IX

Uczta wydana na cześć zmarłego Ketila stała się również stypą po Asmundzie i Ormie. Zasępieni goście pili w milczeniu, gdyż Orm był mądrym wodzem i chociaż nie chodził do kościoła, wszyscy go lubili, podobnie jak jego synów. Ziemia nie zamarzła jeszcze zupełnie i następnego dnia po zabójstwie parobcy zaczęli kopać dół.

Do grobu zaciągnięto najlepszy statek Orma. Włożono doń skarby i tyle żywności i napojów, by starczyło na długą podróż; zabito psy i konie i również umieszczono je na statku. Złożono tam też i tych, których zabił Walgard, odzianych w najlepsze szaty, z bronią i wszelkim ekwipunkiem, w piekielnych ciżmach na nogach. Orm pragnął być tak pochowany i nakłonił żonę, żeby mu to obiecała.

Kilka dni później, kiedy wszystko było gotowe, Elfryda podeszła do otwartej mogiły. Stała w szarym świetle zimowego poranka, spoglądając na Orma, Ketila i Asmunda. Rozpuszczone włosy wdowy spadały na piersi umarłych, zasłaniając jej oblicze przed oczami obecnych.

— Ksiądz powiedział, że byłby to ciężki grzech, gdybym zabiła się teraz i spoczęła obok was — szepnęła. — Czeka mnie ciężki żywot. Ketilu i Asmundzie, byliście dobrymi synami i wasza matka tęskni za waszym śmiechem. Wydaje mi się, że dopiero wczoraj śpiewałam wam do snu kołysanki. Byliście wtedy tacy mali. Potem nagle staliście się długonogimi młodzieńcami, na których przyjemnie było popatrzeć. I Orm, i ja byliśmy z was dumni… a teraz leżycie tak spokojnie, tylko płatki śniegu padają wam na twarze. To dziwne… — Potrząsnęła głową. — Nie mogę zrozumieć, że was już nie ma. To nie może być prawdą.

Uśmiechnęła się do Orma. — Często się kłóciliśmy — szepnęła — ale to nic nie znaczyło, gdyż mnie kochałeś, a ja… kochałam ciebie. Byłeś dla mnie dobry, Ormie, i teraz, kiedy umarłeś, świat stał się taki pusty i zimny. Proszę wszechmocnego Boga, żeby wybaczył ci to, co zrobiłeś wbrew Jego przykazaniom. Albowiem nie wiedziałeś wielu rzeczy, choć umiałeś żeglować na statku i własnoręcznie robić dla mnie półki i skrzynie lub rzeźbić zabawki dla dzieci… A jeśli Bóg nie przyjmie cię do nieba, modlę się, aby pozwolił mi pójść do piekła, żebym mogła być z tobą… Tak — choć odchodzisz do swych pogańskich bogów, poszłabym za tobą. A teraz żegnaj, Ormie, którego kochałam i nadal kocham.

Nachyliła się i pocałowała go.

— Zimne są twoje wargi — powiedziała i w oszołomieniu rozejrzała się dookoła. — Dlatego nie chcesz mnie pocałować. Ten Martwy mąż na statku to nie ty, więc gdzie jesteś, Ormie?

Sprowadzono ją z pokładu i żałobnicy długo pracowali zasypując ziemią statek i zbudowaną nad nim komorę grzebalną. Kiedy skończyli, nad morzem stanął wielki kurhan i fale sunęły po piasku, by nucić pieśni żałobne u jego podnóża.

Ksiądz, który nie pochwalał pogańskiego pogrzebu, nie chciał poświęcić ziemi, ale zrobił wszystko, co mógł, i Asgerd zapłaciła mu za wiele mszy za dusze ojca i braci.

Wśród żałobników był pewien młodzian, Erlend, syn Thorkela, narzeczony Asgerd. — Pusty jest ten dwór, gdy odeszli z niego mężowie — powiedział do niej.

— W istocie — odparła dziewczyna. Zimny morski wiatr sypał śniegiem i mierzwił jej długie pukle.

— Lepiej będzie, jeżeli zostanę tu wraz z kilkoma przyjaciółmi i doprowadzę wszystko do porządku — dodał. — Później pobierzemy się, Asgerd, i twoja matka i siostra zamieszkają z nami.

— Nie wyjdę za ciebie, póki Walgard nie zostanie powieszony, a jego ludzie nie spłoną w ich własnym domu — oświadczyła gniewnie.

Erlend uśmiechnął się niewesoło.

— Nie będziesz długo czekała. Już dziś strzała wojny przechodzi z rąk do rąk. Jeżeli nie uciekną wcześniej niż przypuszczam, nasz kraj wkrótce pozbędzie się tej zarazy.

— To dobrze. — Skinęła głową Asgerd.

Większość przybyłych na stypę gości już odjechała, lecz mieszkańcy dworu nadal siedzieli za stołem w towarzystwie Erlenda i pół tuzina innych mężów. Gdy zapadła noc, począł dąć silny wiatr, niosąc na skrzydłach śnieg. Potem zaczął sypać grad, niczym nocni robotnicy tupiący na dachu. Wielka izba była ciemna i posępna; ludzie skupili się w jednym kącie. Mówili niewiele, a rogi często krążyły.

Raz Elfryda przerwała milczenie:

— Wydaje mi się, że słyszę coś na zewnątrz — rzekła.

— Ja nie — odparła Asgerd. — Zresztą dziś wieczorem nikt nie wyruszyłby w drogę.

Freda, której nie podobał się przygaszony wzrok matki, dotknęła jej ręki i powiedziała nieśmiało: — Nie jesteś zupełnie sama. Twoje córki nigdy o tobie nie zapomną.

— Tak, tak. — Elfryda uśmiechnęła się lekko. — Tak, nasienie Orma żyć będzie w was. Słodkie noce, które razem spędziliśmy, nie poszły na marne… — Spojrzała na Erlenda. — Bądź dobry dla małżonki. Pochodzi z rodu wodzów.

— Jakże mógłbym być dla niej niedobry?! — zapytał.

Nagle rozległo się walenie do drzwi. Głośny okrzyk zagłuszył wycie wiatru: — Otwierać! Otwierać albo rozbijemy drzwi!

Mężowie sięgnęli po broń, gdy niewolnik otworzył drzwi — i zginął na miejscu, zarąbany toporem. Do przedsionka wszedł 5 Walgard, wysoki, ponury, w zaśnieżonym odzieniu, osłonięty z obu stron tarczami swoich Wikingów.

Przemówił: — Niech niewiasty i dzieci wyjdą na zewnątrz, a daruję im życie. Dwór jest otoczony przez moich ludzi i zamierzam go spalić.

Ciśnięta przez kogoś włócznia z brzękiem odbiła się od jednej z okutych żelazem tarcz. Swąd dymu stał się silniejszy niż powinien.

— Czy nie dość ci tego, co już uczyniłeś? — zawołała Freda. — Możesz spalić ten dom, ale ja raczej zostanę w środku, niż się zgodzę, żebyś darował mi życie.

— Naprzód! — krzyknął Walgard i zanim ktokolwiek mógł go powstrzymać, wraz z tuzinem swych Wikingów wpadł do wielkiej izby.

— Po moim trupie! — zawołał Erlend. Wyciągnął miecz i zaatakował Walgarda. Topór zwany Bratobójcą zakreślił łuk w powietrzu, z brzękiem odtrącił na bok brzeszczot Erlenda i zagłębił się między żebrami nieszczęśnika. Erlend runął na ziemię. Walgard przeskoczył przez trupa i złapał Fredę za rękę. Inny Wiking schwytał Asgerd. Pozostali utworzyli wokół nich zbrojny krąg. Chronieni przez kolczugi i pancerze, bez trudu przebili się do drzwi, zabijając trzech obrońców.

Kiedy napastnicy opuścili dwór, pozostali przy życiu przyjaciele Erlenda uzbroili się lepiej i próbowali zrobić wypad, lecz zostali zabici lub zapędzeni z powrotem do środka przez wojowników, którzy stali przy każdym wejściu. Elfryda krzyknęła i pobiegła do drzwi. Wikingowie przepuścili ją.

Walgard właśnie kończył wiązać ręce Asgerd i Fredzie i przymocował tam sznury, by ciągnąć dziewczęta siłą, gdyby nie chciały iść same. Dach dworu palił się już jasnym płomieniem. Elfryda uczepiła się ramienia Walgarda i wołała szlochając wśród huku ognia:

— Jesteś gorszy od wilka. Jakie nowe nieszczęście szykujesz dla ostatnich krewnych? Czemu zwracasz się przeciw własnym siostrom, które nigdy nie uczyniły ci nic złego? Jak możesz deptać serce swojej matki? Pozwól im odejść, pozwól im odejść!

Oczy Walgarda spoglądały na nią zimno w nieruchomej jak maska twarzy. — Nie jesteś moją matką — rzekł w końcu i uderzył ją. Elfryda upadła nieprzytomna na śnieg. Odmieniec odwrócił się i dał znak swoim ludziom, żeby zawlekli branki do zatoki, gdzie znajdowały się jego statki wyciągnięte na brzeg.

— Dokąd nas zabierasz? — szlochała Freda, a Asgerd plunęła mu w twarz.

Na ustach Walgarda zaigrał lekki uśmieszek. — Nie zrobię wam nic złego — rzekł. — Raczej oddam wam przysługę, gdyż ofiaruję was pewnemu królowi. — Westchnął. — Zazdroszczę mu. Tymczasem jednak, znając moich ludzi, będę czuwał nad wami.

Niewiasty, które nie chciały zginąć w płomieniach, wyprowadziły dzieci na zewnątrz. Napastnicy wykorzystali je, ale później puścili wolno. Inne pozostały we dworze ze swymi mężami. Języki ognia strzelały wysoko, oświetlając całe gospodarstwo, i niezadługo zapaliły się także inne budynki, lecz dopiero po tym, jak napastnicy ograbili je.

Walgard oddalił się, kiedy tylko zyskał pewność, że wszyscy w środku zginęli. Wiedział bowiem dobrze, iż sąsiedzi zauważą pożar i przybędą z posiłkami. Wikingowie spuścili statki na wodę i wypłynęli na pełne morze, wiosłując pod wiatr, który pędził lodowate fale na pokład.

— Przy takiej pogodzie nigdy nie dotrzemy do Finlandii — gderał sternik Walgarda.

— Jestem innego zdania — rzekł odmieniec. O świcie, jak mu powiedziała czarownica, rozwiązał skórzany worek. Wiatr od razu zmienił kierunek i począł dąć od rufy, prosto na północny wschód. Rozpięto żagle i statki” dosłownie skoczyły do przodu.

Kiedy sąsiedzi dotarli do włości Orma, znaleźli tylko dymiące zgliszcza. Kilka niewiast i dzieci snuło się dookoła, szlochając w szarym świetle poranka. Tylko Elfryda nie płakała ani nic nie mówiła. Siedziała na kurhanie bez ruchu, pustymi oczyma wpatrując się w morze, a wiatr targał jej włosy i odzież.


* * *

Przez trzy dni i trzy noce statki Walgarda płynęły gnane zawieruchą. Jeden zatonął, lecz zdołano uratować większość załogi. Pozostali majtkowie bez końca wyczerpywali wodę i szemrali, ale obecność Walgarda dusiła w zarodku każdą myśl o buncie.

Niemal cały ten czas odmieniec stał na dziobie swego statku, owinięty w długi skórzany płaszcz, pokryty zaskorupiałą solą i szronem, i rozmyślał. Raz jakiś majtek chciał mu się przeciwstawić, więc zabił go na miejscu, a ciało wyrzucił za burtę. Sam mówił niewiele, co odpowiadało załodze, gdyż nie chcieli, aby spoglądał na nich tak dziwnie.

Nie reagował na prośby Fredy i Asgerd, żeby powiedział im dokąd płyną, lecz karmił je dobrze i poił, dał schronienie pod pokładem dziobowym i nie pozwolił niepokoić swoim ludziom.

Początkowo Freda nie chciała jeść. — Nie przyjmę nic od tego mordercy — powiedziała. Smużki soli na jej policzkach pochodziły nie tylko z morskiej wody.

— Jedz, żeby zachować siły — poradziła jej Asgerd. — Nie bierzesz od niego nic, gdyż wszystko to zrabował, a może nadarzy się nam okazja do ucieczki. Jeśli poprosimy Boga o pomoc…

— Tego wam zabraniam — wtrącił Walgard, który podsłuchał ich rozmowę — i jeśli usłyszę jakiekolwiek słowo tego rodzaju, zaknebluję was.

— Zrobisz, co zechcesz — odparła Freda — lecz modlitwa bardziej płynie z serca niż z ust.

— Jest równie nieprzydatna w obu tych miejscach — wyszczerzył zęby berserker. — Niejedna niewiasta skrzeczała do swego Boga, kiedy ją dopadłem, ale niewiele jej to pomogło. Nie chcę więcej słyszeć żadnych rozmów o bogach na tym statku. — Walgard nie oczekiwał dla nich pomocy z nieba, po prostu chodziło o to, że pozbawione duszy ludy Krainy Czarów tak dobrze znały magię, iż Moc większa niż ich własna, o której w dodatku wiedziały, że nigdy nie zdołają jej zrozumieć, budziła w nich paniczny lęk nawet poprzez zwykłe swe imiona i znaki. Dlatego odmieniec nie chciał niepotrzebnie ryzykować, a tym bardziej nie pragnął, żeby mu przypominano o tym, czego nigdy nie miał.

Zamyślił się znów, a siostry zamilkły. Majtkowie również niewiele mówili, toteż słychać było jedynie świst wiatru w takielunku, szum morza i potrzaskiwanie belek. W górze płynęły szare chmury, z których na przemian sypał śnieg lub grad. Statki kołysały się samotnie na falach.

Trzeciego dnia przed nocą, pod wiszącym nisko niebem tak szarym, że samo mogłoby sprowadzać zmierzch, zobaczyli Finlandię. Fale rozbijały się o białawe klify. Ich szczyty były niemal nagie, tyko gdzieniegdzie pokryte śniegiem i lodem i porośnięte nielicznymi koślawymi drzewkami.

— To brzydka kraina — wzdrygnął się sternik Walgarda — i wcale nie widzę dworu, o którym mówiłeś.

— Skieruj statek do tego fiordu przed nami — rozkazał odmieniec.

Wiatr dosłownie wepchnął ich do fiordu, dopóki posępne skały nie zagrodziły im drogi. Majtkowie obniżyli maszty, wyciągnęli wiosła i statki popłynęły o zmierzchu w stronę kamienistej plaży. Walgard wytężył wzrok i zobaczył Trollów.

Nie byli tak wysocy jak on, ale prawie dwa razy szersi, o grubych jak konary, sięgających kolan ramionach. Ich skóra była zielona, wilgotna i zimna i poruszała się po twardym jak skała ciele. Niewielu miało włosy, a ich wielkie, okrągłe głowy o płaskich nosach, ogromnych ustach, z których wystawały długie kły, i ostro zakończonych uszach przypominały trupie czaszki. Głęboko osadzone oczy Trollów nie posiadały białek i wyglądały jak przepastne czarne jamy.

Większość nie nosiła odzieży lub tylko kilka skór, choć wiatr był mroźny. Uzbrojeni byli w maczugi, topory, włócznie, strzały i proce, wszystkie zbyt ciężkie, by mogli podnieść je ludzie. Lecz niektórzy mieli na sobie hełmy i kolczugi oraz broń z brązu albo z elfowych stopów.

Walgard wzdrygnął się na ich widok. — Czy zrobiło ci się zimno? — zapytał jakiś majtek.

— Nie… nie… to nic takiego — mruknął. A w duchu dodał: — Mam nadzieję, że czarownica mówiła prawdę i że Elfiny są piękniejsze od tych tu. Ale będą z nich wspaniali wojownicy.

Wikingowie wprowadzili statki na płyciznę, po czym wyciągnęli je na brzeg. Później niepewnie stali na plaży. A Walgard zobaczył, iż zbliżają się Troiło wie.

Walka była krótka, lecz straszna, gdyż ludzie nie widzieli swoich wrogów. Coraz to zdarzało się, że jakiś Troll dotknął żelaza i poparzył się, ale większość wiedziała, jak unikać tego metalu. Ich śmiech budził gromowe echa wśród skał, gdy roztrzaskiwali ludziom głowy, rozrywali ich na kawałki lub polowali na nich w górach.

Sternik Walgarda widział, że jego towarzysze giną, podczas gdy wódz stoi bez ruchu, wsparty na toporze. Ryknął z wściekłości i rzucił się na berserkera. — To twoja sprawka! — krzyknął.

— Masz rację! — odparł odmieniec i starł się z nim wśród szczęku stali. Wnet zabił sternika, a tymczasem bitwa na plaży się skończyła.

Dowódca Trollów podszedł do Walgarda. Głazy chrzęściły mu pod stopami. — Słyszeliśmy o twoim przybyciu od nietoperza, który był również szczurem — zagrzmiał po duńsku. — Dziękujemy ci bardzo za wyśmienitą zabawę. Król cię oczekuje.

— Zaraz przyjdę — odrzekł Walgard.

Zdążył już zakneblować siostrom usta i związać im ręce za plecami. Oszołomione tym, co widziały, potykając się szły głębokim wąwozem, później zaś nagim zboczem góry, obok niewidzialnych strażników do jaskini, a stamtąd do komnat Illredego.

Rezydencja króla Trollów była ogromna, wykuta w skale, lecz wspaniale przyozdobiona bogactwami zrabowanymi Elfom, Niziołkom, Goblinom i innym plemionom Krainy Czarów, a także ludziom. Wielkie gemmy błyszczały wśród pięknych gobelinów, kosztownych pucharów i nakrytych drogocennymi tkaninami stołów z hebanu i kości słoniowej, a ogniska płonące wzdłuż wielkiej sali oświetlały bogate szaty trollowych dostojników i ich dam.

Niewolnicy z ludu Elfów, Niziołków lub Goblinów krążyli wokół z misami mięsa i czarami pełnymi trunków. Była to wspaniała uczta, na którą, oprócz ludzkich niemowląt i dzieci plemion Krainy Czarów, ukradziono bydło, konie, świnie i południowe wina. W zadymionej sali rozbrzmiewała szczekliwa muzyka, jaką lubili Trollowie.

Wzdłuż ścian stali gwardziści równie nieruchomi jak pogańskie bałwany, a czerwonawy blask ognia połyskiwał na grotach ich włóczni. Trollowie siedzący przy stole żarli i żłopali, kłócąc się między sobą grzmiącymi głosami. Lecz wysocy dostojnicy siedzieli bez ruchu w swych rzeźbionych krzesłach.

Spojrzenie Walgarda powędrowało do Illredego. Król był otyły, miał wielką, pomarszczoną twarz i długą brodę z zielonkawych frędzli. Kiedy zwrócił czarne jak atrament oczy na nowo przybyłych, odmieniec poczuł zimny dreszcz strachu na grzbiecie.

— Bądź pozdrowiony, wielki królu — rzekł starając się nie okazać lęku. — Jestem Walgard, zwany Berserkerem. Przybywam z Anglii, by poszukać miejsca w twym wojsku. Powiedziano mi, że jesteś ojcem mojej matki i bardzo chciałbym odzyskać należne mi dziedzictwo.

Illrede skinął głową w złotej koronie. — Wiem o tym — powiedział. — Witaj w Trollheimie, twojej ojczyźnie, Walgardzie. — Przeniósł wzrok na córki Orma, które nie mając sił stać usiadły obok siebie. — A to co za jedne?

— To mały podarunek — odparł odmieniec. — Dzieci mego przybranego ojca. Mam nadzieję, że ci się spodobają.

— Cha–cha, cha–cha, cha, cha! — Śmiech Illredego szokował w zapadłej nagle ciszy. — To piękny dar! Już dawno nie trzymałem w ramionach ludzkiej dziewy… Tak, witaj, witaj, Walgardzie!

Zeskoczył na podłogę, która wydała głuchy odgłos pod jego ciężarem, i podszedł do skulonych dziewcząt. Freda i Asgerd rozglądały się dookoła z przerażeniem. Można było z łatwością odczytać ich myśli: — Gdzie jesteśmy? W ciemnej pieczarze, Walgard przemawia do pustki, ale te echa nie pochodzą od jego głosu…

— Powinnyście zobaczyć wasz nowy dom — zarechotał Illrede i dotknął ich powiek. Natychmiast otrzymały czarodziejski wzrok i ujrzały Króla Trollów pochylającego się nad nimi. Straciły resztki odwagi i nawet przez zakneblowane usta słychać było ich przeraźliwe okrzyki.

Illrede znów wybuchnął śmiechem.

Загрузка...