Imryk nazwał ukradzione dziecko Skaflokiem i dał je na wychowanie swojej siostrze Leei. Była równie piękna, jak jej brat, miała delikatnie rzeźbione rysy twarzy, srebrzystozłote pukle spływały spod ozdobionego klejnotami diademu, a w ciemno–błękitnych oczach migotały księżycowe plamki. Jej smukłą postać opływały szaty z pajęczego jedwabiu i gdy tańczyła w księżycowej poświacie, patrzącym wydawało się, iż to pląsa biały płomień. Uśmiechała się do Skafloka bladoróżowymi, pełnymi wargami, a mleko, które czarodziejskim sposobem przepełniało jej piersi, było jak słodki ogień w jego ustach i żyłach.
Na uroczystość nadania imienia przybyło wielu dostojników Alfheimu. Przywieźli wspaniałe dary: puchary i pierścienie pięknej roboty, wykute przez Niziołków miecze, kolczugi, hełmy i tarcze, szaty z brokatu, atłasu i złotogłowia oraz amulety i talizmany. Ponieważ Elfgwie, podobnie jak bogowie, olbrzymy, Trollowie i inne pokrewne im istoty, nie znali starości, mieli więc niewiele dzieci, które przychodziły na świat co kilka stuleci. Każde takie narodziny były wielkim wydarzeniem. Za znacznie donioślejsze uważali jednak przyjęcie na wychowanie człowieka.
W czasie uczty nagle rozległ się przerażający tętent końskich kopyt, aż zadrżały ściany zamku i zadzwoniły wrota z brązu. Strażnicy zadęli w trąby, lecz nikt nie śmiał zastąpić drogi jeźdźcowi i sam Imryk powitał go niskim ukłonem przy głównej bramie.
Był to wysoki, urodziwy mąż w kolczudze i w hełmie, które świeciły słabiej niż jego oczy. Ziemia zadrżała pod kopytami jego rumaka.
— Witaj, Skirnirze — rzekł Imryk. — Zaszczycasz nas swoimi odwiedzinami.
Wysłannik Asów jechał przez zalany księżycowym blaskiem dziedziniec. U boku miał podskakujący niespokojnie miecz Freyra, który jaśniał jak samo słońce. Otrzymał go za wyprawę do Jotunheimu po Gerdę[10]. W rękach dzierżył inny miecz, długi i szeroki, wolny od rdzy, choć nadal pokryty ziemią, w której przeleżał wiele lat, i złamany na dwoje.
— Przywożę imieninowy podarunek dla twego przybranego syna, Imryku — rzekł. — Strzeż dobrze tego brzeszczotu, a gdy chłopiec będzie na tyle duży, by móc nim władać, powiedz mu, że olbrzym Bolwerk może uczynić miecz znów całym. Nadejdzie bowiem dzień, kiedy Skaflok rozpaczliwie zapragnie dobrej broni i właśnie wtedy dar Asów będzie mu potrzebny.
Skivnir cisnął złamany miecz na ziemię, zatoczył koniem i zniknął w mroku wśród donośnego tętentu kopyt. Elfowie stali w milczeniu, gdyż wiedzieli, że darując miecz Asowie mają jakiś ukryty cel, ale musieli ich posłuchać.
Żaden z Elfów nie mógł dotknąć żelaza, więc jarl wezwał niziołkowych niewolników i polecił im podnieść miecz. Pod jego wodzą zanieśli złamany brzeszczot do najgłębszych lochów Elfheugh i zamurowali go w niszy w pobliżu celi Góry. Imryk umieścił na ścianie znaki runiczne, po czym odszedł i przez długi czas unikał tego miejsca.
Minęło kilka lat, lecz Elfowie nie otrzymali od bogów żadnych wieści.
Skaflok rósł w oczach. Był pięknym chłopcem, wysokim i wesołym, o błękitnych oczach i płowych włosach. Bardziej hałaśliwy i niesforny niż nieliczne potomstwo Elfów, dorastał tak szybko, że wkrótce stał się dojrzałym mężem, podczas gdy jego towarzysze zabaw wcale się nie zmienili. Elfowie nie mieli zwyczaju dawać swym dzieciom dowodów przywiązania, ale Leea często okazywała je Skaflokowi, usypiając go pieśniami, które były jak morze, wiatr i szelest liści. Nauczyła go dwornych manier elfowych wielmożów i korybanckich kroków, jakich używali pod gołym niebem, tańcząc boso po rosie, upojeni księżycową poświatą. Część magicznej wiedzy uzyskał właśnie od niej — pieśni, które mogły oślepić, olśnić i zwabić, pieśni, które przesuwały skały i drzewa oraz bezgłośne pieśni, przy których wtórze zorze polarne pląsały w zimowe noce.
Skaflok miał szczęśliwe dzieciństwo. Upłynęło mu ono na zabawach z młodymi Elfami i ich towarzyszami. Wielu z nich było duchami nawiedzającymi okoliczne wzgórza i doliny. Żył w królestwie czarów i śmiertelni ludzie i zwierzęta, którzy tam zabłądzili, czasem nie powracali. Nie wszyscy mieszkańcy tej krainy byli niegroźni czy przyjaźnie nastawieni, dlatego Imryk polecił jednemu ze swych gwardzistów, aby towarzyszył chłopcu w wędrówkach po okolicy.
Duchy wód wirowały we mgle wokół wodospadów; ich głosy odbijały się echem od urwistych skał. Skaflok widział je niewyraźnie: pełne wdzięku ciała w otoczce z tęczy. W jasne noce, zwabione blaskiem księżyca jak inne ludy Krainy Czarów, wychodziły z wody, siadały na porośniętych mchem brzegach, zupełnie nagie, z wyjątkiem wodorostów wplecionych we włosy i girland z lilii wodnych. Wówczas dzieci Elfów mogły z nimi rozmawiać. Duchy wód potrafiły opowiadać bez końca o wartkich rzekach i żyjących w nich rybach, żabach, wydrach, zimorodkach, o zalanych słońcem kamienistych dnach potoków, o tajemniczych jeziorkach, gdzie woda była spokojna i zielona i o tym, jak one same pędziły przez wodospady wśród huku, bryzgów i tęczowych mgieł, by jak błyskawica spaść w dół i swawolić w odmętach.
W okolicy Elfheugh były również inne zbiorniki wodne, trzęsawiska i ciche, ciemne górskie stawy, przed którymi ostrzegano Skafloka, gdyż ich mieszkańcy nie lubili intruzów.
Wychowanek Imryka często bywał w lesie, żeby porozmawiać z jego maleńkimi mieszkańcami, skromnymi Gnomami z brodami po pas, odzianymi w szarobrązowe szaty i długie spiczaste czapki. Gnomowie mieszkali między korzeniami największych drzew i radzi byli odwiedzinom elfowych dzieci. Lękali się jednak dorosłych Elfów i uważali, że to dobrze, iż żaden z nich nie mógł się wcisnąć do ich domów — chyba że skurczyłby się do rozmiarów Gnoma, czego, słusznie, nie oczekiwali od wyniosłych arystokratów.
W okolicy Elfheugh żyło też kilku Goblinów. Kiedyś mieli wielkie wpływy w Krainie Czarów, lecz Imryk napadł na nich z ogniem i mieczem i ci, którzy nie zostali zabici lub wygnani, utracili dawną moc. Teraz ukrywali się w jaskiniach, ale Skaflokowi udało się zaprzyjaźnić z jednym z nich i dzięki temu poznał kilka sekretów ciekawej goblinowej wiedzy.
Kiedyś chłopiec usłyszał z oddali niesamowite dźwięki fujarki, które bardzo go poruszyły. Niezwłocznie pobiegł do doliny, z której dochodziły. Nauczył się tak cicho stąpać, że stanął przed grajkiem, zanim ten go zauważył. Była to dziwna istota podobna do człowieka, ale z kozimi nogami, uszami i rogami. Grała na trzcinowej fujarce melodię równie smutną jak jej oczy.
— Kim jesteś? — zapytał zdumiony Skaflok.
Grajek opuścił fujarkę i sprężył się do ucieczki, po chwili jednak uspokoił się i usiadł na pniu. Miał dziwny akcent: — Jestem Faunem — odrzekł.
— Nigdy nie słyszałem o kimś takim. — Skaflok usadowił się na trawie, skrzyżowawszy nogi.
W szarym świetle zmierzchu Faun uśmiechnął się smutno. Pierwsza gwiazda zamrugała nad jego głową.
— W tych stronach poza mną nie ma żadnego Fauna. Jestem wygnańcem.
— A skąd przybyłeś, Faunie?
— Przybyłem z południa, wkrótce po tym, jak umarł wielki Pan[11], a Helladą zawładnął nowy bóg, którego imienia nie mogę wymówić. Dla dawnych bogów i duchów nie było już miejsca w naszej ojczyźnie. Kapłani nowego boga wycięli święte gaje i zbudowali kościoły… Och, pamiętam, jak krzyczały Driady[12], choć tamci ich nie słyszeli, a krzyki te drżały w gorącym powietrzu, jakby miały trwać tam wiecznie. Zawsze będą dźwięczeć mi w uszach. — Faun potrząsnął kędzierzawą głową. — Uciekłem na północ, ale zastanawiam się, czy ci moi pobratymcy, którzy zostali, walczyli i zostali uśmierceni za pomocą egzorcyzmów, nie okazali się mądrzejsi ode mnie. Było to bardzo dawno temu, młody Elfie, i nie wiem, czy bardziej dokuczył mi upływający czas, czy samotność. — Łzy zabłysły mu w oczach. — Nimfy, Faunowie i sami bogowie zamienili się w proch. Ich świątynie stoją puste, bielą się pod rozpalonym niebem i powoli popadają w ruinę. A ja — ja błąkam się po obcej ziemi. Gardzą mną tutejsi bogowie, unikają jej mieszkańcy. Jest to kraj mgły, deszczu i surowych zim, kraj gniewnych szarych mórz i bladych promieni słonecznych z trudem przedzierających się przez chmury. Nie ma tu szafirowej wody, łagodnych wzgórz, skalistych wysepek i kochanych ciepłych lasów, w których czekały na nas Nimfy. Nie znajdę tu winorośli ani obsypanych owocami drzew figowych, majestatyczni bogowie już nie mieszkają na wyniosłym Olimpie…
Faun przestał zawodzić, zesztywniał, nastawił uszu, po czym wstał i skoczył w krzaki. Skaflok rozejrzał się wokoło i zobaczył elfowego gwardzistę zbliżającego się, by zabrać go do domu.
Lecz najczęściej chłopiec przebwał w lesie sam. Mógł wytrzymać światło dzienne, którego musieli unikać rdzenni mieszkańcy Krainy Czarów, a Imryk nie sądził, żeby jego wychowankowi zagrażało jakiekolwiek niebezpieczeństwo ze strony śmiertelnych zwierząt. Tak więc Skaflok zapuszczał się o wiele dalej od innych dzieci z Elfheugh i poznał tę krainę znacznie lepiej niż człowiek, który spędziłby tam całe życie.
Z dzikich zwierząt lisy i wydry odnosiły się najprzyjaźniej do Elfów; sądzono nawet, że łączy ich jakieś pokrewieństwo i jeżeli miały jakiś język, Elfowie znali go dobrze. Dzięki lisom Skaflok poznał sekrety lasów i łąk, ścieżki wijące się przez upstrzone słonecznymi plamami cienie i milion drobnych znaków opowiadających całą historię temu, kto umiał posługiwać się zmysłami, które dała mu natura. Dzięki wydrom przed wychowankiem Imryka otworzył się świat otaczający jeziora i strumienie; chłopiec nauczył się pływać tak jak jego zwinne nauczycielki i przemykać się przez leśne poszycie, które z trudem” ukryłoby połowę jego ciała.
Równie dobrze poznał też i inne zwierzęta. Najbardziej płochliwy z ptaków siadał mu na palcu, gdy Skaflok zagwizdał w jego własnym języku, a niedźwiedź mruczał na powitanie, kiedy chłopiec wchodził do gawry. Odkąd zaczął polować, jelenie, łosie, zające i kuropatwy unikały go, lecz udało mu się zawrzeć pokój z niektórymi z nich. Opowieść o przygodach Skafloka wśród zwierząt byłaby bardzo długa.
Tak płynęły lata, niosąc go w przyszłość. Wymykał się z zamku na wiosnę, gdy nieśmiało zieleniła się pierwsza trawa, kiedy przebudzone z zimowego snu lasy rozbrzmiewały śpiewem ptaków, rzeki walczyły z topniejącym lodem, a nieliczne białe kwiatki błyszczały na mchu jak zapomniane płatki śniegu. Latem biegał nago, ogorzały, z wypłowiałymi na słońcu włosami, goniąc po wzgórzach umykające ku niebu motyle, staczając się w dół po trawie dla samej radości życia; w jasne noce, będące sennym wspomnieniem dnia, wśród grania świerszczy wędrował pod rozgwieżdżonym niebem po rosie lśniącej w księżycowej poświacie. Obmywały go rzęsiste jesienne deszcze, a w pogodne dni wił sobie wieniec z płomiennych liści i stał nieruchomo w ostrym powietrzu, wsłuchując się w okrzyki odlatujących ptasich stad. Zimą przemykał się wśród płatków śniegu lub krył się pod zwalonymi przez wiatr drzewami, gdy wokoło szalała zamieć, a las jęczał na wietrze. Czasami stał na zaśnieżonych polach zalanych księżycowym blaskiem i słuchał, jak lód pęka z zimna na jeziorze, budząc dalekie echa wśród wzgórz.