła jeden krok w stronę chorego, drugi w stronę drzwi, i znowu ku choremu, po czym zdecydowanie rzuciła się do drzwi i otworzyła je na oścież.

– Eldar! Eldar! – wołała rozpaczliwie. – Wróć! Nie możesz iść w taką zawieruchę! Wróć!

Ale Eldara nie było. Jego ślady zostały już prawie zasypane przez śnieg, który i ją oślepiał, więc i tak nic nie widziała.

Jeszcze się na dobre nie rozwidniło, panował szary świt, ale cała ta górska okolica tonęła w białych kłębach gnanego wiatrem śniegu.

Villemo szlochała. Nic nie mogła dla Eldara uczynić, akurat teraz jej miejsce było przy rannych i upośledzonych.

Bezradna wróciła do domu. O swoich cierpieniach musiała na razie zapomnieć. Innym było jeszcze gorzej.

– No, już, już – szeptała przez łzy. – Już, już, wszystko będzie dobrze. Nic złego się nie stanie. Jestem przy was.

Pochyliła się nad śmiertelnie rannym.

Nigdy jeszcze nie czuła się taka opuszczona i bezsilna.

Na północ, myślał Eldar Svartskogen, ściskając mocniej widły do siana, jedyne w co mógł się uzbroić w szałasie. Walki powinny się toczyć od północnej strony. Niedaleko stąd…

Próbował jakoś się zorientować w zadymce. Wicher hulał nad polaną. Wieczorem wiał wiatr północny. O ile nie zmienił kierunku, to wystarczy teraz tylko iść pod wiatr.

Brnął naprzód, uparty i świadomy celu, mocno zaciskając szczęki.

Porażka z Villemo paliła dotkliwie. Może najbardziej dlatego, że tak strasznie chciał zrobić na niej wrażenie.

I niech to diabli wezmą, ile ta dziewczyna dla niego znaczy! Nigdy jeszcze nie przeżywał czegoś podobnego.

To prawda, że jej za bardzo nie pomagał. I chora. też niewątpliwie jest, a poza tym tak się starała, żeby dogodzić wszystkim, całej tej gromadzie i jemu także.

Jak to pięknie zabrzmiało, kiedy powiedziała, że go kocha.

A on? Czy nie zachowywał się cynicznie, jak zwykle zresztą, gdy uwodził ją pięknymi słówkami o miłości i małżeństwie? Cynizm dawał mu siłę.

Nagle Eldar stanął.

Ale on naprawdę tak myśli! Coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że pragnie mieć Villemo na całe życie.

Niepewnie zawrócił, by pójść do niej, lecz wówczas stwierdził, że nie wie, gdzie jest. Zewsząd otaczała go białoszara zasłona wodnistego, lepkiego śniegu.

Villemo…

Nieznana fala ciepła przeniknęła jego ciało. Villemo miała boleści, powinien się nią zająć. Chciał być dla niej dobry, chciał, by była z nim szczęśliwa. Nigdy więcej nie będzie jej okazywał niechęci. Bo ona tyle mu mogła dać, dać mu wszystko to, czego mu przez całe życie brakowało. Szacunek, kulturę, radość życia, ufność, oddanie…

Popatrzył na widły, które trzymał w ręce. Co zamierzał nimi robić? Walczyć?

I ocknął się z marzenia. Cóż to za dziwactwa roją mu się w głowie? Kultura? On? Czy on naprawdę traci rozum?

Zdecydowanie ruszył przed siebie. Na północ. Tam gdzie walka.

W chwilę później potoczyły się, jedno po drugim, nieoczekiwane wydarzenia.

Śnieżna zadymka ustała nagle i Eldar mógł rozejrzeć się po okolicy. Bezkresne pustkowie, jak okiem sięgnąć żadnego szałasu, żadnej bitwy ani w ogóle śladu walki.

Zobaczył natomiast coś innego.

Zbliżało się do niego czterech jeźdźców.

Ludzie z Woller zdobyli poprzedniego wieczora wiadomości o nim i o Villemo. Owszem, powiedziano im, tych dwoje mieszkało w Tobronn od czasu zamordowania Monsa Wollera i jego kompana. Teraz jednak zostali przewiezieni w góry, prawdopodobnie do jakiegoś szałasu. Wollerowie nie zawracali sobie głowy walką. Oni mieli do wypełnienia krwawą zemstę.

Zobaczyli go z daleka i zbliżali się szybko.

– To Eldar Svanskogen – powiedział któryś. – Teraz go mamy! No to… To jeszcze tylko dziewczyna została!

Загрузка...