XIX

Następnej nocy, na kilka godzin przed świtem, po błyskawicznym odjeździe z jaskini, zebrali koniom wodze. Skaflok nie mógł czekać, gdy ginął Alfheim. Księżyc w drugiej kwadrze wyglądał zza chmur, a jego blade światło przesączało się przez oszronione drzewa i odbijało od śniegu. W nieruchomym, mroźnym powietrzu ich oddechy uniosły się ku górze jak dym, aby migotać niewyraźnie niczym duchy, które uciekły z ust konających.

— Nie możemy razem zbliżyć się do Elfheugh. — Szept Skafloka wydał się nienaturalnie głośny w spokojnym półmroku zarośli, w których się ukryli. — Lecz mogę zrobić to sam przed świtem, w postaci wilka.

— Czemu ci tak spieszno? — Freda przytuliła się do jego ramienia i młodzieniec poczuł sól łez na jej policzku. — Czemu przynajmniej nie udać się tam za dnia, kiedy będą spali?

— Nie mogę zmienić postaci w blasku słońca — odparł na to. — A kiedy znajdę się w środku, dzień czy noc nie zrobi żadnej różnicy, gdyż większość Trollów równie dobrze może spać, jak czuwać o każdej porze. Gdy już tam będę, znajdę tych, którzy mogą mi pomóc. Myślę przede wszystkim o Leei…

— Leea… — Freda zagryzła wargi. — Nie podoba mi się ten szalony plan. Czy nie ma innego sposobu?

— Nic innego nie przyszło mi do głowy. Ty, kochana, masz najcięższe zadanie — muszę to przyznać — czekać tu samotnie na mój powrót. — Spojrzał na jej twarz, jakby chciał zakarbować w pamięci najdrobniejszy szczegół. — Nie zapomnij rozbić przed wschodem słońca namiotu ze skór, które przywiozłem, by osłonić przed nim konie. I pamiętaj, że wrócę w ludzkiej postaci, niosąc ciężar. W ten sposób mogę wędrować za dnia, bezpieczny aż do zmierzchu, lecz znacznie wolniej, więc przypuszczalnie będę tu jutrzejszej nocy. Nie bądź nieostrożna, księżniczko. Jeśli zauważysz Trollów lub gdybym nie wrócił do trzeciego wieczoru, odejdź stąd. Uciekaj do świata ludzi i blasku słońca!

— Zniosę oczekiwanie — powiedziała bezbarwnym głosem — ale opuścić to miejsce nie wiedząc, czy żyjesz, czy… — wzruszenie ścisnęło ją za gardło — umarłeś, to może być ponad moje siły.

Skaflok zeskoczył z konia. Śnieg zachrzęścił mu pod nogami. Szybko rozebrał się do naga. Drżąc z zimna okręcił lędźwia skórą wydry, narzucił na ramiona skórę orła i okrył się wilczym futrem jak płaszczem.

Freda również zsiadła z konia. Pocałowali się namiętnie. — Żegnaj, najdroższa — powiedział Skaflok. — Czekaj na mnie, aż powrócę z mieczem.

Odwrócił się, nie śmiejąc się zatrzymać przy płaczącej cicho dziewczynie i okręcił się ciaśniej wilczą skórą. Stanął na czworakach i wymówił niezbędne słowa. Potem poczuł, że jego ciało drgnęło i przybrało inny kształt, a zmysły zmąciły się. Freda widziała, jak się zmieniał, szybko jakby topniał, aż stanął obok niej wielki szary wilk o świecących w mroku zielonych oczach.

Zimny nos dotknął na moment jej ręki. Freda zmierzwiła szarą sierść, po czym wilk oddalił się.

Mknął po śniegu, lawirując między drzewami i krzewami, sadząc wielkimi susami, szybko i niezmordowanie — nigdy nie mógłby tak biec w ludzkiej postaci. Jako wilk czuł się bardzo dziwnie. Wzajemne oddziaływanie kości, mięśni i ścięgien było inne niż przedtem. Wiatr muskał mu sierść. Widział niewyraźnie, wszystko stało się płaskie i bezbarwne, ale za to słyszał każdy najcichszy szelest, każde westchnienie i szept. Odkrył, że cisza nocna pełna jest pomruków — wiele z tych dźwięków było zbyt wysokich, aby mogli usłyszeć je ludzie. Powietrze sprawiało wrażenie żywego, ślady i tropy wirowały w nozdrzach Skafloka, odróżniał niezliczone subtelne zapachy. Były też odczucia, dla których brakło słów w języku ludzi.

Wydawało mu się, że znalazł się w innym świecie, czuł, iż ów świat jest pod każdym względem odmienny od tego, który znał. I on sam również się zmienił, nie tylko jego ciało, ale także umysł i nerwy. Jego myśli krążyły wilczymi ścieżkami, węższymi, lecz znacznie wrażliwszymi od ludzkich. W zwierzęcej postaci nie mógł myśleć o wielu rzeczach, a gdy znów stał się człowiekiem, nie potrafił przypomnieć sobie wszystkiego, co czuł i myślał jako zwierzę.

Naprzód, wciąż naprzód! Noc i mile uciekały pod jego stopami. Las tętnił tajemnym życiem. Uchwycił zapach zająca — przestraszonego, skulonego w pobliżu, wpatrującego się weń szeroko otwartymi oczami — i ślina napłynęła mu do pyska. Ale jego ludzka dusza gnała go wciąż naprzód. Zahukała sowa. Drzewa, wzgórza, skute lodem rzeki zamieniły się w uciekającą barwną smugę, księżyc płynął po niebie, a on biegł bez wytchnienia.

Wreszcie zobaczył sylwetkę Elfheugh majaczącą na tle wysrebrzonych chmur i zimowe gwiazdy, które przymarzły do jego wież. Elfheugh, Elfheugh, piękne i utracone, teraz siedziba śmiertelnych wrogów!

Położył się na brzuchu i poczołgał w stronę zamku. Wytężając wszystkie wilcze zmysły badał okolicę… czy wrogowie byli w pobliżu?

Poczuł wężowy zapach Trollów. Opuścił ogon i wyszczerzył zęby. Zamek cuchnął Trollami — i co gorsza, strachem, bólem i tłumionym gniewem.

Słabym wilczym wzrokiem nie mógł dostrzec szczytu muru, pod którym przycupnął. Lecz doskonale słyszał odgłos kroków wartowników spacerujących w górze, czuł ich woń i drżał na całym ciele, tak bardzo pragnął rozszarpać im gardła.

Spokojnie, tylko spokojnie, powiedział sobie w duchu. Przeszli obok, minęli go, znów może zmienić skórę.

Ponieważ był już zwierzęciem, wystarczyło, że zapragnął zmienić postać. Skręcił się, poczuł, że jego ciało przesuwa się i kurczy i zakręciło mu się w głowie. Po chwili poszybował ku niebu jako wielki orzeł.

Widział teraz bardzo dobrze, miał nieludzko bystry wzrok, a rozkosz lotu, nieskończone piękno wiatru i nieba pulsowały w jego żyłach. Ale surowy umysł i wola orła oparły się temu upajającemu uczuciu. Nie miał oczu sowy i w powietrzu był doskonałym celem dla strzał Trollów.

Przeleciał nad murem obronnym i dziedzińcem, po czym zwolnił lot, aż wiatr zaświszczał mu w piórach. Wylądował obok zamku, w cieniu porosłej bluszczem wieży, i znów zadygotał, zmieniając kształt. Potem czekał jakiś czas już w wydrzej skórze.

W tej postaci nie miał tak dobrego węchu jak wilk, chociaż wrażliwszy niż u człowieka, za to widział znacznie lepiej i miał równie bystry słuch. Każdy włosek na jego ciele wibrował od doznań niemożliwych do opisania w żadnym ludzkim języku. A szybkość, zwinność i piękne połyskliwe futro radowały próżny i figlarny umysł wydry.

Przyczaił się i leżał, wytężając wszystkie zmysły. Usłyszał z blanków okrzyki zaskoczenia. Ktoś musiał dostrzec orła, więc Skaflok wolał nie mitrężyć.

Przemykał zwinnie wzdłuż ściany, trzymając się cienia. Wydra była za duża, by czuł się bezpiecznie. Miałby większe szanse, gdyby zmienił się w łasicę lub szczura, ale nie mógł tego zrobić. Rad był, że Freda przywiozła mu te trzy zaczarowane skóry. Ogarnęło go rozczulenie, lecz nie powinien teraz myśleć o ukochanej, jeszcze nie.

Zobaczył otwarte drzwi i wślizgnął się do środka. Znajdowały się w tylnej części zamku, ale Skaflok doskonale znał każdy zakątek i szczelinę w labiryncie korytarzy. Nastroszył wąsy. Chociaż miejsce to śmierdziało Trollami, rozróżnił w powietrzu ciężką woń snu. Wyczuł, że kilku wrogów krążyło w pobliżu, lecz na pewno wymknie się im bez trudu.

Minął jadalnię. Trollowie leżeli rozwaleni na podłodze, chrapiąc w pijackim śnie. Gobeliny były podarte, meble pokiereszowane i poplamione, a ozdoby ze złota, srebra i kamieni szlachetnych, dzieło całych stuleci, porozkradane. Lepiej by się stało, pomyślał Skaflok, gdyby zwyciężyli nas Goblinowie. Przynajmniej był to lud mający dobre maniery. A te brudne świnie…

Piął się po schodach, zmierzając do komnat Imryka. Ktokolwiek był teraz jarlem, na pewno spał tam… z Leeą u boku.

Wydra przylgnęła do ściany. Wyszczerzyła ostre jak igły zęby w bezgłośnym warknięciu. Jej żółte oczy zabłysły. Wyczuła Trolla za zakrętem. Jarl postawił tam wartownika i…

Jak szara błyskawica wilk rzucił się na Trolla. Senny wojownik nie wiedział, co go zaatakowało, nim wilcze szczęki nie zacisnęły się na jego gardła. Runął na podłogę wśród chrzęstu kolczugi, szarpiąc pazurami zwierzę leżące mu na piersi i umarł.

Skaflok skulił się. Krew kapała mu z pyska. Miała kwaśny smak. To dopiero był harmider… nie, nie ogłoszono alarmu… nikt nic nie usłyszał… przecież zamek jest taki duży. Musi zaryzykować, że Trollowie odkryją ciało, zanim opuści Elfheugh. Tak, to prawie pewne, że ktoś je znajdzie — nie, poczekamy…

Szybko, już jako człowiek, Skaflok pokiereszował szyję zabitego Trolla jego własnym mieczem, tak by nie można było dostrzec, że to nie brzeszczot, a zęby odebrały mu życie. Może pomyślą, że zginął w pijackiej burdzie. Lepiej, żeby tak zrobili, pomyślał ponuro młodzieniec, wycierając usta i wypluwając zieloną krew.

Przybrawszy znów postać wydry pobiegł dalej. Na szczycie schodów drzwi do komnat Imryka były zamknięte, ale znał tajemny syk i gwizd, które je otworzą. Zrobił tak, uchylił drzwi nosem i wszedł do środka.

Dwoje spało w łożu Imryka. Jeżeli nowy jarl się zbudzi, będzie to kres wyprawy Skafloka. Młodzieniec poczołgał się w stronę łoża, a każdy ruch wydawał mu się bardzo głośny.

Gdy tam dotarł, stanął na tylnych łapach. Zobaczył na poduszce bosko piękne lico Leei w obłoku srebrzystych pukli, a obok niej głowę jasnowłosego męża, którego twarz nie utraciła surowego wyrazu nawet we śnie. To oblicze było kopią jego własnego.

A więc Walgard złoczyńca był teraz jarlem. Skaflok z trudem powstrzymał się, żeby nie zatopić wilczych kłów w jego gardle, nie wykłuć mu orlim dziobem oczu i nie zanurzyć wydrzego języka w rozszarpanych wnętrznościach.

Ale to były zwierzęce pragnienia. Gdyby dał im posłuch, na pewno narobiłby hałasu i utracił miecz.

Dotknął nosem policzka Leei. Elfina uniosła powieki i rozpoznała go.

Usiadła bardzo powoli. Walgard drgnął i jęknął we śnie. Leea znieruchomiała. Berserker mamrotał coś przez sen. Skaflok uchwycił strzępy zdań: …odmieniec… topór… O, matko, matko!

Elfina spuściła nogę na podłogę. Opierając się na niej, wysunęła się z łoża. Jej białe ciało prześwitywało przez zasłonę włosów. Jak cień wyszła z sypialni, przemknęła przez drugą komnatę do trzeciej. Skaflok pobiegł za nią. Leea cicho zamknęła za nim wszystkie drzwi.

— Teraz możemy porozmawiać — szepnęła.

Skaflok stanął znów jako człowiek i Elfina wpadła mu w ramiona, na poły śmiejąc się, na poły płacząc. Całowała go tak długo, że, zapomniawszy o Fredzie, uświadomił sobie, jak śliczną niewiastę trzymał w objęciach.

Leea spostrzegła to i chciała pociągnąć go w stronę łoża. — Skafloku — szepnęła. — Mój kochany.

Młodzieniec opanował się. — Nie mam czasu — powiedział szorstko. — Przybyłem tu po złamany miecz, który był imieninowym darem Asów dla mnie.

— Jesteś zmęczony. — Ręce Elfiny gładziły go po twarzy. — Byłeś zmarznięty, głodny i groziła ci śmierć. Pozwól mi dać ci wytchnienie i pociechę. Mam tajemną komnatę…

— Nie mam czasu, nie mam czasu — warknął. — Freda czeka na mnie w samym sercu posiadłości Trollów. Zaprowadź mnie do miecza.

— Freda. — Leea zbladła jeszcze bardziej. — Więc ta śmiertelna dziewczyna nadal jest z tobą.

— Tak i okazała się dzielną wojowniczką dla Alfheimu.

— Ja również nieźle się spisałam — powiedziała Elfina z dziwną mieszaniną dawnej ironii i nowego żalu w głosie. — Walgard już zabił dla mnie starego Gruma, trollowego jarla. Jest silny, ale urabiam go na moją modłę. — Pochyliła się ku niemu. — Jest lepszy od Trolla, jest prawie tobą… lecz to nie ty, Skafloku, i już męczy mnie udawanie.

— Pośpiesz się! — Potrząsnął nią. — Jeśli mnie schwytają, będzie to koniec Alfheimu, a z każdą minutą szanse pojmania mnie rosną.

Elfina stała jakiś czas w milczeniu. Wreszcie odwróciła głowę i wyjrzała przez duże oszklone okno na świat, gdzie chmury pochłonęły księżyc, a zmarznięta ziemia w ciszy oczekiwała świtu. — Istotnie — rzekła. — Oczywiście, masz rację. I cóż może być bardziej naturalnego niż to, że pragniesz jak najprędzej powrócić do twej ukochanej — do Fredy?

Odwróciła się od niego. Wstrząsnął nią bezgłośny śmiech. — Czy chcesz wiedzieć, kto był twoim ojcem, Skafloku? Czy mam powiedzieć, kim naprawdę jesteś?

Młodzieniec zasłonił jej usta ręką czując, że dawny lęk chwyta go za gardło. — Nie! Słyszałaś, co powiedział Tyr!

— Zapieczętuj mi usta pocałunkiem — odparła.

— Nie mogę czekać… — zaczął, ale posłuchał jej. — Czy teraz pójdziemy?

— Zimny był ten pocałunek — mruknęła z żalem. — Zimny jak obowiązek. No cóż, ruszajmy w drogę. Ale jesteś nagi i nie masz broni. Skoro jako zwierzołak nie możesz zabrać stąd żelaznego miecza, lepiej się ubierz. — Otworzyła skrzynię. — Masz tu tunikę, spodnie, ciżmy, płaszcz i wszystko, co tylko zechcesz.

Skaflok ubrał się gorączkowo. Bogato zdobione futrem szaty na pewno należały przedtem do Imryka i zostały przerobione dla Walgarda, gdyż pasowały jak ulał. Zawiesił u pasa toporek. Leea narzuciła na nagie ciało ognistoczerwony płaszcz. Potem zaprowadziła go do innych schodów.

Schodzili coraz niżej. W szybie było zimno i panowała w nim głęboka cisza, ale napięcie wydawało się nie do zniesienia. Raz minęli jakiegoś Trolla stojącego na warcie. Skaflok poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie i sięgnął po toporek, lecz wartownik tylko pochylił głowę, biorąc go za odmieńca. Prowadząc żywot banity Skaflok zapuścił brodę i strzygł ją krótko jak Walgard.

Dotarli do lochów, których wilgotny mrok tylko z rzadka rozjaśniało światło pochodni. Kroki Skafloka budziły głośne echo w korytarzach, a ciemności wydawały się namacalne. Leea stąpała lekko, w milczeniu.

Wreszcie doszli do miejsca, gdzie na kamiennym murze widniały jaśniejsze ślady cementu, na którym wyryto znaki runiczne. W pobliżu znajdowały się zamknięte drzwi. Leea wskazała je Skaflokowi. — W tej celi Imryk więził matkę odmieńca — powiedziała. — Jest tam teraz sam, powieszony za kciuki nad niegasnącym ogniem. Kiedy Walgard się upije, zabawia się chłoszcząc go do nieprzytomności.

Skaflok zacisnął palce na rękojeści miecza tak mocno, że aż zbielały. A przecież w głębi ducha zadał sobie pytanie: czy los Imryka gorszy był od tego, który jarl zgotował Trollicy i, kto wie, ilu innym? Czy Freda — albo Biały Chrystus, o którym opowiedziała mu trochę — nie mieli racji mówiąc, że krzywda tylko rodzi jeszcze większą krzywdę, a przez to przybliża Ragnark? Że nadszedł już czas, aby duma i zemsta ustąpiły miejsca miłości i przebaczeniu, które wcale nie są godnymi pogardy słabostkami, ale największym zwycięstwem, na jakie może się zdobyć człowiek?

Lecz Imryk wziął go na wychowanie, a Alfheim był jego ojczyzną… Dlaczego nie mógł poznać tajemnicy swych narodzin? Gwałtownie uderzył toporkiem w ścianę.

Usłyszeli dalekie krzyki i tupot nóg. — Alarm — szepnęła Leea.

— Zdaje się, że znaleźli wartownika, którego musiałem zabić. — Skaflok uderzył mocniej. Cement powoli odłupywał się od kamienia.

— Czy widziano cię, jak wchodziłeś do zamku? — zapytała Elfina.

— Mogli mnie dostrzec w postaci orła. — Toporek pękł. Skaflok zaklął i zaczął uderzać złamanym ostrzem.

— Jeżeli Walgard dowie się o orle, jest na tyle bystry, że może się domyślić, iż nie było to zwykłe zabójstwo. A jeśli rozkaże żołnierzom przeszukać zamek i znajdą nas… Pośpiesz się!

Zgiełk na górze rósł, lecz tu, w dole, wydawał się cichszy niż zgrzyt metalu o kamień czy odwieczny plusk kropel wody.

Skaflok włożył ostrze toporka w szczelinę i mocno nacisnął. Raz–drugi–trzeci — i kamień wypadł!

Młodzieniec sięgnął do ciemnej niszy. Ręce mu drżały, gdy wyjął stamtąd miecz.

Obie części złamanego brzeszczotu oblepione były ziemią. Niegdyś miecz ten był dwusieczny i tak wielki i ciężki, że tylko najsilniejsi mężowie mogli nim władać. Choć tak długo leżał w ukryciu, nie zardzewiał, a krawędzie sieczne pozostały ostre jak brzytwa. Jelce, rękojeść i gałka połyskiwały złociście. Wyryto na nich postać smoka w taki sposób, że tworzyły jego ogon, tułów i głowę; jasne zaś nitowce wyglądały jak skarby, na których spoczywał. Wzdłuż ciemnego brzeszczotu biegły runy, których Skaflok nie potrafił odczytać. Wyczuł jednak, że najpotężniejsze z nich ukryte były na trzonku.

— Broń bogów — powiedział. Budziła w nim lęk. — Nadzieja Alfheimu.

— Nadzieja? — Leea cofnęła się unosząc ręce, jakby chciała coś odepchnąć. — Kto to wie? Teraz, kiedy już go mamy, zastanawiam się…

— Co masz na myśli?

— Czy tego nie czujesz? Mocy i głodu — zamkniętych w stali i trzymanych na uwięzi przez te nieznane runy? Miecz może pochodzić od bogów, ale do nich nie należy. Ciąży na nim przekleństwo, Skafloku. Przyniesie zgubę wszystkim, którzy znajdą się w jego zasięgu. — Zadrżała, lecz nie od wilgotnego chłodu lochów. — Myślę, Skafloku, że najlepiej byłoby, abyś znów zamurował ten miecz.

— Czy możemy liczyć na coś innego? — Owinął obie połowy miecza płaszczem i włożył pod pachę. — Chodźmy stąd.

Leea niechętnie zaprowadziła go do schodów. — To będzie niebezpieczne — powiedziała. — Na pewno nas zobaczą. Pozwól mi mówić za nas dwoje.

— Nie, gdyż później groziłoby ci niebezpieczeństwo, chyba że poszłabyś ze mną.

Odwróciła się rozpromieniona.

— Więc troszczysz się o mnie?

— Tak, oczywiście, jak i o cały Alfheim.

— A… Freda?

— O nią troszczę się bardziej niż o resztę świata, niż o bogów, ludzi i Krainę Czarów razem wzięte. Kocham ją.

Leea odwróciła twarz. Powiedziała bezbarwnym głosem: — Zdołam siebie ocalić. Zawsze mogę powiedzieć Walgardowi, że mnie zmusiłeś lub oszukałeś.

Wyszli na parter, gdzie panował wielki rozgardiasz i zgiełk a wartownicy biegali tam i z powrotem. — Stać! — ryknął jakiś Troll na ich widok.

Blada twarz Leei zapłonęła gniewem, jak odblask ognia na lodzie. — Czyżbyś śmiał zatrzymywać jarla? — zapytała.

— Proszę… o wybaczenie, panie — wyjąkał Troll. — Tylko że… widziałem cię przed chwilą, panie…

Znaleźli się na dziedzińcu. Całe ciało Skafloka, każdy nerw i mięsień drżał od szalonego napięcia. Czuł, iż powinien uciekać, w każdej chwili oczekiwał krzyku oznaczającego, że go odkryto. Uciekaj, uciekaj! Z trudem zmuszał się, żeby iść powoli.

Na zewnątrz było niewielu Trollów. Pierwsze białe pasma znienawidzonego przez nich świtu skaziły niebo na wschodzie. Było bardzo zimno.

Leea zatrzymała się przy zachodniej bramie i dała znak, aby ją otwarto. Spojrzała Skaflokowi w oczy.

— Dalej musisz iść sam — powiedziała cicho. — Czy wiesz, co masz dalej robić?

— O tyle, o ile — odparł. — Muszę odnaleźć olbrzyma Bolwerka i nakłonić go, żeby znów wykuł dla mnie ten miecz.

— Bolwerk — Zło Czyniący — samo jego imię jest ostrzeżeniem. Zaczynam się domyślać, czym jest ten miecz i dlaczego żaden Niziołek nie ośmieliłby się go naprawić. — Leea pokręciła głową. — Widzę, że uparcie zaciskasz usta, Skafloku. Nie powstrzymają cię wszystkie piekielne zastępy — tylko śmierć lub utrata chęci do walki. Ale co poczniesz ze swoją ukochaną Fredą w czasie tej podróży? — Elfina uśmiechnęła się szyderczo przy ostatnich słowach.

— Pojedzie razem ze mną, chociaż spróbuję ją przekonać, aby znalazła sobie bezpieczne schronienie. — Skaflok uśmiechnął się z mieszaniną dumy i miłości. Mgliste światło świtu nadało jego włosom bladozłoty odcień. — Nic nas nie rozłączy.

— Nieee. A co do olbrzyma, kto wskaże ci drogę do niego? Skaflok spochmurniał. — Nie jest to dobry uczynek — rzekł — ale mogę przywołać umarłego. Zmarli wiedzą wiele rzeczy, a Imryk nauczył mnie zaklęć, które zmuszą ich do mówienia.

— To desperacki czyn, gdyż umarli nienawidzą tych, którzy budzą ich z wiecznego snu, i mszczą się za to. Czy możesz stawić czoło duchowi?

— Muszę spróbować. Myślę, że moje czary okażą się zbyt silne, żeby mógł mnie zaatakować.

— Może nie ciebie, ale… — Leea zamilkła, a po chwili ciągnęła chytrze: — To nie byłaby zemsta tak straszna jak ta, którą mógłby wywrzeć na tobie za pośrednictwem — powiedzmy — Fredy.

Widziała, jak krew odpłynęła mu od twarzy. Ona sama zbladła jeszcze bardziej. — Czy aż tak bardzo zależy ci na tej dziewczynie? — szepnęła.

— Tak. Jeszcze bardziej — odparł ochryple. — Masz rację, Leeo. Nie mogę podjąć takiego ryzyka. Lepiej, żeby padł Alfheim niż… niż…

— Nie, zaczekaj! Zamierzałam zaproponować ci pewien plan, ale najpierw chciałabym cię o coś zapytać.

— Pośpiesz się, Leeo, pośpiesz się!

— Tylko jedna sprawa. Gdyby Freda cię opuściła — nie, nie, nie przerywaj, żeby mi powiedzieć, iż tego nie zrobi, ja tylko pytam — gdyby to zrobiła, jak postąpiłbyś w takim wypadku?

— Nie wiem. Nie chcę nawet o tym myśleć.

— Może wygrać wojnę i wrócić tutaj? Znów stać się Elfem?

— Być może. Nie wiem. Pośpiesz się, Leeo.

Elfina uśmiechnęła się tajemniczo. Spojrzała na Skafloka rozmarzonymi oczami. — Chciałam ci tylko powiedzieć — oświadczyła — że zamiast wskrzesić jakiegokolwiek umarłego, przywołaj tych, którzy radzi ci pomogą i których będziesz mógł pomścić. Czy Walgard nie wymordował całej rodziny Fredy? Wskrześ ich, Skafloku!

Młodzieniec stał chwilę bez ruchu. Później opuścił na ziemię okręcony płaszczem miecz, pochwycił Elfinę w ramiona i pocałował mocno. Znów podniósł swoje brzemię, przebiegł przez bramę i pomknął do lasu.

Leea patrzyła za nim, przyłożywszy palce do ust. Jeszcze czuła na wargach mrowienie po pocałunku Skafloka. Jeśli miała rację co do tego, czym był ów miecz, wydarzy się to samo, co niegdyś. Zaczęła się śmiać.


* * *

Walgard dowiedział się, że w zamku widziano jego sobowtóra. Jego oszołomiona, drżąca ze strachu kochanka powiedziała, że coś rzuciło na nią czar podczas snu i że nic nie pamięta. Ale na śniegu pozostały ślady, a trollowe psy potrafiły iść za znacznie mniej wyraźnym tropem.

O zachodzie słońca jarl wraz ze swymi żołnierzami wyruszył konno w pościg za zbiegiem.

Freda stała w zaroślach, spoglądając poprzez oświetlony widmowym blaskiem księżyca las w stronę Elfheugh.

Czekała już drugą noc i było jej bardzo zimno, tak zimno, że przestała odczuwać mróz, który stał się częścią jej samej. Przedtem kuliła się w skórzanym namiocie pomiędzy końmi, lecz były to chłodne w dotyku, elfowe zwierzęta, a nie ciepłokrwiste i słodko pachnące ludzkie wierzchowce. O dziwo, to myśl o koniach Orma sprawiła, że dziewczyna poczuła się bardzo samotna. Wydało się jej, że jest ostatnią żywą istotą w świecie z księżycowej poświaty i śniegu.

Nie śmiała płakać. Skafloku, Skafloku! Czy jeszcze żył?

Zerwał się wiatr i gnał ciemne chmury po niebie, tak że księżyc zdawał się uciekać przed wielkimi czarnymi smokami, które połykały go i na krótko wypluwały. Wiatr świszczał i wył, chłostał dziewczynę, szarpiąc ją mroźnymi kłami. Hu, hu, śpiewał, nawiewając przed sobą głęboką zaspę, białą w świetle księżyca, hej, halo, złapiemy cię!

— Hu, hu! — zawtórowały mu rogi Trollów. Freda zesztywniała. Strach przeniknął jej serce jak ostrze sztyletu. Oni polowali — i na jaką zwierzynę poza…

Wkrótce potem usłyszała szczekanie ich psów, wielkich czarnych bestii o ślepiach jak rozżarzone węgle, coraz bliżej i bliżej. O Skafloku! Freda podbiegła chwiejnym krokiem, niemal nie słysząc własnych łkań. Skafloku!

Zamknęła się nad nią zasłona mroku. Wpadła na jakiś pień. Poczęła dziko bić weń pięściami, zejdź mi z drogi, przeklęty, odsuń się, Skaflok mnie potrzebuje… Och!

W świetle księżyca ujrzała nieznajomego męża. Był wysoki i stary, o długich, siwych jak wilcza sierść włosach i brodzie. Jego płaszcz trzepotał na wietrze niczym ptasie skrzydła, ale włócznią, którą trzymał w dłoni, nie mógłby władać żaden śmiertelnik. Choć kapelusz o szerokim rondzie rzucał cień na jego twarz, dostrzegła błysk jedynego oka.

Freda cofnęła się dysząc ciężko, pragnąc wezwać Niebo na pomoc. Powstrzymał ją głos nieznajomego, głęboki, powolny, zdający się być częścią wiatru i zarazem niewzruszony jak lodowiec: — Przychodzę z pomocą, a nie chcę zaszkodzić. Czy chciałabyś odzyskać swego męża?

Oszołomiona dziewczyna osunęła się na kolana. Przez chwilę w migotliwym księżycowym blasku, przez zasłonę padającego śniegu, w odległości wielu mil, dostrzegła wzgórze, na które uciekł Skaflok. Nie miał broni, był wyczerpany i chwiał się na nogach. Psy były tuż tuż. Ich szczekanie napełniało niebo.

Widzenie zgasło. Freda spojrzała na górującą nad nią ciemną postać. — Ty jesteś Odyn — szepnęła — i nie wolno mi przestawać z tobą.

— Jednak mogę ocalić twego kochanka — i tylko ja byłbym w stanie to uczynić, gdyż jest on poganinem. — Bóg przeszywał ją spojrzeniem swego jedynego oka jak włócznią. — Czy zapłacisz cenę, jakiej zażądam?

— Czego chcesz? — jęknęła.

— Pośpiesz się, psy zaraz go rozszarpią!

— Zapłacę ci, zapłacę…

Odyn skinął głową. — Więc przysięgnij na swą duszę i wszystko, co dla ciebie święte, że kiedy przyjdę, dasz mi to, co znajduje się pod twoim paskiem.

— Przysięgam! — zawołała. Łzy zasłoniły jej oczy i rozpłakała się jak ktoś, kto nagle odzyskał wolność. Odyn nie mógł być tak bezlitosny, jak mówiono, gdyż zażądał tylko takiej drobnostki jak lekarstwo, które dał jej Skaflok. — Przysięgam, panie, i niech ziemia i Niebo wyrzekną się mnie, jeśli nie dotrzymam przysięgi.

— To dobrze — rzekł bóg. — Teraz Trollowie są na fałszywym tropie, a Skaflok jest tutaj. Niewiasto, pamiętaj o swej przysiędze!

Zaległy znów ciemności, gdyż chmura zasłoniła księżyc. Kiedy odpłynęła, Jednooki Wędrowiec zniknął.

Freda prawie tego nie zauważyła. Tuliła się do Skafloka, a ten, choć oszołomiony nagłym wyrwaniem ze szczęk trollowych psów i przeniesieniem w bezpieczne miejsce i do ukochanej, nie był jednak na tyle zdumiony, aby nie odpowiadać na jej pocałunki.

Загрузка...