Pewnego pochmurnego jesiennego dnia, gdy w powietrzu czuć było zapach deszczu, a liście zamieniły się w złoto, miedź i brąz, Ketil wybrał się na polowanie z kilkoma towarzyszami. Nie ujechali daleko, kiedy ujrzeli białego jelenia, tak wielkiego i pięknego, że ledwie uwierzyli własnym oczom.
— To godne króla zwierzę! — zawołał Ketil. Spiął konia ostrogami i pomknęli ponad pniami i kamieniami, przeskakując przez kłody i omijając drzewa, przedzierając się przez krzaki, miażdżąc opadłe liście, a wiatr świszczał im w uszach i las zmienił się w kolorową smugę. O dziwo, psy niezbyt chętnie wzięły udział w pościgu i choć Ketil nie dosiadł najlepszego konia, wyprzedził zarówno psy, jak i pozostałych myśliwych.
Przed nim w wieczornym zmierzchu majaczył biały jeleń sadząc długimi skokami; jego rogi odcinały się na tle nieba jak korona drzewa. Przez jakiś czas lodowaty deszcz sączył się między nagimi konarami, lecz Ketil niemal go nie czuł. Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu, rosnącej odległości od domu. Upajał się kołyszącym galopem konia i radością pościgu.
Wreszcie wypadł na niewielką polanę i o mało nie dogonił jelenia. Choć było już ciemno, młodzieniec cisnął włócznią w biały kształt. Lecz gdy to uczynił, jeleń zdał się kurczyć, rozwiewać jak mgła, aż zniknął, i tylko szczur śmignął przez zeschłe liście.
Ketil uświadomił sobie, że znacznie wyprzedził swoich towarzyszy i że zgubił ich w lesie. Zimny wiaterek zaszemrał w półmroku. Koń Ketila zadrżał ze zmęczenia. Miał do tego prawo, gdyż znaleźli się w nie znanej części lasu, co znaczyło, że zapuścili się daleko na zachód od włości Orma. Młodzieniec nie mógł zrozumieć, co dodawało sił zwierzęciu, iż dotąd nie padło, a przypomniawszy sobie niesamowite wydarzenie, poczuł zimny dreszcz na grzbiecie.
Na skraju polany, pod wielkim dębem stała mała chatka. Ketila zastanowiło, kto mógł mieszkać na takim odludziu i z czego żył, skoro wokół nie było widać żadnych śladów uprawy roli. Ale teraz przynajmniej miał schronienie dla siebie i dla konia w schludnym, krytym słomą drewnianym domku, w którego oknach pląsało wesoło światło ogniska. Zsiadł więc z konia, podniósł włócznię i zapukał do drzwi.
Drzwi otworzyły się, ukazując ładnie umeblowaną izbę, a za nią pustą stajnię. Lecz Ketil zatrzymał wzrok na stojącej w drzwiach niewieście i nie mógł już oderwać od niej oczu. Poczuł, że serce w nim zamarło, po czym jęło się rzucać jak żbik w klatce.
Nieznajoma była wysoka, a nisko wycięta suknia przylegała miłośnie do każdej wypukłości jej cudownego ciała. Ciemne włosy spadały aż do kolan, otaczając doskonały owal twarzy białej niczym morska piana. Jej duże usta o pełnych wargach były czerwone jak krew, nos zaś lekko zakrzywiony, a spod jaskółczych brwi, poprzez zasłonę rzęs, patrzyły upstrzone złotymi plamkami zielone oczy, które zdawały się czytać w duszy Ketila. Oszołomiony młodzieniec pomyślał, że dotąd nie widział, jak piękną być może niewiasta.
— Kim jesteś? — zapytała cichym, śpiewnym głosem. — Czego chcesz?
Ketilowi zaschło w ustach, serce waliło mu jak młotem zagłuszając niemal wszystko, ale zdołał odpowiedzieć: — Jestem Ketil, syn Orma… Zgubiłem się w lesie podczas polowania i chciałbym prosić o nocleg dla mego konia i… dla mnie…
— Witaj Ketilu, Ormowy synu — powiedziała niewiasta i uśmiechnęła się do niego tak słodko, że serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. — Niewielu tu zagląda i zawsze jestem im rada.
— Czy mieszkasz… sama? — zapytał.
— Tak, chociaż nie dzisiejszej nocy! — roześmiała się, a Ketil wziął ją w objęcia.
Orm rozesłał ludzi, którzy mieli wypytać sąsiadów, nikt jednak nic nie wiedział o jego synu. Po upływie trzech dni duński wódz doszedł do wniosku, że Ketila musiało spotkać coś złego.
— Mógł złamać nogę, natknąć się na rozbójników albo popaść w inne tarapaty. Asmundzie, jutro wyruszymy na poszukiwania.
Walgard leżał na ławie, trzymając w garści róg z miodem. Przed dwoma dniami powrócił z letniej łupieskiej wyprawy. Pozostawił statki i ludzi we własnym gospodarstwie położonym niedaleko od włości Orma i przybył na jakiś czas do domu, bardziej dla dobrej kuchni i trunków, niż żeby zobaczyć się z rodziną. Światło ogniska sączyło się jak krew po jego ponurej twarzy.
— Czemu mówisz o tym do Asmunda? — zapytał. — Ja także tu jestem.
— Nigdy nie sądziłem, że ciebie i Ketila łączy braterska miłość — odparł na to Orm.
Walgard wyszczerzył zęby i wychylił róg.
— I nie ma jej między nami — rzekł — a mimo to wyruszę na poszukiwania i mam nadzieję, że to ja go znajdę i przyprowadzę do domu. Niewiele rzeczy wyda mu się gorszych niż fakt, że to ja go odszukam.
Orm wzruszył ramionami, lecz w oczach Elfrydy zabłysły łzy.
Wyruszyli następnego dnia o świcie, gromada jeźdźców i sfora rozszczekanych psów, i zgodnie z planem rozproszyli się po lesie. Walgard poszedł sam i pieszo, jak to miał w zwyczaju. Uzbroił się w wielki topór i nakrył hełmem jasną czuprynę, lecz poza tym w swym kosmatym odzieniu przypominał leśnego drapieżnika. Wciągał w nozdrza ostre powietrze i krążył wypatrując tropu. Posiadał pod tym względem nieludzkie zdolności. Niezadługo natknął się na ledwie widoczne ślady kopyt. Uśmiechnął się znów szeroko i nie zadął w róg, tylko pobiegł tropem Ketila.
W miarę jak mijał dzień, Walgard zapuszczał się coraz głębiej w gęstszą część lasu, do której nigdy dotąd nie dotarł podczas swych samotnych wędrówek. Niebo poszarzało i chmury wisiały nisko nad szkieletami drzew. Uschłe liście wirowały na wietrze, niczym duchy śpieszące piekielną drogą, a jęk i skowyt wiatru szarpały Walgardowi nerwy. Odmieniec wyczuwał, że coś jest nie w porządku, ale ponieważ nigdy nie uczył się magii, nie wiedział, dlaczego jeżą mu się włosy na głowie.
Do zmierzchu zaszedł bardzo daleko w las, był zmęczony, głodny i zły na Ketila, że sprawił mu tyle kłopotu. Będzie musiał spędzić noc poza domem, teraz, gdy zbliża się zima, więc zaprzysiągł bratu zemstę.
Ale zaraz — w gęstniejącym mroku zabłysło niewyraźne światełko. To nie błędny ognik, lecz ognisko — więc schronienie, chyba że trafił na obozowisko zbójców. A jeśli tak, warknął w duchu Walgard, z radością pozabijam ich wszystkich.
Noc wyprzedziła go w drodze do samotnej chaty. Począł zacinać deszcz ze śniegiem. Walgard ostrożnie podkradł się do okna i zajrzał do środka przez szparę między okiennicami.
Zadowolony z siebie Ketil siedział na ławie przy ognisku. W jednej ręce trzymał róg z piwem, a drugą pieścił niewiastę siedzącą mu na kolanach.
A ta niewiasta — o bogowie wszechmocni, cóż to była za niewiasta! Walgard z sykiem wciągnął powietrze. Nigdy nawet nie marzył, że może istnieć niewiasta taka jak ta, która śmiejąc się siedziała na kolanach Ketila.
Odmieniec podszedł do drzwi i uderzył w nie obuchem. Upłynęło trochę czasu, nim Ketil otworzył drzwi i stanął w nich z włócznią w ręku, żeby zobaczyć, kto przybył. A wtedy deszcz ze śniegiem zacinał już bez przerwy.
Rozzłoszczony Walgard zatarasował sobą otwór drzwiowy Ketil zaklął, lecz odszedł na bok i wpuścił go do środka! Z Walgarda kapała woda z topniejącego śniegu. Oczy odmieńca zabłysły na widok siedzącej na ławie niewiasty.
— Nie jesteś zbyt gościnny, bracie — rzekł i ryknął śmiechem. — Trzymasz mnie na dworze, a przecież przeszedłem wiele mil, żeby cię odnaleźć, podczas gdy ty zabawiałeś się ze swoją ukochaną.
— Nie prosiłem cię tutaj — odparł ponuro Ketil.
— Nie? — Walgard nadal wpatrywał się w niewiastę. Ta zaś spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się do niego.
— Jesteś mile widzianym gościem — szepnęła. — Jeszcze nigdy nie widziałam męża równie rosłego jak ty.
Walgard znów się roześmiał i odwrócił się, by spojrzeć w zdumione oczy brata. — Zapraszałeś mnie, czy nie, drogi bracie, i tak spędzę tu noc. A ponieważ widzę, że w łożu jest tylko miejsce dla dwojga, ja zaś odbyłem długą i ciężką drogę, więc obawiam się, iż będziesz musiał przespać się w stajni.
— Tak się nie stanie! — zakrzyknął Ketil. Zacisnął rękę na drzewcu włóczni tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. — Gdyby to był ojciec czy Asmund albo ktokolwiek z naszego dworu, z radością ustąpiłbym mu miejsca. Ale ty, złoczyńco i berserkerze, będziesz spał na słomie.
Walgard zaśmiał się szyderczo i zamachnął się toporem. Ostrze topora przygwoździło włócznię do nadproża i odcięło jej grot.
— Wynoś się stąd, braciszku — rozkazał. — A może mam cię wyrzucić?
Zaślepiony gniewem Ketil uderzył go złamanym drzewcem włóczni. Walgarda ogarnęła wściekłość. Skoczył, jego topór zatoczył łuk w powietrzu i utkwił w czaszce Ketila.
Ogarnięty szałem bojowym odmieniec zamierzył się i na piękną gospodynię, lecz ta wyciągnęła do niego ramiona. Walgard objął ją i całował, aż ich usta poczęły krwawić. Niewiasta roześmiała się głośno.
Gdy Walgard obudził się następnego ranka, ujrzał Ketila leżącego w kałuży zakrzepłej krwi i mózgu. Martwe oczy spojrzały na niego i odmieniec poczuł wyrzuty sumienia.
— Co ja zrobiłem? — szepnął. — Zabiłem własnego brata.
— Zabiłeś słabszego od siebie męża — powiedziała obojętnie niewiasta.
Walgard stanął nad ciałem brata.
— W przerwach między naszymi kłótniami przeżyliśmy razem kilka pięknych chwil, Ketilu — wymamrotał. — Pamiętam, jak znaleźliśmy nowo narodzone cielę, które próbowało stać na drżących nóżkach. Pamiętam wiatr smagający nam twarze i słońce iskrzące się na falach, kiedy wypłynęliśmy na morze, i miód, który piliśmy na Boże Narodzenie, gdy zamieć szalała wokół dworu naszego ojca. Pamiętam, jak razem biegaliśmy, pływaliśmy i krzyczeliśmy, bracie. Teraz wszystko się skończyło, jesteś już tylko trupem, ja zaś kroczę posępną drogą — ale śpij dobrze. Dobrej nocy, Ketilu, dobrej nocy.
— Jeśli powiesz o tym ludziom, zabiją cię — ostrzegła go piękna nieznajoma. — To nie przywróci mu życia, a w mogile nie ma pocałunków ani kochania.
Walgard skinął głową. Podniósł zwłoki i wyniósł je do lasu. Nie chciał znów dotykać topora, więc pozostawił go w głowie zabitego. Wzniósł nad nim kamienny nagrobek.
Gdy powrócił do samotnej chaty, kochanka czekała już na niego i wkrótce zapomniał o wszystkim. Była piękniejsza niż słońce i wiedziała wszystko o uprawianiu miłości.
Zanim spadł pierwszy śnieg, zrobiło się bardzo zimno. Zapowiadało to długą i ciężką zimę.
Po tygodniu Walgard uznał, że dobrze zrobi, jeśli wróci do domu. W przeciwnym razie inni zdołają go odszukać, a mogą też wybuchnąć walki między załogami jego statków. Jednak piękna nieznajoma nie chciała pójść z nim.
— To jest mój dom i nie mogę go opuścić — rzekła. — Ale przychodź, kiedy tylko zechcesz, mój kochany Walgardzie. Zawsze powitam cię z radością.
— Niedługo wrócę — obiecał. Nie przyszło mu do głowy, żeby zabrać siłą kochankę, chociaż wcześniej uczynił tak z wieloma innymi niewiastami. Oddała mu się sama, co było niezwykle cennym darem.
Ojciec powitał go we dworze z radością, gdyż obawiał się, że i tego syna utracił. Nikt inny nie był szczególnie rad, że go widzi.
— Polowałem daleko na zachodzie i północy — powiedział Walgard — lecz nie znalazłem Ketila.
— Nie — odparł Orm, czując, jak na nowo ogarnia go smutek — on na pewno już nie żyje. Szukaliśmy wiele dni, aż w końcu znaleźliśmy jego konia błąkającego się po lesie. Przygotuję stypę.
Walgard spędził u rodziny tylko kilka dni, po czym znów wymknął się do lasu obiecawszy, że powróci na stypę po Ketilu. Asmund w zamyśleniu odprowadził go spojrzeniem.
Najmłodszego brata zastanowiło, że Walgard unikał rozmów o losie Ketila, a jeszcze dziwniejszym mu się wydało, iż wybrał się na łowy — jak sam powiedział — teraz, kiedy zima była za pasem. Nie znajdzie już niedźwiedzi, a pozostałe zwierzęta stały się tak płochliwe, że ludzie nie chcieli brnąć za nimi po śniegu. Dlaczego Walgarda nie było tak długo i czemu odszedł tak wcześnie?
Tak rozmyślał Asmund, i w dwa dni po odejściu odmieńca, ruszył jego śladem. Od tamtej pory nie padał śnieg ani nie wiał wiatr, więc tropy nadal były dobrze widoczne w zamarzniętym śniegu. Asmund wybrał się sam, jadąc na nartach przez rozległe milczące przestrzenie, gdzie nie było nic żywego poza nim, i robiło mu się coraz zimniej.
Walgard wrócił trzy dni później. Z bliska i z daleka przybyli sąsiedzi do dworu Orma na stypę po Ketilu i uczta się rozpoczęła. Milczący berserker prześlizgnął się przez zatłoczony dziedziniec.
Elfryda pociągnęła go za rękaw.
— Czy widziałeś Asmunda? — zapytała nieśmiało. — Poszedł do lasu i jeszcze nie wrócił do domu.
— Nie — odparł krótko Walgard.
— Źle by się stało, gdybym utraciła dwóch synów w ciągu miesiąca i pozostał mi tylko ten najgorszy — powiedziała Elfryda i odwróciła się.
Wieczorem goście spotkali się w wielkiej izbie, aby pić na cześć zmarłego. Orm siedział w swym wysokim krześle, po prawej mając Walgarda. Mężowie stłoczyli się na ławach ustawionych wzdłuż ścian i podnosili ku sobie rogi poprzez płomienie i dym ogniska, które paliło się w rowie między nimi. Niewiasty zaś chodziły tam i z powrotem, dbając, by rogi zawsze były pełne. Z wyjątkiem rodziny zmarłego wszyscy goście weselili się w czerwonawym, migotliwym świetle; wiele par oczu odprowadzało wzrokiem obie córki Orma.
Orm przybrał wesołą minę, jak przystało na wojownika, który drwi ze śmierci, lecz nikt nie potrafił powiedzieć, co się za nią kryło. Elfryda nie mogła powstrzymać się od łez i raz po raz szlochała cicho. Walgard siedział w milczeniu, wychylając róg za rogiem, aż zakręciło mu się w głowie. Mocny trunek tylko pogłębił jego ponury nastrój. Z dala od kochanki i zbrojnych utarczek nie miał nic do roboty, poza rozmyślaniem o swoim czynie, i widział w mroku przed sobą twarz Ketila.
Piwo płynęło szeroką strugą, aż wszyscy mężowie popili się i dwór rozbrzmiewał głośnym gwarem. Nagle poprzez zgiełk przebiło się donośne pukanie do głównych drzwi. Zasuwa była podniesiona, lecz ostry dźwięk przyciągnął uwagę obecnych. Do wielkiej izby poprzez przedsionek wszedł Asmund.
Światło ogniska czerwonawą linią nakreśliło jego sylwetkę na tle mroku. Był blady i chwiał się na nogach. W ramionach trzymał owinięty płaszczem podłużny kształt. Obiegł spojrzeniem izbę, szukając tylko jednego człowieka. Stopniowo we dworze zapanowała głęboka cisza.
— Witaj, Asmundzie! — zawołał Orm. — Już zaczynaliśmy bać się o ciebie…
Jednak Asmund nadal patrzył przed siebie i ci, którzy dążyli za jego spojrzeniem, zauważyli, że utkwił wzrok w Walgardzie. W końcu przemówił głuchym głosem: — Przyprowadziłem gościa na stypę.
Orm siedział bez ruchu, chociaż zbladł jak płótno. Asmund opuścił swoje brzemię na podłogę. Było tak silnie zamarznięte, że mogło stać oparte o jego ramię.
— Okrutnie zimny był grób, w którym go znalazłem — rzekł Asmund i łzy popłynęły mu z oczu. — Nie było to dobre miejsce, dlatego pomyślałem sobie, że okrylibyśmy się hańbą wydając ucztę na jego cześć, a on leżałby gdzieś w lesie, za całe towarzystwo mając tylko gwiazdy. Więc przyniosłem Ketila do domu — Ketila z toporem Walgarda w czaszce!
Odsunął na bok płaszcz i światło ogniska padło niczym świeżo Przelana krew tam, gdzie uprzednio zakrzepła wokół topora. Włosy Ketila zbielały od szronu. Jego martwe usta uśmiechały się do Walgarda, a otwarte oczy napełniły blaskiem płomieni. Opierał się sztywno o Asmunda i nie odrywał wzroku od odmieńca.
Orm odwrócił się powoli, żeby stawić czoło berserkerowi, który z otwartymi ustami wpatrywał się w Ketila. Ale chwilę później Walgarda ogarnęła wściekłość. Zerwał się na równe nogi i ryknął do Asmunda: — Łżesz!
— Wszyscy znają twój topór! — odparł ciężko Asmund. — Dobrzy ludzie, chwytajcie bratobójcę i zwiążcie go. Zostanie powieszony.
— Mam prawo się bronić — wykrzyknął Walgard. — Pozwólcie mi obejrzeć ten topór.
Nikt się nie poruszył. Wszyscy byli zbyt wstrząśnięci. Walgard przeszedł przez wielką izbę do przedsionka w głuchej ciszy, w której słychać było tylko trzask płomieni.
W pobliżu wejścia stała w kozłach broń. Przechodząc obok odmieniec chwycił włócznię i rzucił się do ucieczki. — Nie uda ci się ujść cało! — zawołał Asmund i sięgnął po miecz, żeby zagrodzić mu drogę. Walgard pchnął go włócznią. Przeszyła ona nie osłoniętą zbroją pierś Asmunda, przygważdżając go zarazem do ściany, tak że stał obok Ketila, nadal wspartego o jego ramię. Dwaj martwi bracia wpatrywali się w swego zabójcę.
Walgard zawył, gdyż ogarnął go szał bojowy. Jego oczy zabłysły zielenią jak u rysia i piana wystąpiła mu na usta. Orm pobiegł za nim, rycząc z wściekłości. Chwycił czyjś miecz i zaatakował odmieńca. Walgard wyrwał zza pasa nóż, którym pomagał sobie przy jedzeniu, lewą dłonią odtrącił na bok brzeszczot Orma i wbił swoje ostrze w pierś duńskiego wodza.
Buchnęła krew i Orm upadł. Walgard wyrwał miecz z ręki zmarłego. Nadbiegli inni mężowie, odcinając zabójcy odwrót. Odmieniec zarąbał najbliższego. Jego głośny ryk odbił się echem pod krokwiami.
Wielka izba zaroiła się od mężów. Jedni próbowali znaleźć bezpieczne miejsce, drudzy zaś starali się pochwycić szaleńca. Miecz Walgarda zaśpiewał. Jeszcze trzech wolnych kmieciów runęło na ziemię. Kilku innych pochwyciło blat stołu i trzymając go przed sobą odepchnęło berserkera od kozłów z bronią. Pozostali uzbroili się.
Lecz w zatłoczonej izbie wszystko działo się zbyt powoli. Walgard zamachnął się mieczem na mężów, którzy stali między nim a drzwiami. Kilku zranił, pozostali odskoczyli na boki i w ten sposób odmieniec przebił się do drzwi. Ale w przedsionku stał wojownik, który zdołał chwycić miecz i okutą żelazem tarczę. Walgard zaatakował. Jego miecz rozłupał okucie tarczy i przebił ją na wylot.
— Za słaby jest twój miecz, Ormie! — zawołał. Kiedy tamten rzucił się na niego, odmieniec sięgnął ręką do tyłu i wyrwał topór z głowy Ketila. W wirze walki jego przeciwnik zapomniał o ostrożności. Pierwszy cios berserkera odtrącił na bok tarczę, drugi zaś odrąbał prawe ramię nieszczęśnika. Walgard wypadł za drzwi.
Poleciały za nim włócznie. Uciekł do lasu. Krew ojca kapała z niego jakiś czas, póki nie zamarzła i przestała być pomocą dla psów, które wysłano jego śladem. Nawet gdy je zgubił, odmieniec wciąż biegł, bojąc się, że zamarznie. Trzęsąc się i szlochając uciekał na zachód.