Pod koniec lata na północy Anglii było zimno i deszczowo. Dniami i nocami wiatr smagał elfowe wzgórza i otulał je szarością pełną migotu błyskawic. Trollowie rzadko odważali się opuszczać Elfheugh, gdyż oddziały ich wrogów były zbyt liczne, dobrze wyekwipowane i urządzały chytre zasadzki. Tak więc Trollowie łazili po zamku, pili, grali, kłócili się i znowu pili. W ponurym nastroju, jaki ogarnął wszystkich, każde słowo mogło stać się powodem do walki na śmierć i życie. Tymczasem ich elfowe miłośnice stały się tak przewrotne, że nie było dnia bez zerwania przyjaźni, a często i utraty życia dla niewiasty.
Trwożne pogłoski obiegały ciemne korytarze zamku. Illrede — tak, poległ, a jego głowa leżała w beczce słonej wody do czasu bitwy, kiedy stawała się nieprzyjacielskim sztandarem. Nowy król Guro nie mógł utrzymać w kupie trollowych armii, jak to czynił Illrede, i za każdym razem, kiedy stawał w boju, musiał się wycofywać w popłochu. Demon na olbrzymim koniu z mieczem i sercem z piekła rodem prowadził Elfów do zwycięstwa nad dwukrotnie liczniejszym przeciwnikiem.
Niektórzy szeptali, że Wendlandia padła, a groźny wódz Elfów okrążył tam Trollów i nie oszczędził nikogo. Mówiono, że można było iść po trupach Trollów od końca do końca tego strasznego pola.
Inni powiadali, że twierdze w Norwegii, Szwecji, Gotlandii i Danii zostały zaatakowane i — w jakiś sposób, chociaż były elfowymi zamkami, zbudowanymi z elfowym kunsztem tak, by mogły wytrzymać niejeden szturm — padły równie szybko, jak przedtem poddały się Trollom, a ich garnizony wycięto w pień. W zatoce Jutyjskiej wróg zdobył całą flotę, której używał później do napaści na sam Trollheim.
Sojusznicy i żołnierze najemni, którzy jeszcze żyli, opuszczali Trollów. Szeptano, że kompania Szenów zwróciła się przeciw trollowym towarzyszom broni w Gardarice i wymordowała ich. Powstanie Goblinów starło z powierzchni ziemi trzy miasta — albo pięć czy też tuzin — w Trollheimie.
Elfowie wdarli się do Walonii w ślad za wycofującą się armią Trollów… i odwrót ten zmienił się w druzgocącą klęskę, a w końcu i w rzeź, gdy trollowe zastępy zostały przyparte do morza wśród kromlechów i menhirów[50] Dawnego Ludu. Po zamku krążyły opowieści o straszliwym koniu tratującym wojowników i o znacznie odeń gorszym mieczu, który przecinał metal, jakby to była tkanina, i nigdy się nie tępił.
Walgard, coraz chudszy, bardziej ponury i małomówny w miarę jak płynęły miesiące, starał się podnieść Trollów na duchu. — Elfowie przegrupowali się — powiedział — i zyskali pewne moce. Ale cóż z tego? Czyż nie widzieliście, jak konający rzuca się, nim umrze? Wytężają resztki sił, a to nie wystarczy.
Lecz Troiło wie jedno wiedzieli na pewno: że coraz mniej statków docierało do nich przez Kanał czy ze wschodnich mórz i że przywoziły one coraz gorsze wieści, aż w końcu Walgard zabronił swoim wojom rozmawiać z ich załogami; że elfowi banici pod wodzą Flama i Ognistej Włóczni z każdą nocą stawali się coraz zuchwalsi, tak iż w końcu nawet cała armia nie była bezpieczna od wypuszczonych z zasadzki strzał i szybkich napadów konno lub wodą; że irlandzcy Sidhowie zbroili się jak na wojnę; i że zmęczenie, rozpacz i nienawiść do współtowarzyszy szerzyły się wśród nich jak płomień, podsycane przez intrygi Elfin.
Walgard krążył po zamku od najwyższych wież, gdzie gnieździły się kruki i kobuzy, do najgłębszych lochów, będących kryjówkami ropuch i pająków, warcząc, bijąc, a nawet zabijając w przystępie wściekłości. Czuł się osaczony przez białobłękitne ściany Elfheugh, przez banitów, przez rosnące w siłę zastępy Króla Elfów i przez całe swoje życie. I nic nie mógł na to poradzić.
Wypady nie miały sensu. Było to jak walka z cieniami. Napastnicy znikną, gdzieś z tyłu strzała wbije się jakiemuś Trollowi w plecy, pętla zaciśnie wokół szyi, a jama z ostrymi palami na dnie rozewrze pod jego koniem. Nawet przy stole nikt nie czuł się pewnie, gdyż ciągle ktoś umierał, najwyraźniej otruty, a obojętne wyjaśnienia sług nie naprowadzały na żaden trop, ponieważ mógł to uczynić jakiś urażony Troll.
Elfowie byli przebiegli i cierpliwi, zmieniali swoje słabe strony w siłę, czekając na odpowiednią chwilę. Trollowie nie potrafili ich zrozumieć i z czasem poczęli bać się ludu, który jeszcze tak niedawno uważali za pokonany.
A on teraz zwyciężał ich samych, pomyślał Walgard niewesoło. Lecz prawdę tę ukrywał starannie przed swoimi żołnierzami, chociaż nie był w stanie powstrzymać szeptów ani kłótni.
Mógł tylko siedzieć na jarlowskim krześle Imryka i pić na umór ogniste wino. Usługiwała mu Leea i jego czara nigdy nie była pusta. Siedział w milczeniu, z zamglonymi oczyma, aż osuwał się nieprzytomny na podłogę.
Często jednak, gdy choć pijany, mógł jeszcze chodzić, wstawał powoli. Zataczając się przechodził przez jadalnię, gdzie wodzowie Trollów leżeli rozwaleni wśród kałuż wina i wymiocin. Brał pochodnię i chwiejnym krokiem schodził po wykutych w skale stopniach. Opierając się o zimną, śliską ścianę docierał do drzwi pewnego lochu i otwierał je.
Pokryte czarnymi smugami zakrzepłej krwi białe ciało Imryka majaczyło w półmroku w blasku węgli żarzących się pod jego stopami. Opiekujący się ogniskiem Dżinn pilnował, żeby zawsze były gorące. Elfowego jarla powieszono nad ogniem za kciuki, bez jedzenia i picia. Jego brzuch zapadł się, skóra ciasno opinała żebra, język miał czarny, ale był Elfem i nie mógł od tego umrzeć.
Nieodgadniony wyraz skośnych, błękitnobiałych oczu więźnia zawsze w jakiś sposób mroził krew w żyłach odmieńca. Walgard uśmiechnął się szeroko, żeby ukryć strach.
— Czy domyślasz się, dlaczego tu jestem? — zapytał ochryple. Chwiał się na nogach.
Imryk nic nie opowiedział. Walgard uderzył go w usta. Odgłos uderzenia, które rozkołysało ciało więźnia, zabrzmiał niezwykle głośno w ciszy lochów. Dżinn cofnął się, a jego oczy i kły zabłysły w mroku.
— Dobrze wiesz, jeśli mózg nie wysechł ci w czaszce — powiedział odmieniec. — Przychodziłem tu już i znowu przyjdę.
Zdjął bicz z półki na ścianie i przesunął palcami po rzemieniach. Jego oczy zabłysły. Zwilżył spieczone wargi.
— Nienawidzę cię — rzekł. Zbliżył twarz do twarzy Imryka. — Nienawidzę cię za to, że mnie spłodziłeś. Nienawidzę cię za to, że pozbawiłeś mnie należnego mi dziedzictwa. Nienawidzę cię za to, że jesteś tym, czym ja nigdy nie będę i nie chciałbym być — przeklętym Elfem! Nienawidzę cię za twoje złe czyny. Nienawidzę cię, ponieważ nie mam pod ręką twego przeklętego wychowanka i ty mi musisz wystarczyć — teraz!
Podniósł bicz. Dżinn wcisnął się w kąt celi, najdalej jak mógł. Imryk nie wydał żadnego dźwięku ani się nie poruszył.
Kiedy Walgarda rozbolała jedna ręka, używał drugiej. A gdy ta się zmęczyła, rzucił bicz na podłogę i odszedł.
Zaczynał trzeźwieć i ból głowy pospołu z chłodem w sercu zastąpiły opary wina. Kiedy podszedł do okna, usłyszał szum deszczu.
Znienawidzone przez Trollów lato, za którym Walgard tak tęsknił w zimie, marząc, by mógł leżeć w zielonych dolinach nad brzegami rzek, a które spędził na próżno uganiając się za elfowymi banitami albo dusząc się w murach Elfheugh — wreszcie się kończyło. Bliski był też koniec Trollheimu. Nie było żadnych wieści z Walonii. Ostatnia mówiła o polu pełnym trupów.
Czy ten deszcz nigdy nie przestanie padać? Walgard wzdrygnął się, spoglądając przez okno na przemoczony świat. Błyskawica rozdarła niebo, a huk gromu przeszył odmieńca do szpiku kości.
Powlókł się na górę do swoich komnat. Trollowi wartownicy leżeli pogrążeni w pijackim śnie — ha, czy oni wszyscy byli opojami i mordercami współplemieńców? Gdzie wśród tej cuchnącej i kłótliwej hordy znaleźć kogoś, przed kim mogły otworzyć serce?
Poszedł do sypialni i stanął w drzwiach, Leea usiadła na łożu. Ona przynajmniej nie robiła z siebie suki jak inne Elfiny, pomyślał odmieniec, i dawała mu pocieszenie, gdy lękał się o siebie.
Błyskawica znów przeszyła powietrze. Podłoga zadrżała od łoskotu gromu. Wiatr zawył i cisnął deszcz o szyby. Gobeliny zafalowały i światło świec zamrugało w zimnym powiewie.
Walgard usiadł ciężko na brzegu łoża. Leea zarzuciła mu ramiona na szyję. Spoglądała na niego tajemniczo jak księżyc; jej uśmiech, jedwabista skóra i zapach kusiły, choć pozbawione były ciepła. Zapytała słodko: — Co robiłeś, panie mój?
— Wiesz co — mruknął — i zastanawiam się, dlaczego nigdy nie próbowałaś mnie powstrzymać.
— Silni robią ze słabymi, co zechcą. — Wsunęła mu rękę pod odzienie, dając jasno do zrozumienia, co może z nią zrobić, lecz Walgard nie zważał na to.
— Tak — odparł i zacisnął zęby. — Dobre to prawo, kiedy jest się silnym. Ale teraz Trollowie przegrywają — ponieważ Skaflok, a wszystko wskazuje na to, że to musi być on — wrócił z mieczem, który zmiata przed sobą wszystko. Więc jakie jest teraz prawo?
Odwrócił się i spojrzał na nią ponuro. — Rzeczą, której zupełnie nie mogę zrozumieć, jest upadek wielkich twierdz. Nawet zwycięska w polu armia Elfów powinna połamać sobie zęby na takich fortyfikacjach. Przecież niektórych z nich Elfowie nigdy nie wypuścili z rąk pomimo sił, które rzuciliśmy przeciwko nim. Część wzięliśmy głodem, większość poddała się bez walki, tak jak ta. Wszystkie były silnie obsadzone wojskiem i dobrze zaprowiantowane — i utraciliśmy je, skoro tylko dotarł do nich jakiś oddział Króla Elfów. — Potrząsnął głową. — Dlaczego?
Chwycił ją szorstko za ramiona. — Elfheugh nie padnie. Nie może! Utrzymam je, nawet gdyby sami bogowie wystąpili przeciwko mnie. Ha, tęsknię za bitwą — nic tak nie rozweseliłoby mnie i moich zmęczonych żołnierzy. I pobijemy ich, słyszysz? Odrzucimy ich i umieszczę głowę Skafloka na pice na murach.
— Tak, panie mój — zamruczała Elfina, nadal uśmiechając się tajemniczo.
— Jestem silny — warknął. — Kiedy byłem Wikingiem, zabijałem mężów gołymi rękami. Nie boję się niczego i jestem chytry. Odniosłem wiele zwycięstw i odniosę jeszcze więcej.
Ręce opadły mu bezwładnie, a oczy pociemniały.
— Ale co z tego? — szepnął. — Dlaczego jestem taki? Dlatego, że Imryk takim mnie uczynił. Ukształtował na obraz i podobieństwo Ormowego syna. Tylko dlatego żyję, a moja siła, wygląd i mózg są identyczne jak u Skafloka.
Podniósł się z trudem, wpatrzył się przed siebie jak ślepiec i wrzasnął: — Czymże jestem, jak nie cieniem Skafloka?! Błyskawica przeleciała po niebie, rozwidniając je piekielnym ogniem. Zagrzmiało. Wiatr zawył. Deszcz zabębnił o szyby. Zimny powiew zdmuchnął świece.
Walgard chwiał się na nogach i szukał po omacku ścian. — Zabiję go — mamrotał. — Pogrzebię głęboko pod dnem morza. Zabiję Imryka, Fredę i ciebie, Leeo — wszystkich, którzy wiedzą, że naprawdę nie żyję, że jestem duchem ukształtowanym na podobieństwo człowieka… zimnym ciałem, moje ręce są zimne…
Koła wozu Thora zaturkotały na niebie. Walgard zawył: — Tak, rzuć tu młotem! Hałasuj, póki jeszcze możesz! Tymi zimnymi rękami uchwycę kolumny boskich pałaców i zniszczę je! Zdepczę cały świat. Przywołam burzę, mrok i lodowce z północy i wiatr będzie rozsypywał popioły na moich śladach. Jestem Śmiercią!
Ktoś jak szalony walił w drzwi, lecz ledwie było go słychać poprzez szum deszczu i wycie wichury. Walgard warknął jak dzikie zwierzę. Chwycił za szyję zmęczonego, przemoczonego Trolla.
— Zacznę od ciebie — powiedział. Piana wystąpiła mu na usta. Posłaniec szamotał się, ale jego siły okazały się niewystarczające, żeby rozerwać ten uścisk.
Kiedy Troll runął martwy na podłogę, szał bojowy opuścił Walgarda. Drżący i słaby oparł się o framugę drzwi. — To było nierozsądne — szepnął.
— Może byli z nim inni — odezwała się Leea. Wyszła na półpiętro i zawołała: — Hej, tam! Jarl chce mówić z kimś, kto niedawno przybył.
Drugi Troll, równie zmęczony jak pierwszy, z otwartą raną na policzku, chwiejnym krokiem wszedł po schodach tak, aby mogli go widzieć, lecz nie próbował dotrzeć do komnat jarla. — Wyruszyło nas piętnastu — wyjęczał. — Pozostało tylko dwóch, Hru i ja. Banici nie odstępowali nas przez całą drogę.
— Jakie wieści nieśliście?
— Elfowie wylądowali w Anglii, panie. Słyszeliśmy też, że irlandzcy Sidhowie pod wodzą Luga Długorękiego są w Szkocji.
Walgard skinął głową.